Krzysztof Ogiolda: Mamy Boże Narodzenie, wkrótce zakończy się 2024 rok. Co – jako lider mniejszości niemieckiej – notuje pan po stronie zysków, a co po stronie strat na przełomie lat 2024/2025?
Rafał Bartek: – Pierwszą rzeczą, jaką trzeba zapisać po stronie tych, które się powiodły, jest zakończenie edukacyjnej dyskryminacji uczniów z mniejszości niemieckiej. Stało się to dzięki jednej z pierwszych decyzji nowego rządu. Było to możliwe dzięki aktywności środowiska MN oraz burmistrzów i wójtów. Mieliśmy lekki niedosyt, że to się nie wydarzyło w ciągu pierwszych dwóch miesięcy, w letnim semestrze poprzedniego roku szkolnego. Ale rozumiemy, że istnieje pewien rytm pracy szkół i samorządów. Cieszymy się, iż od 1 września temat ten zniknął z naszej rzeczywistości.
Co jeszcze w roku 2024 się powiodło?
– Po tym jak – symbolicznie – zniknął ostatni poseł mniejszości w Sejmie, ważnym wydarzeniem był powrót tego posła, Ryszarda Galli, do parlamentu w roli doradcy marszałka Sejmu RP ds. mniejszości narodowych i etnicznych. Trzecim wydarzeniem, które mnie osobiście kosztowało najwięcej troski, zdrowia i stresu, były wybory samorządowe. Braliśmy w niej udział w innej, bardziej otwartej, bardziej regionalnej formule. Po wielu rozmowach i dyskusjach podjęliśmy decyzję o zmianie marki. To nie było ani oczywiste, ani proste. Pamiętam ostatnie dni przed datą wyborów. Każdej nocy zastanawiałem się, co będzie po siódmym kwietnia.
Byli i w środowisku mniejszości tacy, którzy wieszczyli, że mniejszość pod szyldem Śląskich Samorządowców stanowczo przegra, a niemiecka tożsamość wyborców się rozpłynie…
– Ryzyko było wielkie. Analizowaliśmy wszystkie za i przeciw ze świadomością, iż w polityce regionalnej trzeba szukać świeżości i otwarcia. Stosownie do tego podjęliśmy decyzję o starcie pod owym szyldem. I ta decyzja okazała się słuszna. Nie tylko nie zniknęliśmy ze sceny politycznej regionu, ale umocniliśmy i ustabilizowaliśmy swoją pozycję w wielu powiatach, gminach, a przede wszystkim na poziomie województwa.
Dlaczego to jest tak ważne?
– Bo taka jest rzeczywistość polityczna w Polsce. Łatwiej dojść – mówiąc symbolicznie – do Warszawy z pozycji obecności politycznej w regionie niż kiedy jest się w tej polityce nieobecnym. Uczestnictwo w życiu politycznym, także w naszych śląskich domach, jest mało popularne. Albo stawiane w negatywnym świecie. Ale jeśli chcemy coś zmieniać, musimy być przy stole obecni.
Po stronie „ma” mniejszość ma całkiem dużo. A po stronie „winien”?
– Kwestią, która nie idzie naprzód tak, jak byśmy sobie tego życzyli, są sprawy oświaty. I to nie jest wyłącznie kwestia dwóch lat dyskryminacji. Ona tylko przyspieszyła i pogłębiła negatywne procesy. Problemy z jakością nauczania języka niemieckiego dostrzegaliśmy już wcześniej. Myślę o trudnościach z dostępnością nauczycieli. Na germanistyce jest mniej studentów niż kiedyś. A mało który z nich trafia do szkół. A skoro przez poprzednie dwa lata polski rząd dał sygnał, że język niemiecki jest nieistotny i niefajny, chętnych, by go uczyć, jeszcze ubyło. W wielu szkołach wciąż szuka się germanistów. W kolejnych słyszymy narzekania rodziców na poziom zajęć. Po bliższym przyjrzeniu okazuje się, że ratuje tam sytuację nauczyciel z certyfikatem lub emeryt. Żeby tej szkole język w ogóle był. To jest fundamentalny problem mniejszości niemieckiej.
Dlaczego?
– Ze względów historycznych język niemiecki rzadko jest przekazywany w środowisku domowym. Wiemy, jak ważną rolę w innych krajach odgrywa edukacja systemowa. Ale skoro my borykamy się z problemem nauczycieli, to wiemy także, jak bardzo jesteśmy z tyłu.
Od wielu lat w szkołach uczniowie mają trzy godziny niemieckiego. Trzydzieści lat temu to był sukces…
– A powinniśmy dążyć do szkół dwujęzycznych i z wykładowym językiem niemieckim. Obecnie realne wydaje się tylko dążenie do nauczania w dwóch językach. Mamy przykłady, które pozytywnie oddziałują. Myślę o szkołach Pro Liberis Silesiae, o placówce w Gosławicach o dwujęzycznym przedszkolu w Chrząstowicach, o Koźlu-Rogach.
Rodzice będą chcieli posyłać dzieci do szkół dwujęzycznych?
– O rodziców boję się najmniej. Ich świadomość co do wartości nauczania języka niemieckiego w ostatnich dekadach wzrosła. Jeśli placówki powstaną, będą się zapełniać. Ale dotknie nas tzw. problem Hajnówki.
Na czym polega?
– Liceum w Hajnówce jest publiczne i dwujęzyczne – polsko-białoruskie. Kiedyś mogli tam chodzić tylko uczniowie, którzy zgadzali się mieć część zajęć po białorusku. Od dwóch lat interpretacja się zmieniła. Jeśli do szkoły zgłosi się choćby dwóch uczniów, którzy nie chcą uczęszczać na białoruski, to szkoła musi ich przyjąć. A dyrektor zorganizować dla nich osobny tok nauczania. To nas też dotyczy. Co poza wszystkim – w małych ośrodkach i w małych szkołach. A my w takich głównie funkcjonujemy, generuje problemy lokalowe. Brakuje nie tylko nauczycieli, ale i sal.
Lekarstwem na problemy edukacyjne mniejszości mogłyby być szkoły stowarzyszeniowe. Ale żeby je otwierać potrzeba pieniędzy. Brakuje ich także w targanych kryzysem budżetowym Niemczech…
– Strona niemiecka w ostatnich latach kilka placówek stowarzyszeniowych wsparła. I one wypaliły. Ale stale wraca też do tezy, że to, co dzieje się w oświacie, powinno być zadaniem państwa, w którym mniejszość mieszka. Czyli Polski. Złożyliśmy kolejne wnioski dotyczące szkół i przedszkoli stowarzyszeniowych. Ale to zawsze wymaga co najmniej przystosowania budynku, który już wypadł z używalności do współczesnych standardów. A to wymaga kwot milionowych. Rozmawiamy o tym w zespole ds. edukacji przy Ministerstwach Edukacji Narodowej i Spraw Wewnętrznych. By przepisy dotyczące oświaty publicznej tak się zmieniły, żeby preferowały nauczanie dwujęzyczne i z wykładowym językiem mniejszości.
Czytaj też: Rafał Bartek: Sama etniczność to może nie być najlepszy szyld
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania