Krzysztof Ogiolda: W Tygodniku „O!Polska” napisaliśmy, że prorektor Politechniki Opolskiej, prof. Grzegorz Królczyk ma wyższy Indeks Hirscha niż sir Roger Penrose, noblista i profesor Oxfordu. Częściowo odsłoniliśmy mechanizm, dzięki któremu jest to możliwe. Chodzi o tzw. spółdzielnie albo kartele cytowań. Profesor Królczyk odmówił nam wypowiedzi, tłumacząc się postępowaniem prowadzonym przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, choć ABW poinformowała, że „sprawa ta pozostaje poza jej zakresem rzeczowym”. Ze strony uczelni nie doczekaliśmy się jakiejkolwiek merytorycznej polemiki. Za to zażądano usunięcia z internetu wszystkich naszych publikacji na ten temat, a także uiszczenia przez autorów wielotysięcznych „odszkodowań”.
Prof. Lothar Kroll: To, że takie rzeczy się dzieją, to dla mnie szok. Tym większy, że w Niemczech system oceniania dorobku pracowników naukowych działa inaczej. Ja mam w dorobku około 1200 publikacji. Na swój Indeks Hirscha w ogóle nie patrzę. Myślę, że on wynosi około 18-20. Z łatwością mógłbym go metodami, które państwo opisaliście, napompować do 100 albo więcej. Ale z powodów etycznych nigdy bym tego nie zrobił. Przecież nauka ze swej natury szuka prawdy. Ma służyć innym ludziom, a nie tylko głaskaniu swojego ego. To byłoby zwyczajne oszustwo. Wiem, że w Polsce Indeks Hirscha bardzo się w ocenie pracowników nauki liczy. Dziwi mnie to. Dotychczas sądziłem, że to pompowanie dorobku, liczby publikacji, a tym samym zdobywania pieniędzy dotyczy Chin, generalnie Azji.
– A jak jest w Niemczech?
– W Niemczech, we Francji, generalnie na Zachodzie, szczególnie w naukach technicznych, które i ja reprezentuję, najważniejszym kryterium oceny naukowca jest to, na ile jest on katalizatorem innowacji w produkcji. Ile projektów wdrożył. Na to Indeks Hirscha nie ma żadnego wpływu. W Niemczech mamy łącznie około 50 tysięcy profesorów. W dziedzinie nauk technicznych około 12 tysięcy. W ich ocenie publikacje są tylko niewielką częścią. Istotniejsze jest, ilu ten naukowiec wypromował doktorów. A najważniejsze, ile jego projektów wdrożono. Muszę się pochwalić, bo wśród tych 12 tysięcy jestem na pierwszym miejscu. Na Uniwersytecie Technicznym w Chemnitz mam 160 pracowników. Nigdy bym takich ruchów z moimi publikacjami jak profesor Królczyk nie zrobił. Nie tylko – jak wspomniałem – z powodów etycznych, bo to jest kłamstwo. W niemieckich warunkach to by mi się wcale nie opłaciło. Gdybym takie rzeczy robił, koledzy natychmiast usunęliby mnie z dużych programów federalnych. Bo oni uznaliby to za oszustwo. I nawet jeśli to oszustwo jest legalne, to nie chcieliby już ze mną współpracować. Nie znam w Niemczech nikogo, kto by to robił. Wszyscy rozumieją, że taki proceder byłby okłamywaniem kolegów. Trochę tak, jakby pan w gazecie posłużył się tekstem innego autora, a podpisał go jako swój własny. Tak się nie robi.
– Panie profesorze, wyobraźmy sobie, że dziennikarz niemiecki pisze o panu albo szerzej o pańskiej uczelni krytyczny tekst. Jak by pan w takiej sytuacji zareagował? Próbowałby pan tego autora ocenzurować, każąc mu usunąć te publikacje z sieci?
– W niemieckich warunkach rektor jest bezpośrednio odpowiedzialny za realizację prawa o szkolnictwie wyższym na swojej uczelni. I za jej dobre imię. Spodziewam się, że w pierwszej kolejności wezwałby na rozmowę swojego podwładnego, który temu dobremu imieniu szkodzi. Myślę, że rozumiałby, iż próby zamykania dziennikarzom ust w dłuższej perspektywie uczelni szkodzą. Gdybym był takim rektorem, zrobiłbym uczciwy bilans, kto na działaniach kogoś w rodzaju profesora Królczyka zyskał, ale też kto stracił. Bo przecież pieniądze na działalność naukową w żadnym kraju nie są nieograniczone. Jeśli ktoś w sposób etycznie wątpliwy je dostaje, komuś innemu musi zabraknąć. Taką sprawę trzeba możliwie szybko zamknąć, bo ona jest dla uczelni wizerunkowo niedobra. Ale nie przez cenzurowanie mediów. Gdybym był tym hipotetycznym rektorem, zaprosiłbym dziennikarzy na rozmowę. Problemy, spory między ludźmi są wszędzie. Najlepiej je rozwiązywać, siadając przy jednym stole i rozmawiając. Ale żeby tak zrobić, trzeba rozumieć, że Politechnika Opolska ma naprawdę dobrych naukowców, a taka działalność jak profesora Królczyka im szkodzi.
– Proszę przypomnieć, jak to się stało, że pan najpierw podjął – poprzez Instytut Fraunhofera – współpracę z Politechniką Opolską, a potem został z niej wypchnięty?
– Współpraca zaczęła się od prof. Tukiendorfa. Bo dobre innowacje zawsze się zaczynają od ludzi. Jak się z Markiem rozmawiało, to było widać od razu, że to jest człowiek myślący do przodu. Dbający, by Opole było znane. Był wśród polskich rektorów osobą odpowiedzialną za sprawy zagraniczne. A dla mnie łącznikiem do wszystkich polskich uczelni. Współpracowałem z Opolem, Gliwicami i Wrocławiem, bo jako Ślązakowi z urodzenia zawsze mi na takich wspólnych projektach zależało. Prowadziłem wtedy duży światowy projekt wartości 120 mln euro. Poza uczelniami z Górnego i Dolnego Śląska wciągnąłem do niego także Bydgoszcz i Białystok. Marek Tukiendorf mnie wspierał. Był człowiekiem z ikrą. Wspólnie pomyśleliśmy, by w Opolu umieścić Instytut Fraunhofera. Skoro w USA jest dziesięć takich placówek i wszystkie zarabiają – przez przemysł – bardzo dobre pieniądze, to i w Opolu warto to zrobić.
– Trudno było zacząć?
– Nawet bardzo. Razem z prawnikami pracowaliśmy ponad pół roku nad planem biznesowym. Na pięć lat naprzód przygotowaliśmy projekty, które miały być kamieniami milowymi rozwoju. Trzeba było dopasować niemiecki system landowy do centralistycznego polskiego. To zajęło jeszcze trzy lata. Ale ostatecznie pierwszy w Polsce Instytut Fraunhofera ruszył w Opolu. Rektorzy innych uczelni z Krakowa i Wrocławia zazdrościli.
– Profesor Tukiendorf tragicznie umiera…
– I szybko się przekonałem, że jeśli Marek był „do przodu”, to profesor Lorenc „do tyłu”.
– Jak pan to rozumie?
– On wszystko wyhamowywał. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Przedstawiałem nowe pomysły i innowacje, europejskie projekty. A on ciągle mi przypominał: profesorze Kroll, ale ja mam tu taką teczkę. Na początku w ogóle nie wiedziałem o co chodzi. O jaką teczkę. A to była teczka z prokuratury z rzekomymi 120 zarzutami wobec Tukiendorfa. Byłem w szoku. Marek był już co najmniej rok pod ziemią, a rektor zamiast myśleć do przodu, chciał się tym zajmować.
– Instytut Fraunhofera działał dobrze?
– Pokazała to znakomicie prof. Anna Król. W ciągu pięciu lat opolska placówka spełniła wszystkie zaprojektowane kamienie milowe. Zarobiła dla uczelni dodatkowo 30 mln zł. Profesor Lorenc twierdził, że te pieniądze poszły do Niemiec, a to nieprawda. One zostały na uczelni. Kolejny etap miał przynieść 60 mln zł.
– Czym instytut w Opolu miał się zajmować?
– Stawialiśmy na najbardziej aktualne tematy: technologię wodorową, gospodarkę o obiegu zamkniętym, ochronę klimatu. Rektor nie był specjalnie zadowolony. Preferował metrologię, którą zajmuje się prof. Królczyk. Byłem zdziwiony, bo metrologia nie wydawała mi się czymś, na co przemysł się będzie rzucał i dawał pieniądze. W maju ubiegłego roku doszło do ewaluacji. Uczestniczyli w niej ewaluatorzy z centrali z Monachium, z komitetu sterującego Instytutu Fraunhofera. Mieliśmy się zastanawiać, jak dalej rozwijać placówkę w Opolu. Siedzieliśmy przy dużym stole w rektoracie. Uderzyło mnie, że Lorenc z Królczykiem usiedli z tyłu na rogu. Jakby chcieli zademonstrować, że to nie jest ich. Że oni tego nie chcą. A przecież Instytut Fraunhofera był częścią Politechniki Opolskiej i zarabiał dla niej duże pieniądze. Myślę, że to mógł być wpływ polityki i PiS-u. Projekt we współpracy z Niemcami nie był chętnie widziany. Ale ostatecznie wszyscy, rektor Lorenc także, zgodzili podczas ewaluacji na kontynuowanie współpracy. Na początek do końca grudnia 2023. Już się nawet zastanawiałem, jak tę metrologię połączyć w wodorem.
– Nie było okazji, by to zrobić?
– Trzy dni później rektor zlikwidował instytut. Nie potrafiłem zrozumieć, jak można nas wszystkich, łącznie z uczestnikami spotkania z Monachium. Tak okłamać. To było niepoważne. Zadzwoniłem do profesora Królczyka. Usłyszałem od niego, że rektor z jakichś względów formalnych, których do dzisiaj nie rozumiem, musiał to zrobić. Przed ludźmi z Niemiec świeciłem za niego oczami. Byli ogromnie rozczarowani. Przyjście Instytutu Fraunhofera do Opola zajęło mnóstwo czasu i trudu. Na jego wypchnięcie wystarczyły trzy dni.
– Pana też zwolnili?
– Rektor zaproponował mi oszustwo. Kazał mi się samemu zwolnić, ale jednocześnie powiedział, że jak napiszę koncepcję dalszych badań, to on tę moją rezygnację podrze. W ogóle nie rozumiałem, o co mu chodzi. Ostatecznie tę koncepcję mu wysłałem. Nigdy się do niej nie odniósł. W końcu znaleźli formalne powody, żeby mnie zwolnić. I w głębi serca byłem zadowolony, że z takimi ludźmi już nie muszę mieć do czynienia, ani bić głową w ścianę.
Czytaj także: Prof. UO Hubert Wojtasek: Polską naukę toczy zgnilizna
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.