Docent Antoni Guzik był bowiem człowiekiem skromnym. Nie szukał atencji. Przeciwnie, jak mógł, to jej unikał. Chciał po prostu robić swoje: uczyć studentów termodynamiki. I to robił z powodzeniem. Sam na swojej drodze życiowej i zawodowej spotkałem szereg osób, które nie tylko go znały, ale i były jego studentami. Nigdy nie usłyszałem złych wspomnień z ich strony.
Może dlatego, że dziadek potrafił wytrwale egzaminować. Jeśli ktoś nie zaliczył w drugim lub trzecim terminie, to go nie przekreślał. Wychodził z założenia, że każdy inżynier powinien znać podstawy termodynamiki. A jego rolą jest tych podstaw nauczyć. Do skutku. Zdarzało się, że student podchodził do egzaminu i dziesięć razy. Aż w końcu udawało mu się nauczyć i zaliczyć. Co było osiągnięciem, bo choć dziadek dawał liczne szanse, to jednocześnie zawsze wieszał poprzeczkę wysoko.
– Do tego stopnia, że jak już zdało się u docenta Guzika egzamin z termodynamiki, to panie w dziekanacie zwracały się do studenta „panie inżynierze”. Mimo, że ten egzamin był na trzecim roku jednolitych, pięcioletnich studiów – wspomina prof. Jarosław Mamala, prezes Parku Naukowo-Technologicznego w Opolu.
Docent Antoni Guzik: Trochę porozmawiamy
To, jak dziadek egzaminował, też jest już raczej niespotykane. Zapraszał studenta na umówioną godzinę do swojego pokoju na uczelni.
– Kawy? Herbaty? – pytał.
Gdy zestresowany student odmawiał, docent Antoni Guzik upewniał się, czy na pewno nie chce napoju. – Bo trochę porozmawiamy – stwierdzał.
Prof. Jarosław Mamala spędził u niego na egzaminie 45 minut.
– Dla niego czas się nie liczył. Potrafił egzaminować od rana do wieczora. Rozmawiał z człowiekiem tak długo, jak uznał za stosowne – opowiada.
A podczas takich rozmów potrafił zaskakiwać pytaniami związanymi z termodynamiką w życiu codziennym. Sprawdzał, czy student faktycznie rozumie zjawiska, z jakimi się styka.
80-letni pan Hubert Niepala z Prószkowa w drugiej połowie lat 60. studiował wieczorowo na WSI. Wspomina, że docent Antoni Guzik imponował wiedzą, a jednocześnie był pełen szacunku do każdego studenta.
– Byliśmy już wtedy wszyscy dorośli, dobrze po dwudziestce a niektórzy, po trzydziestce. Nigdy nie zapomnę pewnej kartkówki. Po prezentacji zadania opuścił salę i wychodząc poprosił, żeby zawołać go jak skończymy pisać. Nikt z nas nie odważył się na ściągawki z szacunku dla docenta – opowiada.
– Na wykłady docent Antoni Guzik przychodził w fartuchu roboczym – mówi prof. Mamala. – Wyciągał z kieszeni kredę i pisał po tablicy tłumacząc. Punktualnie zaczynał i punktualnie kończył. A na następnych zajęciach rozpoczynał tam, gdzie przerwał. Był bardzo serdeczny. Tylko spóźnialskich nie znosił. I takich, co próbowali opuszczać salę w trakcie wykładu.
Nieprawomyślny
Złośliwi mogliby powiedzieć, że ta skrupulatność i punktualność to z domieszki krwi niemieckiej. Moja prababka Anna Guzik była z domu Frankenberger. Mieszkała w Izydorówce, wsi znajdującej się na terenie obecnego obwodu lwowskiego. Przy czym miejscowość ta na terenie dawnej Galicji była kolonią niemiecką.
W 1920 roku Anna Frankenberger wyszła za mąż za Władysława Guzika z Daszawy. Obecnie to osiedle miejskie, w II RP siedziba gminy wiejskiej w dawnym województwie stanisławowskim. W 1922 roku na świat przyszła ich córka Maria. 7 kwietnia 1925 urodził się Antoni Guzik.
„Mama była aniołem, tato trzymał dyscyplinę” – napisał w swoich wspomnieniach z lat młodzieńczych.

Dziadek imię otrzymał po swoim stryju, salezjaninie. Ks. Antoni Guzik w latach 30. był misjonarzem w USA, a od 1937 roku rektorem kościoła wotywnego Matki Boskiej Ostrobramskiej na Łyczakowie we Lwowie. W 1940 roku aresztowali go bolszewicy, a po roku w więzieniu zesłali do Workuty, 160 km od koła podbiegunowego. Po długiej tułaczce w 1942 roku udało mu się dołączyć do armii gen. Andersa. Tam został kapelanem, a z armią przemierzył Iran, Irak i Palestynę, by po wojnie osiąść w Anglii, a w 1947 roku wrócić do USA.
„Utrzymywałem z nim kontakty korespondencyjne. Ujawnienie w 1952 roku tych kontaktów władzom wojskowym spowodowało, że uznano mnie za nieprawomyślnego i nie zostałem skierowany do przewidzianej pracy w zakładach wojskowych. Wróciłem do pracy w Politechnice Śląskiej” – wspominał dziadek.
Zięba
Zanim znajdziemy się w Gliwicach, wróćmy jeszcze na teren dzisiejszej Ukrainy. Po kilku latach w Izydorówce, rodzina Guzików przeniosła się do Daszawy, w rodzinne strony pradziadka Władysława. Tam postawił Guzikówkę – pięcioizbowy murowany dom kryty dachówką. Młody Antoni Guzik wolne chwile poświęcał na łapaniu kiełbi i raków z pobliskiego potoku. Jego tato pracował w spółce Gazolina, stawiając wieże wiertnicze, najpierw drewniane, potem stalowe.
Przez wojnę dziadek musiał przerwać naukę. W lutym 1940 roku obserwował, jak w 40-stopniowym mrozie żołnierze eskortują mieszkańców pobliskiej miejscowości na stację kolejową, by wywieźć ich na Sybir.
„Od tego czasu każda noc wiązała się z trwogą doznania podobnego losu” – zapisał.
Doświadczył okupacji sowieckiej, niemieckiej, a potem znów sowieckiej. Gdy Armia Czerwona zaczęła zbliżać się do Daszawy, Niemcy ustawili w sadzie koło Guzikówki baterię armat. Stamtąd ostrzeliwali front. Zmusili Antoniego do noszenia pocisków. Przeniósł tylko jeden, potem się schował. Wraz z resztą rodziny przeżył przejście frontu w pobliskim zalesionym wąwozie.
Wcześniej, na początku 1943 roku, Antoni Guzik wstąpił do Armii Krajowej. Przyjął pseudonim Zięba. W lipcu 1944 roku miał wziąć udział w akcji „Burza”. Spakował nawet chlebak, pożegnał się z bliskimi i czekał na rozkaz, by wyzwalać Stryj. Ale ten nigdy nie nadszedł. Sowieci aresztowali dowódców, oddział rozwiązano. Ale broń – pistolet Sten, amunicję i kilka granatów – dziadek zachował z powodu zagrożenia ze strony UPA.
Bimber
Jeden z partyzantów AK nauczył młodego Antoniego pędzić przedni bimber. To przydało się podczas podróży w nieznane – na ziemie zachodnie.
Decyzja o wyjeździe zapadła w połowie 1945 roku. Rodzina spakowała najbardziej potrzebne rzeczy do skrzyń (m.in. narzędzia stolarskie pradziadka oraz aparaturę bimbrowniczą) i zataszczyła je do odkrytych węglarek. Do wagonu zabrali jeszcze krowę i psa. W transporcie pomógł Ukrainiec, który upatrzył sobie ich gospodarstwo.
„Dla nas młodych to była przygoda. Dla rodziców dramat utraty ojcowizny i całego dorobku życia”.
Transport ruszył na zachód, ale zaliczał liczne nieplanowane postoje. Bimber przekazywany kolejarzom pomagał jednak wprawiać skład w ruch. Tak dojechali do Bytomia. Ale potem pradziadek Władysław zdecydował się nieco wrócić – do Wiśniowej niedaleko Krosna.
„W Wiśniowej mama nas żywiła, tata zajmował się krową, siostra Maria podjęła pracę w urzędzie gminy, ja zaś ukryty w gąszczu fasolowym produkowałem bimber. Miał duże wzięcie”.
Raz Antoni zawiózł rowerem partię produktu do Krosna, do znajomej rodziny Koszlerów. Nie spodziewał się wtedy, że 11 lat później przyjdzie mu poprosić o rękę Czesławę, córkę państwa Koszler.

Docent Antoni Guzik – prawdziwy majsterkowicz
Do Gliwic Antoni Guzik wraz z siostrą przyjechał w październiku 1945 roku. Ich rodzice dojechali na początku 1946 roku. Dziadek wrócił do nauki, w rok zaliczając dwie klasy. Maturę zdał w 1947 roku, po czym rozpoczął studia na Politechnice Śląskiej. Uczelnię ukończył w 1952 roku, jej pracownikiem został jeszcze w trakcie studiów.
W Gliwicach mieszkał do 1970 roku, gdy wraz z żoną i synami Markiem (mój tato) i Grzegorzem przeniósł się do Opola, by w pełni zaangażować się w pracę w Wyższej Szkole Inżynierskiej, powstałej na bazie Punktu Konsultacyjnego Politechniki Śląskiej.
Na uczelni miał swój warsztat, podobnie jak w piwnicy domu przy ulicy Lubelskiej. Niczym złota rączka potrafił reperować różne sprzęty. Jak moje uszkodzone zabawki. A także je przerabiać. Jak Syrenę 102, jego pierwszy samochód, w której przełożył bak z komory silnika na tył pojazdu, wykonując przy tym wszystkie potrzebne połączenia i rurki. W ten sposób jego Syrena miała bak paliwa tam, gdzie model 103. Potem jeździł już tylko fiatami 126p, które znał jak własną kieszeń i sam w nich wszystko naprawiał.
Gdy byłem mały zaglądałem do piwnicy by sprawdzić co dziadek robi. A gdy to mi się znudziło leciałem na piętro, by bezkarnie postukać na maszynie do pisania.
Będąc na emeryturze, dziadek dużo czasu spędzał na działce. Aby się nie przemęczać przy pieleniu skonstruował specjalny wózek, na którym poruszał się między grządkami. A na koniec dnia, gdy było dość ciepło, fundował sobie prysznic. Własnej konstrukcji. Wodę miał z pomalowanego na czarno baniaka, ustawionego na szczycie drewnianej konstrukcji. Słońce w ciągu dnia podgrzewało wodę nalaną z rana do baniaka. I po południu był ciepły prysznic.
Charakter
Docent Antoni Guzik nie znosił strojów formalnych, co z tatą mamy chyba po nim w genach. Marynarkę zakładał od wielkiego dzwonu. Wolał koszulki polo. W domu przy ulicy Lubelskiej był też tylko jeden krawat. I jeśli na uczelni była jakaś uroczystość, w której musieli uczestniczyć i tato, i dziadek, to zaczynała się wojna. Ale nie o to, kto krawat założy, a kto nie będzie go musiał zakładać. Ostatecznie zazwyczaj babcia Cesia wprowadzała rozejm zarządzając, że to dziadek założy krawat. I robił to, ale ściągał go, jak tylko miał ku temu sposobność.

Był też człowiekiem głęboko wierzącym. Codziennie chodził do kościoła w parafii św. Piotra i Pawła. W latach 1981-2002 był prezesem Klubu Inteligencji Katolickiej w Opolu. A jednocześnie potrafił postawić się pomysłowi arcybiskupa Alfonsa Nossola, który chciał włączyć Wyższą Szkołę Inżynierską z Wyższą Szkołą Pedagogiczną.
– Kiedy starałem się ideą powstania uniwersytetu zainteresować profesorów (…) pan docent Guzik powiedział mi wprost, że WSI podchodzi do tego pomysłu z rezerwą, bo na uniwersytecie szkoła inżynierska będzie tylko jednym z wydziałów, a jej pracownicy mają ambicję przekształcenia kiedyś swojej uczelni w samodzielną politechnikę – mówił abp Nossol w wywiadzie-rzece „Miałem szczęście w miłości”.
Wierność zasadom kosztowała też dziadka funkcję rektora WSI. Został wybrany w 1981 roku, w pierwszych prawdziwie demokratycznych wyborach, ale rektorem był tylko 137 dni. Rezygnację wymusiły komunistyczne władze, a powodem była działalność w KIK, a także przynależność do „Solidarności”.
Gdy wybuchł stan wojenny, dziadek zapuścił brodę. Zapowiedział, że zgoli ją dopiero wtedy, gdy komuna upadnie. I to chyba jedyny znany mi przypadek, gdy nie dotrzymał słowa. Bo gdy skończył się PRL, docent Antoni Guzik brody nie zgolił. Uznał, że jest zbyt wygodna. Nie trzeba się codziennie golić.
Ten pragmatyzm to również była cecha charakterystyczna dziadka. Jak kiedyś uznał, że przeszkadzają mu rękawy koszuli roboczej, to zamiast dać jej babci do skrócenia, sam uciął je toporkiem na pniaku i wrócił do pracy.
Szczęście
Oprócz dwóch synów, docent Antoni Guzik doczekał się trójki wnucząt i dwóch prawnuków. W ostatnich latach życia całym sobą poświęcił się opiece nad żoną. Przygotowywał i przynosił jej posiłki, dbał o nią nawet wtedy, gdy już go nie rozpoznawała. Nie zapomnę, jak łkał przy niej, gdy odeszła 11 stycznia 2017 roku.
„Moja jedyna, kochana żona” – tak o niej pisał we wspomnieniach. I to powtarzał, gdy zmarła.
Gdy zgasła babcia Cesia, gasnąć zaczął też dziadek. Przenikliwy umysł zaczął tracić ostrość. Znikł gdzieś łobuzerski błysk w oku człowieka, który miał niesamowity dystans do siebie.
Dziadek zmarł 22 października 2021 roku. Miał 96 lat. Miałem okazję posiedzieć z nim jeszcze dzień wcześniej. Całe życie myślałem że wiem, jakiego formatu był człowiekiem. Ale o tym przekonałem się naprawdę w dniu pogrzebu, gdy był żegnany w wojskowej asyście.
Wierzę, że było mu miło, gdy patrzył na to z góry. Choć pewnie kręcił też głową. Dla niego wystarczyłaby mniej wystawna ceremonia.
– Doświadczenie dydaktyczne pozwala mi sformułować zalecenie, że systematyczna i wytrwała nauka daje zawsze oczekiwane owoce. Dzięki temu wielu byłych studentów osiągnęło stopnie naukowe i znaczące stanowiska. Daje mi to satysfakcję dobrze wypełnionego obowiązku. Można to nazwać szczęściem – powiedział mój dziadek w swoje 90. urodziny.
Skromny do samego końca. Ten tekst też pewnie uznałby za nadmiernie pochwalny. Ale cóż począć, jeśli to prawda?
Czytaj także: Helena Kamerska ukończyła sto lat. Honory dla sanitariuszki z powstania warszawskiego
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania