Łukasz Baliński: – 31 lat minęło, jak jeden dzień… Pomyślałby pan, kiedy zaczynał, że tyle tego będzie?
Jan Chudzikiewicz: – Oczywiście, że nie. Tym bardziej, że wtedy miałem 42 lata, teraz mam 73. Chyba ze wszystkich wojewódzkich związków szefowałem najdłużej bez przerwy. Długo był jeszcze prezes w Małopolsce, ale zmarł jakiś czas temu, a i tak trochę mu do mnie brakowało. W dodatku w wielu regionach widać zmianę pokoleniową, tak, jak właśnie dzieje się u nas.
– Duże wrażenie robi też to, że osiem kadencji to tyle samo wygranych wyborów. Jak to się robi?
– Jednej recepty ciężko wyszukać. Ale chyba nie ma co stwarzać sobie niepotrzebnie wrogów. Wszystko można załatwić drogą rozmowy, bezpośredniego kontaktu, a czasem spokojnej perswazji. Nie mścić się, nie obrażać, robić swoje i starać się popychać dyscyplinę do przodu, bez względu na to, jaka jest sytuacja. Bo najważniejszy dla mnie w tym wszystkim zawsze był sport. Dlatego chyba wszyscy się zorientowali, że nie ma co zmieniać na siłę, skoro jest osoba, która właściwie spełnia swoją funkcję i nie patrzy na swoje korzyści, a ważne jest dobro szczypiorniaka.
Może nie było kontrkandydatów, gdy okazywało się, że prezes OZPR nie jest na etacie i pełni swoją funkcję społecznie, tak, jak członkowie zarządu. Aby uniknąć niepotrzebnych komentarzy, gdy zostałem pierwszy raz prezesem Opolskiego Związku Piłki Ręcznej, zrezygnowałem z zarządu w Gwardii. Początkowo byłem też w Opolskiej Federacji Sportu. Moja działalność była intensywna, jeździłem od zebrania do zebrania, od zawodów do zawodów i z tego miejsca składam podziękowania dla żony, że ze mną wytrzymała przez ten czas (śmiech).
– Jak pan w ogóle trafił do piłki ręcznej?
– Całe moje życie z nią jest związane. Pochodzę z Chrzanowa, gdzie od dziesiątego roku życia grałem w szczypiorniaka, byłem powoływany do kadry województwa krakowskiego, o co łatwo nie było. Tym bardziej, że miasto hali z prawdziwego zdarzenia nie posiadało. Po maturze trafiłem do Opola. Jednocześnie zacząłem studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej i grę w Gwardii. To był 1972 rok i występowałem w niej dobre 10 lat. Na boisku byłem dość uniwersalny. Trzeba było to odnajdowałem się na rozegraniu, skrzydle, kole. Dzieliłem boisko i szatnię z takimi znakomitymi zawodnikami, jak m. in. Władysław Fąfara, Antoni Przybecki, Gerard Sowada, Rainhold Urban, Ryszard Konfisz.
I też się od nich uczyłem nowego spojrzenia na handball, bo ten tutaj był nieco inny, bardziej siłowy, choćby rzut. A to się brało stąd, że sporo tych zawodników uprawiało wcześniej jego 11-osobową odmianę, gdzie mieli dalej do bramki. Gwardia wtedy balansowała miedzy elitą a jej zapleczem, zmieniali się też trenerzy. Aż w końcu uznałem ze idzie młodsza generacja zawodników i zrezygnowałem. To była ta ekipa, gdzie grali Piotr Czaczka, Jerzy Krzak, Henryk Mrowiec , Tomasz Paliwoda, Gerard Piechota, Robert Wasilewski. Zostałem jednak przy drużynie. Powierzono mi w klubie funkcję inspektora do spraw piłki ręcznej i organizacyjnych. I tak jakoś się w to wdrażałem…
– Trzeba było się „nakombinować”?
– Oj, bardzo. Pomagałem chłopakom w różnych sprawach, żeby mogli się skupić bardziej na grze. Załatwiałem wyżywienie, przejazdy, zakwaterowanie. Na mojej głowie był także sprzęt sportowy. Teraz to nie do pomyślenia, ale kiedyś dobrych butów nie dostawało się ot tak. Wszyscy już dość mieli biegania w tzw. pepegach, w których odparzały się stopy. Miałem trochę kontaktów w Otmęcie, w Wałbrzychu i przywoziłem specjalne obuwie sportowe. Do tego piłki, nie lakierowane, tylko zamszowe, które się bardzo dobrze trzymały ręki. Swoją drogą, za klejem też trzeba się było specjalnie najeździć. Po taki profesjonalny, nie do drzew, to aż do Czech (śmiech).
Gdy z kolei juniorzy Gwardii zdobywali mistrzostwo Polski, co działo się w Opolu, musiałem się zająć logistyką imprezy. A trzeba było zakwaterować parę ekip. Już nie pamiętam ile, ale potrzebowałem co najmniej 80 miejsc, bo zawodnicy plus sztab. Nie za bardzo było gdzie ich umieścić. Pojechałem do zaprzyjaźnionego szefa jednostki w Szczepanowicach, gdzie teraz jest kampus Politechniki. I jakoś przygotowaliśmy bodajże cztery sale. Choć jak drużyny to zobaczyły, to wszyscy chcieli wracać. Udało się to załagodzić, a jak wyjeżdżali, to jeszcze dziękowali, że to była dobra szkoła życia dla młodych.
– Wykazał się pan w działce organizacyjnej, więc gabinety stały otworem.
– Na początku lat 90. klub desygnował mnie do zarządu wojewódzkiego. Aż przyszły wybory w 1994 roku i namówiono mnie, żebym kandydował. Udało mi się przekonać delegatów i zostałem prezesem. Pracowałem z zasłużonymi działaczami. Ścieraliśmy się nieraz, bo każdy miał swój pomysł. Ale wszystko było z myślą o rozwoju szczypiorniaka. Pierwszym problemem, który zauważyłem, był brak statutu i osobowości prawnej związku. Swoją drogą, do dziś mam zeszyty z pierwszymi wyliczeniami – co, gdzie i na co przeznaczyć, wpisowe, kary… Dziś te kwoty wydają się śmieszne. Nasz związek podlegał pod makroregion śląski, a ja dążyłem do autonomii.
W 1995 albo 1996 roku zebrałem przedstawicieli około 15 klubów. Dzięki czemu mieliśmy już podstawy – osobowość prawną, mogliśmy wydawać komunikaty i zalecenia. To był pierwszy sukces – etap samodzielności OZPR-u. Później już zrobiono 16 województw z 49. W tym czasie sport rozwijał się pod kątem administracyjnym i to szło w dobrym kierunku. Urząd Marszałkowski w Opolu powołał Wojewódzką Federację Sportu, trochę wziął ją pod siebie i mieliśmy osobę, która obsługiwała lekkoatletykę, koszykówkę, siatkówkę i piłkę ręczną właśnie. Mieściliśmy się w jednym pomieszczeniu. Trudne, ale fajne czasy.
– Sam pan napisał w swoim pożegnaniu po wyborach, że ta prezesura była czasem wielu wzlotów i upadków. Co by pan wymienił po jednej stronie, a co po drugiej?
– Do sukcesów na początku mojej pracy na pewno należało to, że udało się wzmocnić piłkę młodzieżową. W Opolu, Grodkowie, Zawadzkiem, Brzegu. Kluby rywalizowały ze sobą, a dzięki temu, że istniały zespoły młodzieżowe, utrzymały się też niektóre seniorskie. To niełatwe, bo teraz trzeba grać na trzecim czy czwartym poziomie, a i tak podróżuje się na mecze po kilku województwach.
Niestety, dziś proporcje się odwróciły – mniej jest drużyn młodzieżowych, co bardzo utrudnia sensowne rozgrywki. Brakuje rywalizacji na poziomie wojewódzkim, jeśli w niektórych kategoriach są trzy zespoły. Gwardia Opole ma Akademię i przyciąga najlepszych chłopaków z regionu, ale przez to osłabia lokalne kluby. Te szkolą do poziomu młodzika, a potem zawodnicy odchodzą. Trenerzy z mniejszych ośrodków tracą efekty swojej pracy. Aczkolwiek to wzmacnia nasze zespoły na poziomie ogólnopolskim, gdzie ostatnio znowu były sukcesy Gwardii na arenie mistrzostw kraju. Niemniej, generalnie OZPR bardziej służy rozwojowi młodzieżowego sportu niż seniorskiego.
– Nie macie tak wiele wspólnego z seniorami jak np. Opolski Związek Piłki Nożnej…
– Można tak to ująć. Czasem wspomożemy drobnymi kwotami jakiś klub w potrzebie czy turniej towarzyski, typu Memoriał im. Zdzisława Zielonki w Grodkowie. I np. jeśli chodzi o plusy, to w jakiś sposób poczytuję sobie dużą pomoc w reaktywowaniu klubu w Komprachcicach. Podkreślam i na każdym kroku dziękuję tym działaczom, którzy faktycznie społecznie ciągną te kluby seniorskie, którzy ubiegają się i wydrapują te pieniądze potrzebne na start ich zespołu na trzecim czwartym szczeblu, wyjazdy, turnieje.
– W środowisku cały czas pokutuje poczucie, że polska piłka ręczna nie wykorzystała potencjału medali mundiali 2007 i 2009. Co pan na to?
– Zgadzam się. Chyba na nowo próbowano cos wymyślać, zamiast ulepszać to, co działo się przez parę lat poprzedzających te wydarzenia. Przekombinowano ze Szkołami Mistrzostwa Sportowego, które w siatkówce zdały egzamin, ale to wcale nie jest taka łatwa sprawa. Trzeba mieć odpowiednią bazę, czyli szkołę, internat, nauczycieli i trenerów. W pewnym momencie tych szkół było już za dużo i to był błąd. Jak zorientowano się w poszczególnych regionach, że posiadanie takiej placówki dawało możliwość zabierania najlepszych do siebie i jeszcze były z tego pieniądze ze związku, to wiadomo, że coraz więcej osób chciało w to „pójść”.
Na szczęście, ostatnio się zreflektowano i zdecydowano o zmniejszeniu ich liczby. Od września niektóre będą wygaszane. I do tych, które zostaną, rzeczywiście będą trafiać najlepsi, czyli będzie mocniejsza rywalizacja. Ale faktem jest, że ten złoty okres został przespany. Brakuje popularyzacji. Może akcje typu „Gramy w ręczną” czy „Kręcimy na piasku” coś zmienią.
– Co według pana jest kluczowe dla odbudowy piłki ręcznej w Polsce?
– Praca od podstaw. Kiedyś na małym terenie było kilka szkół, które ze sobą rywalizowały. Teraz to się odradza – w Zawadzkiem, w Grodkowie, Opolu, Brzegu Trzeba tylko zadbać o to, by dzieci zostały w danym klubie dłużej niż wieku do młodzika, żeby była rywalizacja w ligach wojewódzkich.
– Planowane są już jednak zmiany w szkoleniu młodzieży…
– Tak, pracuje nad tym sztab nowego prezesa. Ma powstać system Akademii Piłki Ręcznej – w każdym województwie kilka klubów będzie prowadziło szkolenie od młodzika do seniora. Ale u nas tylko Gwardia spełnia te kryteria. Inne – jak ASPR, Olimp czy Orlik – mają niepełne te struktury. Będą różne kategorie akademii, np. „B” bez jednego szczebla, z mniejszym wsparciem finansowym. To ma być także pomoc dla trenerów.
– Mocno się zmieniła piłka ręczna przez te lat pana prezesowania, a nawet grania?
– Bardzo. Zaczynając od strojów i otoczki, poprzez organizację, system rozgrywek, po styl, w jakim obecnie się gra. Jeszcze w latach 90-tych to nawet na seniorów Gwardii przychodziły rodziny i znajomi zawodników, a np. ja sam, już będąc w zarządzie klubu, pełniłem funkcję spikera. Teraz mecz to jest prawdziwe show, od samego początku. Lampy na zawodników, wybieganie z dziećmi, niesamowity doping. Za czasów, gdy sam grałem, system ligowy też był inny. Nie było play off, ale jeździło się na tzw. dwumecze i był np. weekend w Trójmieście. W piątek ze Spójnią Gdynia, a w sobotę z Wybrzeżem Gdańsk. Przez co gra była wolniejsza, bo jak co weekend grało się dwa mecze, to trzeba było bardziej siłami gospodarować.
– Na boisku też to inaczej wyglądało.
– Na pewno teraz gra jest szybsza, bardziej dynamiczna. Niemożliwe było choćby po stracie gola rozpoczęcie gry bez gwizdka sędziego. Teraz jest więcej efektów, wkrętek, przerzutek. A kiedyś liczyła się siła. Niemniej, żeby przyciągnąć widzów i sponsorów, to ten sport musiał się zmienić na bardziej widowiskowy, a mniej brutalny. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby się odsuwać, jak ktoś rzucał ze skrzydła, byleby go nie dotknąć. Wtedy się bezpardonowo wchodziło w atakującego i sędzia to różnie interpretował, ale nie było kar od razu. Teraz sędziowie bardziej zwracają uwagę na faule, szczególnie te złośliwe. Za klinczowanie nie było dwóch minut czy karnego. Oczywiście, wciąż się szarpią mocno, choćby na kole, a dobry obrotowy obecnie to jest skarb.
– Domyślam się, że historii z gabinetów i nie tylko też sporo jest do opowiadania, ale raczej nie do wydrukowania.
– Najciekawiej było z reguły na wyjazdach zagranicznych. Gwardia miała dobre kontakty i grała w mocno obsadzonych imprezach towarzyskich na wysokim poziomie. Choćby na Turniej Wyzwolenia Opola przyjeżdżali mistrzowie NRD, czyli S.C. Magdeburg (obecny triumfator Ligi Mistrzów), czy również silna wówczas Crvena Zvezda Belgrad z Jugosławii. Jeździliśmy także z rewizytami na teren „Demoludów”, do Bratysławy, Szekesfehervar, gdzie swoje siedziby miały kluby resortowe.
To były te czasy, że trzeba było za każdym razem jeździć po paszporty. Nie mieli ich zawodnicy przy sobie, a wszystkie trzymał kierownik. Z jednej strony to była ogromna odpowiedzialność, żeby tej saszetki nie zgubić, bo wszyscy by zostali za granicą, z drugiej, to było jednak trochę śmieszne. A przy okazji jadąc za granicę zabieraliśmy dobre burty, piłki, żeby coś tam się powymieniać, bo taka też była rola organizatorów, kierowników (śmiech).
– Jak tak wspominamy, to nie kusi, by jednak zostać dłużej na stanowisku prezesa?
– Wszyscy się dziwią, dlaczego zrezygnowałem, ale ja decyzję podjąłem już w grudniu. To nie było z dnia na dzień, nie zrodziła się dlatego, że przestraszyłem się konkurencji. Od dwóch lat zmagam się z chorobą, teraz jest lepiej, ale wychodzę z założenia, że jeżeli się czegoś podejmuję, to mierzę siły na zamiary. Przecież bywały takie sytuację, że ktoś się zapalił na zebraniu, wszedł do zarządu, a po kilku miesiącach rezygnował. Rozważałem, czy dam radę działać kolejne cztery lata i skalkulowaliśmy z żoną, że to już za długo. Ona uważa, że każdy stres wpływa negatywnie na stan zdrowia. Zdrowie trzeba mieć nie tylko na boisku, ale i w gabinecie. Tempo pracy też jest teraz coraz mocniejsze.
Pewnych rzeczy się już nie przeskoczy. Bardzo przyjemnie wspominam te 31 lat, dlatego, że pójście na zebranie nie było stresem dla mnie, nie było tak, że ja tam idę i będą tam dla mnie napadać, ktoś będzie szarpał w tą czy w tamtą stronę. Pamiętam, że były takie zarządy, że przez okres trzech kadencji skład się nie zmieniał. To był fajny okres, gdyż oprócz spraw sportowych rozmawialiśmy o życiu rodzinnym, a w okresie przedświątecznym zawsze znalazło się jajeczko, czy opłatek. Teraz życzę każdemu następnemu zarządowi powodzenia i satysfakcji w wykonywaniu przydzielonych mu zadań, bo jak wcześniej powiedziałem, na pieniądze raczej nie ma co liczyć.
Satysfakcją za te wszystkie lata było dla mnie podziękowanie, jakie otrzymałem na ostatnim zebraniu wyborczym od władz wojewódzkich, Biura Obsługi Sportu oraz poszczególnych klubów. Miłym zaskoczeniem była podjęta jednomyślnie uchwała przez delegatów o nadaniu mi statusu Honorowego Prezesa OZPR, co pozwoli mi utrzymać kontakt z problemami naszego środowiska rozpatrywanymi na zebraniach OZPR oraz z wydarzeniami sportowymi organizowanymi na terenie województwa opolskiego.
Czytaj także: Wybory w PZPN. Prezes OZPN Tomasz Garbowski wiceprezesem piłkarskiej centrali!
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania