Krzysztof Ogiolda: Lektura książki – wywiadu, jaki przeprowadził z panem syn Michał – a i sam tytuł potwierdzają, że przywiązanie do Żołnierzy Wyklętych nie jest łatwą miłością. Czym pan tłumaczy fakt, że w Polsce wciąż dla jednych są oni bohaterami i niczym więcej, żadnych zbrodni nie ma. Dla drugich są tylko zbrodniarzami. Bez prawa do bohaterstwa. Chcieliście temu podziałowi nie do pokonania zaprzeczyć?
Arkadiusz Karbowiak: Chcieliśmy pokazać, że historia żołnierzy podziemia antykomunistycznego, ale także okupacyjnego – wśród sześciu postaci zaprezentowanych w książce dwie były związane tylko z podziemiem okupacyjnym – czarno-biała nie jest. Ale rozłam w ich społecznych ocenach rzeczywiście istnieje. Przyczyniają się do tego politycy. Oni mają skłonność do podporządkowywania sobie wydarzeń i struktur. Te struktury chętnie się idealizuje i unika prezentowania wszelkich negatywów.
Politycy obawiają się, że ludzie, którzy mieliby się utożsamić z ich opcją, poznając prawdę o mankamentach bohaterów, mogliby tych polityków odrzucić. Stąd chętnie przedstawia się historię zerojedynkową. Pomija się, że ci sami ludzie, którzy bardzo dzielnie walczyli o niepodległość Polski, mieli też na życiorysach znaczące skazy. Co tu dużo mówić, zbrodnie wojenne. To, czego politycy nie akceptują, rozumieją historycy. Także dlatego, że historycy te wydarzenia znają. Po drugiej stronie sporu też są politycy. Ci kreują wyłącznie narrację negatywną: Ponieważ Żołnierze Niezłomni popełnili zbrodnie, to ich z panteonu polskich bohaterów wyklucza.
Myślę, że wszystkiego się na polityków zwalić nie da. Obawiam się, że znaczenie ma także nasz charakterek narodowy. Dla części z nas ogół Polaków ratował Żydów. Dla drugiej części Polacy = szmalcownicy. Żadnych szarości.
– To jest wciąż to samo zjawisko, czyli polityczne wykorzystywanie historii. Ona przestaje być historią, a staje się polityką historyczną. Różnica jest taka, jak między krzesłem a krzesłem elektrycznym. W polityce historycznej chodzi o to, by z historii zachować wyłącznie wycinankę tych elementów, które są potrzebne, by przeszłość państwa i narodu polskiego przedstawić w jak najlepszym świetle. A zamieść pod dywan wszystkie negatywne zdarzenia. Stąd irytacja i niechęć do pokazywania prawdy o różnych wydarzeniach. Dotyczy to także konfliktu polsko-żydowskiego z okresu przed wojną, w trakcie i po niej.
Te motywy pojawiają się w książce w kontekście ostatniego z sześciu bohaterów, przy Edwardzie Taraszkiewiczu „Żelaznym”.
– On był zaangażowany w atak na Parczew 5 lutego 1946 roku. Dowodził jego brat, Leon. W tym Parczewie złapano i rozstrzelano trzech członków żydowskiej samoobrony miasta. Część tamtejszych Żydów była funkcjonariuszami MO. Było też 200 cywilnych Żydów prowadzących swoje biznesy. WIN-owiskiemu podziemiu nie podobało się, że żydowski handel się odradzał. Także to, że w pierwszych latach władzy komunistycznej społeczność żydowska była uprzywilejowana.
Nie chodziło o nadreprezentację Żydów w UB, MO i PPR?
– Sam, badając to, byłem zdziwiony, że nie. Szło raczej o to, że żydowskie organizacje mogły działać legalnie i praktycznie wszystkie, choć z różnych motywów, popierały władze komunistyczne. Natomiast powszechna w ich środowisku była negatywna opinia na temat podziemia niepodległościowego i rządu emigracyjnego. Z tego brał się w podziemiu silny afekt antyżydowski, który bardzo często skutkował zabijaniem zwykłych cywilów. Znalezienie przy kimś dokumentów potwierdzających żydowską tożsamość często oznaczało jego śmierć. Co bez wątpienia jest zbrodnią.
Na ile poparcie Żydów dla władz komunistycznych było po doświadczeniach Holocaustu zrozumiałe?
– Dla Polaków wejście wojsk sowieckich to była kolejna okupacja. Chyba, że ktoś przebywał w niemieckim więzieniu lub w obozie. A Żydzi byli w czasie okupacji całkowicie wykluczeni z normalnego funkcjonowania. Więc to, co przyszło potem, traktowali jako wyzwolenie. Im żołnierze Armii Czerwonej ratowali życie. Politycy także w kwestii relacji polsko-żydowskich snują narracje zerojedynkowe. Ich nie interesuje prawda, obiektywizm historyczny: skoro doszło do zbrodni, piszemy o zbrodni. Kierują się wyłącznie politycznym interesem.

Chciałbym bliżej przywołać Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, bohatera pierwszej rozmowy w książce. W 2009 roku został on patronem jeden z opolskich ulic. Zastąpił w tej roli sowieckiego pisarza Ilię Erenburga. O tym ostatnim jako Ślązak z urodzenia i wychowania myślę źle.
– Erenburg nawoływał czerwonoarmistów do gwałtów, do zabijania cywilów, kiedy wkraczali na Śląsk. Pojawiały się sygnowane przez niego ulotki. Ulica jego imienia w Opolu to był skandal.
„Łupaszka” jak wielu Żołnierzy Wyklętych stawał przed granicznymi wyborami, skoro miał dwóch wrogów. Przyjmował od Niemców amunicję, ale też kazał rozstrzeliwać niemieckich jeńców. Tego się z etyką pogodzić nie da. Cel środków nie uświęca.
– Oddział Armii Krajowej, nad którym objął dowództwo Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, był początkowo dowodzony przez porucznika Antoniego Burzyńskiego „Kmicica” i był jednym z pierwszych na Wileńszczyźnie. Zbudował bazę w sąsiedztwie jeziora Narocz. Obok stacjonowała sowiecka brygada partyzancka im. Woroszyłowa.
Był sierpień 1943. Dowództwo sowieckiego centralnego sztabu partyzanckiego dążyło do tego, by polskie oddziały podporządkowane polskiemu podziemiu były likwidowane. Komisarz wspomnianej partyzanckiej brygady Fiodor Markow, przedwojenny nauczyciel, więziony za komunizowanie, otrzymał zgodę na unicestwienie oddziału „Kmicica”. Około 50 ludzi z „Kmicicem” rozstrzelano, część rozpuszczono, a innych wcielono do sowieckiej partyzantki. Z czasem rozstrzelano 30 dalszych Polaków z tej ostatniej grupy. W tym momencie nad jezioro Narocz przyjeżdża nieświadomy sytuacji „Łupaszka”. Na kanwie uratowanych tworzy nowy oddział partyzancki, który w 1944 roku będzie się nazywał 5. Wileńską Brygadą Armii Krajowej.
Konflikt z Sowietami trwa.
– Ale oni podejmują jakieś próby rozmów. Przekonują, że do konfliktów doszło przez przypadek. Komenda Główna naciska, by próbować unormować relacje z Sowietami na Wileńszczyźnie. Dlatego dochodzi do rozmów. Bierze w nich udział m.in. ppłk Aleksander Krzyżanowski „Wilk”. Z Niemcami „Łupaszka” i „Wilk” też rozmawiają. Ale też walczą z nimi. Pod Worzianami ma miejsce jedna z największych na Wileńszczyźnie bitew z Niemcami. Tam też dochodzi do rozstrzelania czterech jeńców niemieckich.
„Łupaszka” działał pod wpływem emocji. Zginęło 19 partyzantów. To jak na jedno starcie bardzo dużo. Trafia w ręce litewskiej policji kryminalnej. Zostaje przewieziony do Kowna. Tam rozmawia z wysokimi rangą przedstawicielami strony niemieckiej. Ci go wypuszczają ze względu na walki, jakie prowadził z partyzantką sowiecką. Jest taka hipoteza, że po tym przesłuchaniu Niemcy dostarczyli brygadzie broń i parę skrzyń z amunicją. Nie wykluczam tego, ale też kropki nad i nie stawiam. Od Łotyszy z pułku policyjnego „Ryga” walczącego po stronie niemieckiej Polacy także broń i amunicję otrzymywali.
Ostatnie pytanie o „Łupaszkę”. Ile jest prawdy w tym, że rozstrzeliwał także cywilów. Ze względu na takie czyny Joanna Senyszyn, lewicowa polityczka mówiła o nim, że jest „słuszne wyklętym bandytą”.
– Na Wileńszczyźnie dość istotną rolę w systemie okupacyjnym odgrywały formacje litewskie. Jedna z nich stacjonowała Podbrzeziu niedaleko Glinciszek. Brygada „Łupaszki” planowała dokonać rekwizycji w tamtejszym majątku. W kierunku Glinciszek ruszył oddział 9 policjantów litewskich i został ostrzelany przez partyzantów z brygady. Dwóch Litwinów zginęło, dwóch zostało ciężko rannych. W odpowiedzi do Glinciszek przybył liczący 40-50 ludzi oddział policjantów pod dowództwem porucznika Petrasa Polekauskasa. Akowców już tam nie było. Ale w odwecie rozstrzelano 39 osób. Wyłącznie Polaków, w tym kobiety (jedna w zaawansowanej ciąży) i dzieci. Egzekucja miała wymiar makabryczny.
„Łupaszka” się zemścił?
– Miał świadomość, że tę lawinę zdarzeń sam wywołał, dokonując rekwizycji w Glinciszkach. Postanowił się zemścić. I pokazać Litwinom, że mordowanie cywilów, w tym kobiet i dzieci spotka się z bezwzględną reakcją. Nie zdecydował się na atak na litewski posterunek, ale skierował pododdziały 5. Brygady na dawne pogranicze polsko-litewskie i tam polscy partyzanci dokonali egzekucji 68 osób. Tu także zginęły kobiety i dzieci. W tym także jedna w ciąży.
To sprawcom ani dowódcy, który taki rozkaz wydał, chwały nie przynosi.
– Można ten czyn tłumaczyć, ale etycznie się go obronić nie da. Z punktu widzenia prawa wojennego zarówno rozstrzeliwanie jeńców, jak i cywilów jest zbrodnią. Zginęli niewinni ludzie. Atak na posterunek byłby zdecydowanie bardziej sensowny od masakry litewskich cywilów. No i nie miałoby to wymiaru zemsty.
Inny bohater książki, Romuald Rajs „Bury” miał na sumieniu m.in. spalenie kilku wiosek…
– 20 września 1945 komendant Okręgu Białostockiego Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Jan Szklarek „Kotwicz” wydał rozkaz o podjęciu akcji represyjnej wobec ludności białoruskiej. Ale wtedy akcji nie podjęto. W styczniu 1946 „Bury” wkracza z liczącą ponad 150 ludzi 3. Brygadą Wileńską NZW na tereny powiatu Bielsk Podlaski zamieszkały przez ludność pochodzenia białoruskiego. Już później powiedział podrzuconemu do celi agentowi, że spalił kilka wsi, działając na własną rękę. Tak też zeznawał komendant „Kotwicz”, aresztowany w 1946, skazany na karę śmierci i stracony.
Czy „Bury” naprawdę nie kontaktował się z dowódcą, trudno przesądzić. On w poszczególnych wioskach zabierał furmanki i przemieszczał się z białoruskimi furmanami. Żeby było szybciej. Tych 30 furmanów, którzy z brygadą jeździli, w miejscowości Puchały Stare 31 stycznia „Bury” kazał rozstrzelać. Tego też nie da się obronić. On społeczność białoruską uważał za wrogą. To, że furmani się z wojskiem przemieszczali, widzieli trasę marszu, przesądziło o ich losie.
Musimy się z tym pogodzić, że czcząc bohaterów, musimy uznać, że przynajmniej niektórzy z nich byli także zbrodniarzami? Trudno to przez usta przechodzi.
– W dużej mierze tak jest. A ludzie nie zawsze rozumieją przyczyny tego. Często nie pamiętamy, że walki partyzanckie były bardzo brutalne.
Po wszystkich stronach?
– Tak. Bardzo często dochodziło do pacyfikacji wsi. Do mordowania cywilów. W odwecie partyzanci zabijali jeńców. Ludność cywilna, którą uznano za wrogą, również podlegała różnego rodzaju retorsjom. Aż po zbrodnię. Często mamy wyidealizowany obraz dowódców, którzy wyłącznie modlili się i walczyli. A prawda była taka, że oni jednocześnie podlegali takiemu okrucieństwu, jakie ich otaczało…
…i sami nim nasiąkali?
– Tak, naśladowali przeciwnika. Nie w wymiarze jeden do jednego, ale okrucieństwo miało miejsce także po stronie polskiej. Chcę tu zwrócić uwagę na jeszcze jeden wątek. Takie osoby, jak przywołana w naszej rozmowie pani senator Senyszyn i inni kontestujący sens upamiętniania żołnierzy związanych z podziemiem antykomunistycznym, często przedstawiają tę historię w sposób mocno manipulacyjny.
Co konkretnie ma pan na myśli?
– Próbują powiązać dokonane przez Polaków zbrodnie tylko z ludźmi podziemia antykomunistycznego. Taki zabieg ma miejsce także w przypadku „Łupaszki”. On walczył po wojnie z komunistami. Ale zbrodnie popełnił jako żołnierz i dowódca Armii Krajowej. O tym nie mówią, bo się boją legendy AK. A przecież takie zbrodnie, które przypisujemy dowódcom antykomunistycznego podziemia, nawet w większym stopniu były dziełem dowódców Armii Krajowej.
Jeden z bohaterów książki, kpt. Marian Gołębiewski „Ster” uczestniczył w konfrontacji polsko-ukraińskiej na Lubelszczyźnie. I wydał rozkaz przeprowadzenia tzw. rewolucji hrubieszowskiej. Zginęło nie 68 osób w dziewięciu litewskich wsiach, jak u Łupaszki. W ciągu dwóch dni z rąk żołnierzy AK i Batalionów Chłopskich poniosło śmierć 1269 osób.
I „Łupaszka”, i „Ster” ostatecznie do antykomunistycznego podziemia należą, to są ci sami ludzie.
– Oczywiście tak. Ale ich krytykom z lewej strony sceny politycznej bardziej się „opłaca” atakować ich nie jako akowców. Bo to im nie pasuje do narracji. Armia Krajowa walczyła z Niemcami, więc jej się atakować politycznie nie opłaca. Żołnierze podziemia walczyli z polskimi ubekami, milicjantami, działaczami komunistycznymi. Więc przedstawia się ich jako stronę rzekomej wojny domowej i atak z lewej strony jest w tym przypadku bardziej skuteczny. To wszystko nie zasłania faktu, że ci, którzy byli bohaterami, mają na sumieniu także zbrodnie wojenne. Musimy się z tym pogodzić.
To są czasem naprawdę dobre nazwiska…
– Podaję w książce przykład Andersa. Był w czasie pierwszej wojny światowej chorążym rosyjskiej armii imperialnej. W 1915 roku pod Kuczami kazał zakłuć 60 jeńców niemieckich. Sikorski w roku 1920 wydał rozkaz – w reakcji na zarąbanie szablami polskich jeńców – rozstrzelania 199 jeńców, żołnierzy sowieckiej kawalerii. Polscy bohaterowie nie mają monopolu na podobne czyny. Oddziały pod dowództwem generała Pattona mordowały na Zachodzie jeńców niemieckich. Generał zapisał w jednym z dzienników o zamordowaniu pięćdziesięciu niemieckich lekarzy. Z dopiskiem: „Mam nadzieję, że nikt się o tym nie dowie”. Na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy, że bohaterowie zapisani w historii…
…których portrety wokół nas wiszą…
– wydawali wcale nierzadko rozkazy i podejmowali decyzje, które były ewidentnie sprzeczne z prawem wojennym i trzeba je uznać za zbrodnie wojenne.
Czytaj też: Helena Kamerska ukończyła sto lat. Honory dla sanitariuszki z powstania warszawskiego
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania