Do końca lat 80. minionego stulecia o tej banderowskiej masakrze w lutym 1945 roku w Puźnikach oficjalnie nie mówiono. Tak, jak nie mówiono, dlaczego mojemu tacie i innym urodzonym na Kresach wpisywano w dowodzie osobistym, że urodzili się w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Jedynie podczas rodzinnych biesiad starsze cioteczki na wspomnienie masakry w Puźnikach wybuchały płaczem. Nie opowiadały jednak, jak zwęglone zwłoki Władzi Jasińskiej, mojej babci, przywieziono z Zalesia. Ból zamrożono i pomijano milczeniem.
Nie mówił o tym też mój tato, Stanisław, chociaż obrazy masakry, którą widział jako 6-letnie dziecko, musiał w sobie nosić do śmierci. Czasem, podczas rodzinnych spotkań, ktoś napomknął, że Władzię pogrzebano blisko cmentarnego ogrodzenia w Puźnikach. Potem jeszcze ktoś mówił, że pewnie pochowano ją w zbiorowej mogile z innymi pomordowanymi siedem dni później.
To wszystko wydarzyło się 80 lat temu, już pod koniec wojny, we wsi na Podolu koło Buczacza, w województwie tarnopolskim. A 24 kwietnia, w Puźnikach ma się odbyć pierwsza ekshumacja szczątków bestialsko pomordowanych w Zalesiu i Puźnikach przez bojówki Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Później, po badaniach DNA, okaże się, czy w tej mogile leży też babcia Władzia.
– Termin rozpoczęcia prac ekshumacyjnych jest już uzgodniony – mówi „O!Polskiej” Maciej Dancewicz, wiceprezes Fundacji Wolność i Demokracja, historyk, scenarzysta, reżyser filmów dokumentalnych. – Jeszcze załatwiamy różne formalności w Polsce, a ze strony ukraińskiej nie było sprzeciwu.
Trzy lata zabiegów
Jak mówi Maciej Dancewicz, rozmowy dotyczące ekshumacji prowadzono od trzech lat. W lutym 2022 roku został złożony wniosek o zgodę na poszukiwania.
– W listopadzie 2022 r. otrzymaliśmy wstępną zgodę, w której zawarty był opis odpowiedniej procedury – wspomina Maciej Dancewicz. – Po jej spełnieniu, w kwietniu 2023 r. dostaliśmy zgodę na poszukiwania, a 24 maja rozpoczęliśmy poszukiwania, które trwały do wczesnej jesieni. Od znalezienia zbiorowej mogiły czekaliśmy jeszcze rok na uzyskanie zgody na przeprowadzenie ekshumacji.
W styczniu 2025 roku komisja pod przewodnictwem ukraińskiego ministra kultury wyraziła zgodę.
– Zostaliśmy tylko zobowiązani do oddania muzeum przedmiotów, które zostały znalezione w trakcie poszukiwań – mówi dalej Maciej Dancewicz. – W Puźnikach prawdopodobnie zamordowano 80 osób, chcielibyśmy ich wszystkich odszukać. Zadbamy o to, żeby były indywidualne groby, a nie grób masowy.
Szczątki zidentyfikowane na cmentarzu w Puźnikach będą miały tabliczki imienne, a niezidentyfikowane N.N. Na miejscu, gdzie jest zbiorowa mogiła, później odbędzie się ceremonia pogrzebowa. Bez determinacji i uporu przedstawicieli Fundacji Wolność i Demokracja trudno byłoby uzyskać zgodę na ekshumację.
– Czy był w tym upór? – zastanawia się Maciej Dancewicz. – To wyniosłem z domu. Babcia zawsze mówiła, że każdy z nich ocalał przypadkiem, albo jakimś cudem. I o tym zawsze się mówiło. No i kiedy byłem w Puźnikach pierwszy raz, w 2007 roku, czułem taką bliskość miejsca. Bo moje korzenie są stamtąd.
Zło nie ma narodowości
5 lutego 1945 roku z Puźnik do oddalonego o 4 km Zalesia, aby pogrzebać ofiary UPA, z Władzią Jasińską i innymi kobietami poszły też 15-letnia wówczas Danka Borkowska ze swoją babcią Marysią Jarzycką. Wiem z opowieści, że bojówkarze z UPA zapędzili je do budynku, gdzie torturami na kobietach chcieli uzyskać informacje o samoobronie polskiej. Władzi Jasińskiej założyli pętlę na szyję i tak długo ciągnęli, aż skonała. Inne kobiety z dziećmi zarąbano siekierami, a dom, w którym trwały przesłuchania, podpalono.
– Moja babcia przeżyła tylko dlatego, że zemdlała, więc myśleli, że nie żyje – mówi 34-letnia Agnieszka Jackowiak, wnuczka Danuty Borkowskiej i prawnuczka Józefa Borkowskiego, zabitego siedem dni później w Puźnikach. Kiedy Danka się ocknęła, obok niej leżała martwa jej babcia Marysia, a obok mała Stasia Jarzycka.
– Babcia do końca życia mówiła, że przeżyła tylko dzięki Ukraińcowi – kontynuuje Agnieszka Jackowiak. – Powiedział jej, że ją uratuje, klął na banderowców. Ten Ukrainiec, kiedy zobaczył zmasakrowane ciała kobiet, jak dziecko płakał.
Wnuczka Danuty Borkowskiej mówi, że o tej historii babcia oszczędnie opowiadała. I całe życie unikała tego tematu. – Ale widocznych blizn po ranach postrzałowych pod brodą i na ramieniu oraz ran kłutych, po wbijanych w jej ciało wtedy dużych gwoździach, nie dało się ukryć – kontynuuje Agnieszka Jackowiak. – Z relacji naocznych świadków wynurza się taki bezmiar okrucieństwa, że współcześnie trudno zrozumieć, iż nikt od tego nie zwariował. Grupka kobiet z dziećmi próbowała się schronić w miejscu, które nazywano rowem Borkowskim. Wszyscy zginęli od noży i siekier.
Ludwik Wiśniewski z Niemysłowic pod Prudnikiem opowiada, że u jego dziadków w Puźnikach był schron, w którym schowało się dziesięć osób, kiedy wioska stanęła w płomieniach.
– Ludzie w tym schronie zaczęli się dusić, więc wujek Stanisław Krzesiński wyskoczył stamtąd – mówi 69-letni dziś Ludwik Wiśniewski. – Schował się w stajni, gdzieś pod korytem. Był poparzony. Potem z innym wujkiem wyciągnęli tych ludzi ze schronu, większość z nich była już nieprzytomna. W tym schronie tej nocy z 13 na 14 lutego 1945 roku na świat przyszło dziecko. I ono, i matka przeżyli.
UPA wkroczyło do Puźnik
W lutym 1945 roku Puźniki już od dawna były „wyzwolone”, a Armia Radziecka stała pod Opolem, kilkaset kilometrów dalej. Banderowcy działali jednak bezkarnie, bo władze sowieckie ich rękami chciały dokonać czystek etnicznych, a ocalałych Polaków zmusić do ucieczki z terenów, które po Jałcie przypadły ZSRR.
Siedem dni po wydarzeniach w Zalesiu, w nocy z 13 na 14 lutego, w Środę Popielcową, banderowcy napadli na Puźniki ze wszystkich stron równocześnie. Tej nocy panował przejmujący 20-stopniowy mróz. A we wsi niemal wyłącznie kobiety, starcy i dzieci, bo mężczyzn wcielono do I Armii Wojska Polskiego. Niektórych aresztowało NKWD.
Bojówkarze UPA zabijali tym, co mieli: siekierami, kosami, nożami, albo z broni strzeleckiej. Szli od domu do domu, siejąc pożogę i mord. Puźniki płonęły. Tej nocy we wsi zamordowano w okrutny sposób najprawdopodobniej sto osób.

Zostały dzieci wojny
Dziećmi zamordowanej tydzień wcześniej Zalesiu 27-letniej Władysławy Jasińskiej, 6-letnim Stasiem i 4-letnim Marianem, zaopiekowała się Anna Jasińska, siostra mojego dziadka. Mąż Władzi, a mój dziadek Jan Jasiński, był wtedy w armii gen. Berlinga.
– Anna Jasińska to moja prababcia, a jej córka, moja wówczas 15-letnia babcia, uciekała tej nocy z 4-letnim Marianem, który zgubił but – mówi Maciej Dancewicz. – I to im pewnie uratowało życie. Kiedy pochylili się, żeby wyciągnąć z tej zaspy but, nad ich głowami przeszła seria strzałów. Pociski trafiły jednak Emilię Haniszewską, która biegła w stronę plebanii obok mojej babci i małego Mariana. Padła razem z małym dzieckiem, które miała na ręku. Była ranna, a później ją dobili… Jej syn Julian żyje do dzisiaj, bo przeżył w tej zaspie pod nią na śniegu.
Maciej Dancewicz opowiada, że kiedyś na planie filmowym spotkał się, o tym wtedy nie wiedząc, z wnukiem zamordowanej Emilii Haniszewskiej.
– Przypadkiem zaczęliśmy rozmawiać o Lwowie – wspomina Maciej Dancewicz. – Ale od słowa do słowa i on mówi, że tatę wychowała ciocia w Ratowicach pod Wrocławiem, bo tato to sierota wojenna. Powiedziałem, że jak w Ratowicach mieszka i jest sierotą wojenną, to musi pochodzić z Puźnik. Zadzwoniłem do mojej babci, a ona mówi, że razem z Emilią Haniszewską i jeszcze kilkunastoma kobietami z dziećmi była w jednym z domów, kiedy nastąpił napad. A potem razem uciekały… Okazuje się, że dwóch facetów niemal 80 lat po wojnie rozmawia gdzieś przypadkiem w Warszawie o Lwowie, Kresach i nagle okazuje się, że ich babcie były podczas tego napadu tak blisko siebie. I jedna była być może świadkiem ostatnich chwil życia drugiej. Jedna miała więcej szczęścia, druga zginęła. Gdybym użył tego w scenariuszu, to może usłyszałbym, że to niewiarygodne, a to fragment życia. Polskiego życia na Kresach.
Druga opowieść
Marta Węgrzyn z Niepołomic, wnuczka Emilii Haniszewskiej, przedstawia znaną sobie wersję, że babcia siedziała wtedy na śniegu, karmiąc jej 13-miesięcznego tatę, kiedy strzelił do niej bojówkarz UPA.
– Najprawdopodobniej upadła, przykrywając i chroniąc swoim ciałem mojego tatę – przypuszcza Marta Węgrzyn. – A kiedy przyszli banderowcy, ranną babcię dobili siekierą. Nie zorientowali się, że pod nią jest dziecko. Dopiero następnego dnia, kiedy ocalali z rzezi zbierali na furmankę zwłoki, zorientowali się, że pod nią jest ukryte dziecko.
– Dzięki temu jestem – kontynuuje Marta. – A na drugie imię dostałam po babci Emilia. A tatą i jego 6-letnim bratem zaopiekowała się 16-letnia wówczas ich siostra Stefania. Pozostałych członków rodziny zabili. Ciocia Stefania po przyjeździe na ziemie zachodnie w Ratowicach stworzyła im dom.
Marta Węgrzyn spędzała u cioci Stefci wszystkie wakacje. Ale rozmowy o tym, co wydarzyło się w Puźnikach, ciocia Stefania unikała.
– To była bardzo dzielna kobieta, jak wiele dzieci wojny, mimo swoich „nastu” lat była dorosła – opowiada pani Marta. – Pokierowała na ludzi mojego tatę i jego starszego brata. A miała na głowie pole, ogród i pracowała jako ślusarz w ratowickiej stoczni. Taka obrotna dziewczyna z Podola. Potem mój tato do czynnej służby wojskowej trafił do desantu w Małopolskie. Śmiano się, że na spadochronie w Niepołomicach, u mojej mamy wylądował.
Kiedy Marta powiedziała cioci, że będą ekshumacje ze zbiorowej mogiły i można przesłać materiał genetyczny, żeby ciała zidentyfikować i pochować w pojedynczych grobach, obecnie 92-letnia Stefania odpowiedziała, że już nie chce do tego wracać.
– Stwierdziła, że już raz ich pochowała, tam w Puźnikach – mówi Marta Węgrzyn.
Eksodus z Puźnik
Wiosną 1945 ocaleli mieszkańcy zniszczonych Puźnik wyjechali na zachód.
– Jedni osiedlili się w Niemysłowicach koło Prudnika, a inni w Ratowicach pod Wrocławiem – mówi Maciej Dancewicz. – Ta wspólnota przeżytej tragedii sprawiła, że jakoś trzymali się razem, poprzez długie lata utrzymywali ze sobą kontakt. Tylko nieliczni trafili gdzie indziej.
Jednym z tych nielicznych był mój dziadek, Jan Jasiński, który z dwójką synów trafił w okolice Jeleniej Góry, gdzie jako osadnik wojskowy dostał ziemię. Mojemu dziadkowi w wychowaniu taty i wujka pomagała Maria Krowicka, mama zamordowanej babci Władzi. Prababcia Maria przed śmiercią przeniosła się do Niemysłowic, do córki Kasi Kamińskiej. Została pochowana wśród swoich, na parafialnym cmentarzu, jak wielu puźniczan.
Szczególna więź między ocalałymi, ich dziećmi i wnukami przetrwała. Co roku odbywają się spotkania puźniczan, naprzemiennie w Ratowicach i Niemysłowicach.
Zostawić, czy sprowadzić?
– Byłem wychowany przez mamę i dziadka, ale oni też niewiele o tym mówili. Tato zginął, gdy miałem 11 miesięcy – mówi 69-letni Ludwik Wiśniewski z Niemysłowic. – Więc tylko wujek o Środzie Popielcowej w Puźnikach trochę opowiadał. A kiedy w 2007 roku zorganizowaliśmy wyjazd do Puźnik, były osoby, które mówiły, że nie pojadą, bo trauma do nich zbyt często wraca…
Teraz Ludwik Wiśniewski wraz ze stowarzyszeniem „Nasze Dziedzictwo. Stowarzyszenia Nowosilczan i Puźniczan” dociera do potomków ofiar rzezi, by zebrać materiał genetyczny potrzebny do identyfikacji szczątków spoczywających w zbiorowej mogile.
– Ciągle zbieramy ten materiał do celów porównawczych – mówi dr Joanna Drath z Katedry Medycyny Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie. – Każdemu, kto się zgłosi, prześlemy pakiet do pobrania, razem z instrukcją obsługi, bardzo prostą. Badania antropologiczne określą liczbę osób, ich płeć, wiek i zmiany biologiczne oraz przyczynę śmierci. Następnie wyniki tych badań porównamy z materiałem genetycznym pobranym od rodzin.
– Nie wiemy jeszcze i być może się nie dowiemy, czy 10 osób z Puźnik, które 7 lutego 1945 r. zamordowano w Zalesiu zostało pochowanych w tej zbiorowej mogile – dodaje Maciej Dancewicz. – A może pochowano ich w indywidualnych grobach?
Czy pozostawić szczątki bliskich na cmentarzu w Puźnikach, czy przywieźć do siebie, na ziemie zachodnie, gdzie w 1945 przyjechali ci, co ocaleli z pogromu? To będzie zależeć od krewnych ofiar.
– Myślę, że zabieranie ich byłoby potwierdzeniem planu, żeby wyrzucić ludzi stamtąd włącznie z pamięcią – odpowiada Maciej Dancewicz. – Namawiałbym, żeby walczyć o pamięć po naszych przodkach, aby oczyszczony po latach zarastania i degradacji cmentarz wraz z upamiętnieniem ofiar pozostał w Puźnikach na zawsze, jako pamiątka po nieistniejącej już wsi i jej mieszkańcach.
Co zostało z Puźnik
– To była ciekawa wieś, zaścianek szlachecki – mówi Maciej Dancewicz. – W zachowanych XVIII – i XIX-wiecznych księgach metrykalnych przy nazwiskach mieszkańców wsi pojawia się dopisek „nobilis agricola”, czyli szlachcic rolnik, a spisywanych po polsku z przełomu XIX i XX wieku księgach zapowiedzi pojawia się przy nazwiskach „szlachetnie urodzony”. Wieś dziś nie istnieje, ale pozostały po niej nieliczne ślady, kilkanaście nagrobków na cmentarzu, figura Matki Boskiej w stylizowanej na grotę kaplicy, dwie przydrożne kapliczki i relikty sadów.
Ludwik Wiśniewski zauważa, że w Puźnikach tworzyła się spółdzielczość, a siła samoorganizacji społecznej była widoczna na każdym kroku.
– We wsi był chór, teatr, poczta, dwa sklepy – wylicza. – I to była wieś rdzennie polska, gdzie mieszkały tylko trzy rodziny ukraińskie. W takiej społeczności byliśmy jedną wielką rodziną, a wielu było ze sobą spokrewnionych. Tworząc więź społeczną.
Ci, którzy w 2007 roku pojechali zobaczyć Puźniki, na miejscu zastali pustkę. W tę Środę Popielcową 1945 roku wieś zrównano z ziemią. I taką została. Pozostała figurka Matki Boskiej, ta sama, za którą, podczas pożogi i rzezi w środę popielcową schowała się Honorata Dancewicz. Obejmując posąg za szyję prosiła: „Matko Boża, uratuj mnie”. Jej modlitwa została wysłuchana.
– Te sady do dzisiaj istnieją, ale szczątkowo, bo las je wchłonął – mówi Maciej Dancewicz. – Ale w kwietniu, maju będzie widoczne, kiedy zaczynają kwitnąć, wtedy te ukwiecone korony nieistniejącego zaścianka szlacheckiego będą widoczne z daleka. Do dzisiaj na te jabłka i czereśnie przychodzą miejscowi.
Ci, którzy stamtąd przyjechali, do końca życia z wielkim sentymentem mówili, że takiego smaku jabłek, czereśni i śliw już poza Puźnikami nie było. I żyznej ziemi, o której mówili, że tylko tam takie zboże się rodziło. Z drugiej strony, zawsze mówili też o wielokulturowości i wieloreligijności Kresów, o wspólnie spędzanych z sąsiadami Ukraińcami świętach i rodzinnych uroczystościach. O przyjaźniach i miłościach.
Nadzieja
Jedno jest pewne, że małe i tak doświadczone przez los Puźniki dały Polsce i Opolszczyźnie wiele zacnych i godnych postaci. Agnieszka Jackowiak, wnuczka Danuty Borkowskiej, która cudem ocalała w Zalesiu, mówi, że jej Borkowscy to ród herbu Łabędź. Ale już od końca XIX wieku stawiali na naukę, byli obecni na europejskich uczelniach i znane są też ich naukowe publikacje z zakresu geologii.
Potomkami puźniczan są m.in. Ewa Janiuk, z domu Biszkowiecka, znana opolska położna i była wiceprezes Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych, Piotr Dancewicz, dyrektor Aglomeracji Opolskiej, wspomniany już wielokrotnie w tekście Maciej Dancewicz z Warszawy, czy Marian Jasiński, naukowiec Politechniki Gdańskiej, a dwóch kolejnych Dancewiczów, ojciec i syn, Mieczysław i Dawid, grają w Filharmonii Śląskiej.
Są porozrzucani po Polsce, ale na słowo „Puźniki” miękną im serca i czują wzruszenie.
– Kiedy inni 14 lutego celebrują Walentynki, ja nie potrafię, wtedy wspominam o tym, co wydarzyło się w nocy z 13 na 14 lutego w Puźnikach – mówi Ewa Janiuk. – I jak tylko będzie to możliwe, pojadę tam z Adą, moją córką, na groby.
Czy ekshumacja w Puźnikach, pierwsza po długiej przerwie w poszukiwaniu miejsc pochówku polskich ofiar rzezi wołyńskiej, to początek nowych relacji polsko-ukraińskich?
– Nie nadużywałbym słowa przełom, bo takich już było wiele, a kończyło się wstrzymywaniem prac – mówi Maciej Dancewicz. – Ale jest jakaś nadzieja, że ten irracjonalny stan „embarga” na prace poszukiwawcze, a w ich następstwie ekshumacyjne, będzie przebiegał normalnie, czyli w oparciu o konkretne przepisy i wymogi, po których spełnieniu będzie można wreszcie godnie pochować ofiary, tak, jak dzieje się to teraz w przypadku Puźnik.
Ps. Nie mam nawet zdjęcia babci. Nie zachowały się żadne pamiątki, nawet nie było co zabierać ze zniszczonych Puźnik. Kiedy prababcia wsiadała z moim tatą i wujkiem do repatriacyjnego pociągu, miała mały tłumoczek i dokumenty. Teraz czekam, żeby położyć kwiaty na grobie mojej babci Władeczki.
Czytaj także: Barka z Opola u celu. Druhna Maria Markuszewska: Szła jak burza!
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania