Piotr Guzik: W każdej z twoich poprzednich książek pojawiały się wątki opolskie. Areną „Znaku z Góry” była Góra św. Anny. W najnowszej powieści „Zamek. Skrzydło Anioła” czytelnicy odwiedzają Krapkowice i pałac w Mosznej. Wracasz w rodzinne strony, bo tak jest łatwiej?
Paweł Brol: – Teoretycznie tak. Mogłoby się wydawać, że jeśli wychowało się w danym miejscu i w nim spędziło większość dorosłego życia, to nie ma większego problemu z osadzeniem w nim wydarzeń. Że nie trzeba jakiegoś specjalnego badania i pogłębiania wiedzy. Ale to wrażenie złudne. Tak miałem w przypadku Góry św. Anny. I tak miałem w przypadku Krapkowic. Nie wiedziałem na przykład, jaki był układ miasta przed wiekami, że pierwsze osadnictwo było za Osobłogą, a także że podczas wojen napoleońskich wkroczyły tu wojska francuskie. Z kolei w przypadku pałacu w Mosznej dopiero pracując nad ostatnią książką miałem sposobność zwiedzić jego piwnice czy strych, albo zobaczyć tunel łączący skrzydła posiadłości.
– A nawiedzona winda?
– Tej historii również nie znałem. Okazuje się, hrabia Franz Hubert von Tiele-Winckler kazał ją skonstruować, by mieć bezpośredni dostęp do kuchni i nie musieć spotykać się z nikim z liczącej około 150 osób służby. Co nie dziwi, każdy przecież może chcieć nieco prywatności. Gdy hrabia zmarł, winda stanęła. I każdy, kto próbował ją naprawić, nie mógł tego dokonać. Spotykały go za to bardzo nieprzyjemne sytuacje. Dlatego winda nie działa do tej pory.
– Sporo mówisz o historii, ale „Zamek” to nie powieść historyczna.
– Historia to zawsze istotny element tła. Szczególnie, jeśli chcemy rzetelnie opisać dane miejsce. Ale fakt, akcja nowej powieści rozgrywa się współcześnie. Bohaterów jest dwóch. Jeden to licealista Damian, który przygotowuje się do matury i przyjaźni się z Witalijem, chłopakiem z Ukrainy, którego ojciec ginie na froncie walki z Rosją. Krótko potem Witalij znika w tajemniczych okolicznościach, a Damian stara się ustalić co się stało.
– A drugi bohater?
– To dziennikarz śledczy, który tworzy lokalny portal informacyjny. Poznajemy go, gdy rozpracowuje aferę w samorządzie, który od lat zleca prace jednej firmie, rozbijając zadania na części o takiej wartości, że nie wymagają otwartych przetargów.
– Brzmi zupełnie jak opisywana przez nas sytuacja zlecania przez starostwo powiatowe w Krapkowicach prac budowlanych firmie szwagra wicestarosty Sabiny Gorzkulli.
– Tak? Ciekawym zjawiskiem odbioru beletrystyki fikcyjnej jest to, że każdy czytelnik odnajduje w niej kawałek swojej rzeczywistości. A mi wydawca zawsze radzi, żebym pisał o tym, co bliskie.
– Nie obawiasz się, że taka lokalność jest zbyt hermetyczna i spodoba tylko tym, którzy znają te realia?
– Nie można przecież pisać wiecznie o Warszawie czy innych dużych ośrodkach. Poza tym, opisane wydarzenia są uniwersalne. W kraju nie brak przecież lokalnych władz mających coś za uszami. Choćby w tym czytelnik z Podlasia czy Podkarpacia może się odnaleźć. A może lektura zachęci ich nawet do przyjazdu na Opolszczyznę. Choćby do pałacu w Mosznej.

– Jeden z bohaterów przyjaźni się z chłopakiem z Ukrainy. Chyba na przekór nastrojom, jakie ostatnio panują w kraju.
– Pamiętam, że gdy 20 lat temu umierał papież Jan Paweł II, to kibice Cracovii i Wisły zakopali topór wojenny i zjednoczyli się w żałobie. Pokój między nimi nie trwał jednak długo i konflikty szybko powróciły. W przypadku relacji z Ukraińcami mamy do czynienia z sytuacją analogiczną, choć bardziej rozłożoną w czasie.
Po wielkim zrywie społecznym, jakim było udzielanie wsparcia osobom uciekającym przed wojną wywołaną przez Rosję ponad trzy lata temu, z czasem przyszło zmęczenie i znużenie pomocą. A jak jeszcze zaczęły się zdarzać przypadki złych zachowań obywateli Ukrainy, to zaczęły też rosnąć nastroje antychodźcze. Zachowania będące w istocie mikroskalą, zaczęły urastać do skali makro. Prowadzi to do naprawdę kuriozalnych, a zarazem niepokojących sytuacji.
– Co masz na myśli?
– Przez kilka lat mieszkałem w województwie lubuskim. Żyjąc tam, dołączyłem do kilku lokalnych grup na Facebooku. I teraz widzę, że ludzie od czasu do czasu ostrzegają się, że po tej czy innej ulicy „kręci się jakiś Ukrainiec”. Nie ma dowodu, że ów ktoś ma jakieś złe zamiary. Nie dochodzi do żadnego przestępstwa. W ten sposób zakorzenia się negatywny obraz przedstawicieli danej nacji. Mimo, że statystyki pokazują, iż wbrew narracji prawej strony naszej sceny politycznej, Ukraińcy w podatkach w skali roku oddali do budżetu 15 miliardów złotych. Wobec tego tych 2,5 mld zł, które otrzymali na socjal, choć wygląda imponująco, stanowi ułamek liczby poprzedniej. Osobiście nie mam złych doświadczeń z osobami z Ukrainy i dziwię się ich coraz bardziej negatywnemu odbiorowi.
– Trochę przypomina mi to sytuację z lat 90., gdy w Niemczech mówiło się, że Polacy to złodzieje samochodów. Oburzaliśmy się na taką generalizację, podkreślając, że opinię psują nam jednostki. A teraz sami robimy podobnie w przypadku obywateli Ukrainy.
– Znajomy kierownik z biblioteki w Lubuskiem przeanalizował statystyki przestępstw pod kątem narodowościowym sprawców. I wyszło na to, że za większość przestępstw odpowiadają Polacy. Mimo tego, opowieści o „tych złych i niewdzięcznych Ukraińcach” padają na podatny grunt. W to graj Rosji, która na wszelkie sposoby buduje napięcia, by prowadzić do rozbicia społecznego. Obserwuję to ze smutkiem, ale i z lękiem.
– Mówisz, że piszesz o tym, co widzisz i czego doświadczasz na co dzień, bo do tego zachęcił cię wydawca twoich książek. Ostatnio głośno jest o sporach pomiędzy autorami i wydawcami. Ci pierwsi skarżą się na niskie honoraria i złe traktowanie. Też tego doświadczasz?
– Próbując swoich sił na rynku książki na przestrzeni lat miałem okazję doświadczyć różnych sposobów traktowania. O wydawnictwie Vectra, które opublikowało „Znak z Góry” oraz „Zamek” nie mogę powiedzieć złego słowa. I nie jest to fałszywe kadzenie. Bo miałem też okazję współpracować z innymi podmiotami, gdzie sytuacja wyglądała mniej różowo. Mimo tego nie demonizowałbym wydawców. Problemy w branży książek mają charakter przede wszystkim systemowy.
– Dlaczego?
– Na rynku mamy czterech wielkich dystrybutorów, którzy zgarniają lwią część dochodów z rynku książki. To nie wydawcy zarabiają najwięcej na sukcesach takich tytułów, jak „Chłopki”, których sprzedała się astronomiczna jak na nasze warunki liczba 500 tys. egzemplarzy. Większość ceny okładkowej trafiła bowiem do dystrybutorów. Relacje autorów z wydawcami też nie są takie czarno-białe. Bo to wydawca płaci przecież chociażby za promocję tytułu, nie autor. Poza tym uważam, że w przypadku sukcesu wynagrodzeniem autora jest nie tylko pieniądz, ale i uwaga, jakiej doświadcza oraz to, że dociera do odbiorców ze swoim przekazem.
– Łatwo ci mówić, skoro nie musisz utrzymywać się z pisania. Robisz to po godzinach, poza normalną pracą.
– Nie oszukujmy się, mało kto może sobie pozwolić na to, by żyć tylko z pisania i ze spotkań autorskich. Nawet popularni autorzy często albo wykładają na uczelniach, albo prowadzą warsztaty czy kursy pisarskie. Udaje się tylko tym, którzy trafili na właściwy moment, albo mają w dorobku już tyle tytułów, najlepiej cykli, że mają takie wpływy, iż nie potrzebują pracy zawodowej. Acz mi moja sytuacja nie przeszkadza.
– Nie chciałbyś móc po kilka godzin dziennie tylko pisać, a potem trochę czytać i mieć czas wolny?
– Pracuję zawodowo, a potem zajmuję się jeszcze dziećmi, ponieważ nie chcę poświęcać się swojej pasji kosztem czasu spędzonego z nimi. Siłą rzeczy czasu na pisanie nie mam wiele, zazwyczaj kilka godzin późnymi wieczorami. Ale ma to swoje plusy. Bo dzięki temu jestem bardzo skupiony na pisaniu, starając się jak najbardziej efektywnie wykorzystać ten czas. Muszę pisać szybko i myśleć celnie. To napędza do sprawnego działania.
– Pracujesz już nad czymś nowym?
– Mam w przygotowaniu dwa projekty, o których na tym etapie nie mogę nic mówić. Powiem jeszcze za to, że sam fakt, iż mogę pisać, a potem ktoś to jeszcze czyta i dzieli się pozytywnymi opiniami, sprawia niesamowitą satysfakcję. Zaś to, że owoce mojego pisarstwa to tylko miły dodatek do comiesięcznej pensji sprawia, że stąpam mocno po ziemi. Dzięki temu literatura opisuje to, co się w życiu dzieje, zamiast być celem samym w sobie.
Czytaj także: Kryzys w Kościele. Liczby ujawniają bolesną prawdę
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania