Pasje pana Henryka to gotowa historia na książkę. Podobnie, jak i bogate doświadczenia zawodowe. Trzeba je dobrze zrozumieć, zanim dojdziemy do wydarzenia, jakim była niezwykła podróż pana Henryka – czyli rowerowa wyprawa nad Bałtyk. Z wykształcenia jest technikiem-chemikiem. Przez dwadzieścia lat pracował w zakładzie papierniczym. Po upadku komuny przez dziesięć prowadził własny biznes.
– To była wykończeniówka, a ja jestem perfekcjonistą. Zwyczajnie lubię gdy wszystko jest zrobione idealnie. Z czasem stres, szefowanie oraz wszystkie z tym związane obowiązki zaczęły mi ciążyć, więc zakończyłem działalność – mówi Henryk Wałaszek z Kolonowskiego (pow. strzelecki).
Co może wydać się dość zaskakujące, z branży remontowej przeniósł się do ogrodnictwa…
– I to wcale nie jest przypadek – zastrzega. – W 1991 roku, gdy tylko założyłem rodzinę, założyłem również ogród ozdobny na 2,5 tysiąca roślin. Ta pasja została we mnie do dziś. Stąd postanowiłem, że kolejne moje zajęcie zawodowe będzie związane z ogrodnictwem. To wspaniała sprawa. Relaksuje i uspokaja. Do dziś mam tak, że jak mnie coś wkurzy, idę do ogrodu plewić i wyrywać trawska.
Natomiast ogrodnictwem Henryk Wałaszek zajął się nie byle jakim. Przez blisko jedenaście lat sprawował funkcję naczelnego ogrodnika przy zamku w Kamieniu Śląskim. – To była faktycznie praca marzeń i kawał mojego życia – wspomina z sentymentem.
Niezwykła podróż pana Henryka. Zwrot za zwrotem
Na tym oczywiście nie koniec, bo kolejny zwrot w życiu zawodowym pana Henryka nastąpił trzy lata temu.
– Jednocześnie to było trzy lata do mojej emerytury. Postanowiłem spędzić ten czas pracując z… końmi. Zatrudniłem się w stajni w Krasiejowie. Zajmuję się tam dosłownie wszystkim, to praca bardzo angażująca, także fizycznie, co pomaga mi utrzymać bardzo dobrą formę, jak na mój wiek – opowiada.
Biznes papierniczy, wykończeniówka, kwiaty, a teraz jeszcze konie… Skąd kolejny „zwrot akcji?”
– To nie jest żaden przypadek. Od czwartego roku życia jestem zafascynowany tymi zwierzętami. Dziadek miał zwykłego roboczego konia, a ja jako mały chłopak spędzałem przy nim każdą wolną chwilę, m.in. przy pracy w polu. Ale potem przyszły lata młodzieńcze, inne zainteresowania, zakładanie rodziny i tę pasję trochę odstawiłem – opowiada. – Natomiast gdy już miałem firmę, zarabiałem jakieś pieniądze, to kupiłem sobie wymarzonego konia i wybudowałem mu stajnię. Miałem go przez dziesięć lat.
Pracę w stajni znalazł w jakieś dwie godziny po napisaniu ogłoszenia na Facebooku.
– Napisałem, że szukam zatrudnienia, a w moich doświadczeniach wymieniłem pracę z końmi – mówi. – Szybko ktoś się do mnie odezwał. Mogę powiedzieć, że choć nie jest to lekka praca, to ona bardzo mnie uszczęśliwia. A konie to wspaniałe, fascynujące i emocjonalnie inteligentne zwierzęta.
Henryk Wałaszek mówi wprost, że nie lubi nudy i aktywne życie to dla niego podstawa. Uważa, że w codzienności potrzebna jest zabawa, w tym poznawanie świata.
– Telewizja mogłaby dla mnie nie istnieć. Nie znoszę komputerów i tej całej technologii. Korzystam tyle, ile muszę, ale resztę omijam. Pomagają mi poza tym synowie – mówi i dodaje, że ma masę planów na rozwijanie swoich kolejnych pasji.
Rock and roll musi być
O ile oglądać telewizji nie musi wcale, życia nie może sobie wyobrazić bez muzyki. I nie powinno nikogo zdziwić, że pan Henryk lubuje się raczej w ciężkich brzmieniach. Ulubione kapele?
– Heavy metal generalnie – mówi z przekąsem. – Zaczęło się od Deep Purple, Black Sabatth, Pink Floyd, Led Zeppelin, Metalliki, no i Motorhead z Lemmym oczywiście. W między czasie weszli Beatlesi, Scorpionsi czy Iron Maiden. Byłem na koncercie Black Sabatth z Dio i innych. Do dziś noszę z nim koszulki – opowiada. – Ale na pierwszym miejscu jest dla mnie Rammstein.
Kolejną pasją jest rower, który wyparł piłkę nożną. Niestety, po kontuzji pan Henryk musiał zrezygnować z uprawiania tego sportu.
– Mam bardzo paskudny cukier wymykający się książkowym definicjom. Dlatego też ruch i aktywność fizyczna są mi wręcz zalecane. Myślę też, że przez styl życia, jaki prowadzę, dzięki tym wszystkim moim hobby i zainteresowaniom, które wciąż staram się rozwijać, naprawdę radzę sobie bardzo dobrze.
Niezwykła podróż pana Henryka. Dobry rower to podstawa
Pierwsze poważne pieniądze przeznaczył nie tylko na konia. Profesjonalny rower towarzyszy mu od lat.
– Szosowy sportowy rower miałem już jako 15-latek. Później trochę odstawiłem rower na rzecz dziewczyn i piłki – śmieje się.
– Okazało się jednak, że jako 50-latek jeżdżę wciąż bardzo dobrze. I dopiero tak naprawę teraz totalnie zwariowałem na punkcie tego roweru. Dlatego inwestuję w sprzęt. Ten pozwolił mi osiągać coraz lepsze wyniki, łamię kolejne rekordy. Dziś mam cztery zaawansowane rowery, które mają różne specyfikacje – opowiada pan Henryk.
Wycieczki rowerowe w jego wydaniu znacząco różnią się od wypadów „do sklepu po bułki”. W trasę po pracy w stajni rusza średnio cztery razy w tygodniu. I co tu dużo mówić: lepiej nie pojawić się przypadkowo na jego trasie.
– Taka profesjonalna jazda to tempo ok. 40 km na godzinę. Bardzo boleję nad stanem opolskich dróg, a nasze ścieżki rowerowe to jakaś porażka. Naprawdę jest wiele do zrobienia w tej kwestii – mówi, podkreślając, że kolarstwo to najbardziej niebezpieczny sport na świecie pod względem wypadków, kontuzji, a nawet śmierci.
– Jeżdżę dosłownie wszędzie: po najbliżej okolicy, po miastach regionu i nie tylko, po lasach… Po robocie mogę przejechać ok. 40 kilometrów dwa razy w tygodniu. A w weekend już 60-70, sporadycznie zdarza się, że nawet 100-120 – chwali się aktywny 65-latek.
Wyczyn jakich mało
O swojej niedawnej wyprawie rowerem nad Morze Bałtyckie sam mówi, że to wyczyn, na który w jego wieku mało, kto się decyduje.
– Ten plan narodził się już w 2022 roku. Na skutek różnych dość nieoczywistych zdarzeń po prostu założyłem sobie taki cel, że dojadę na rowerze do zaplanowanego punktu nad morze bez noclegów i większych odpoczynków. Moja lekarka stanowczo mi to odradzała ze względu na cukrzycę. Ale kto zna mój charakter, ten wie, że gdy już coś zdecyduję… – wspomina ze śmiechem.
Pan Henryk do udziału w wyprawie zaprosił syna, który również trenuje kolarstwo. Choć w znacznie mniejszym zakresie niż ojciec.
– Syn w pierwszej chwili uznał to za szaleństwo, ale z czasem zgodził się mi towarzyszyć. Powiedziałem mu o wyjeździe odpowiednio wcześniej, aby utrzymał formę. Trzeba było się przecież przygotować psychicznie i fizycznie – opowiada pan Henryk. – Syn ma dość podobny charakter do mojego. Widziałem potem te iskry w jego oczach. Czekał na to jak ja.
Niezwykła podróż pana Henryka. Miesiąc poważnych przygotowań
Konkretne ustalenia i przygotowania „na serio” ruszyły miesiąc przed podróżą.
– Ustaliliśmy datę pod warunkiem dobrych warunków pogodowych. Wyjazd zaplanowaliśmy na godz. 4.30 w sobotę 6 lipca nad ranem. Naszym celem było dojechanie do celu maksymalnie w 24 godziny. Udało się w 23 godziny i 30 minut. Nazywam to „czasem netto” i „czasem brutto”. Sama jazda rowerem trwała łącznie 17 godzin i 50 minut. Reszta to odpoczynki, jedzenie, mycie się i przebieranie. Przy czym nie było żadnego noclegu, jechaliśmy także w nocy – wyjaśnia pan Henryk.
Jak się dalej okazało zaplanowali tylko trzy pierwsze odcinki. Dalej miała ich prowadzić nawigacja. Na rowerach mieli ze sobą tylko wodę i energetyk.
– W moją wielką wyprawę zaangażowałem też drugiego syna, który jechał równolegle do nas samochodem jako nasz serwis. W nim mieliśmy prowiant, ubrania, leki, sprzęt awaryjny i wszystko co było potrzebne, by przebyć trasę na drugi koniec Polski. Tak było również po prostu bezpieczniej. Nie mieliśmy pojęcia, czy damy radę przebyć całą trasę, czy nic nas nie zaskoczy, czy nic się nie zepsuje. Nie mogliśmy sobie pozwolić na utknięcie samotnie na rowerach gdzieś w szczerym polu – tłumaczy mieszkaniec Kolonowskiego.
Pan Henryk relacjonuje, że przystanki zaplanowali co ok. 50-60 km. Między innymi ze względu na mierzenie poziomu jego cukru i dostosowanie do niego spożytych kalorii.
14 litrów płynów i kalorie na 20 obiadów
– Na jedną osobę przez całą trasę przepadło 14 litrów wody i 10 tysięcy kalorii, co daje w przeliczeniu około 20 obiadów – wylicza pan Henryk.
– Naszym celem była Stegna. Generalnie omijaliśmy duże miasta, jechaliśmy bocznymi trasami ze względów bezpieczeństwa, choć nie wszędzie się dało. Przejeżdżaliśmy m.in. przez Olesno, Gorzów Śląski, Kalisz, Toruń, Grudziądz czy Malbork – wylicza.
Gdy dojechali na miejsce była niedziela nad ranem.
– Dotarliśmy do morza. Zrobiliśmy zdjęcie z podniesionymi rowerami, jako nasz tryumf. Mieliśmy w planie pospać na zamówionym noclegu tak od 6.00 rano do południa, ale to były takie emocje, że spałem niespełna dwie godziny. Zwiedziliśmy okolicę i wróciliśmy do domu samochodem – mówi. – A w poniedziałek byłem już w pracy, sam nie wiem, dlaczego nie wziąłem urlopu. Po prostu lubię w życiu wyzwania.
Pan Henryk mówi, że wyprawa miała jeden cel: zrobić coś dla siebie.
– Nie dla pieniędzy, chwały czy sławy. Jestem przekonany, że dzięki temu będę żył o jeden dzień dłużej! – śmieje się.
– Nie miałem zamiaru szerzej się tym osiągnięciem dzielić. A już się rozniosło – mówi. – O wyprawie wiedziała oczywiście rodzina, najbliżsi znajomi. Chciałem mieć wspomnienia do końca życia. Było co prawda duże ryzyko, ale bardzo przemyślane. Jestem niezwykle dumny, że się udało – stwierdza.
Dodaje, że delektuje się zwycięstwem tym mocniej, że wyprawa chwilami była ciężka i nieprzewidywalna.
– Pojawiły się chwile zwątpienia i oczywiście kryzysy, jak ogólne przeciążenie fizyczne i ból mięśni. Organizm się buntował. U mnie już po 150 kilometrach. Syn również miał kryzys, ale na wysokości Lichenia. Źle się czuł, ogólnie go osłabiło, niemniej potem przeszło, było już tylko lepiej. Jeśli przez kolejne 50 km nic się nie stało, to dostawałem kopa psychicznego. Pogoda na szczęście dopisała. Ale już w Oleśnie się przebieraliśmy. Temperatura rankiem wynosiła 13 stopni, później utrzymywała się na poziomie 20-30 stopni. A od Gorzowa nawet powyżej 30 – wspomina.
Kolejna wyprawa
Kto zna pana Henryka, domyśla się, że już ma kolejne plany. 16 marca planuje rozpocząć samotną pieszą wyprawę do Santiago de Compostela w Hiszpanii. Co ciekawe punktem startu będzie rodzinne Kolonowskie.
– Dalej pójdę przez Czechy, Niemcy, Szwajcarię, Francję… – zapowiada. – Czeka mnie 3100 kilometrów i około cztery miesiące w drodze. Pieniądze zbieram na ten cel już od dwóch lat. Skompletowałem już bardzo dobrą parę butów, spodnie, plecak i śpiwór. Nic więcej nie biorę. I oczywiście trenuję już krótsze piesze wyprawy.
Czytaj także: Aikido: Sztuka walki nie tylko dla dżentelmenów. Tu decyduje „test sznurówki”
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.