Łukasz Baliński: Nysa w obecnej świadomości wielu osób to produkowane tam swego czasu samochody tej marki i siatkarska Stal. Skąd ten film u pana?
Łukasz Grzegorzek: Mój dziadek pracował w fabryce samochodów dostawczych, ojciec Krzysztof był wieloletnim siatkarzem Stali Nysa. A film u mnie pojawił się dlatego, że byłem od zawsze zainteresowany światem audiowizualnym. I zaraz po studiach rozpocząłem pracę w telewizji. Robiłem zwiastuny, reportaże, ale to cały czas było dla mnie za mało. W związku z czym zacząłem pisać swoje historie. I wtedy dojrzałem do decyzji, żeby razem z żoną, która produkowała mój pierwszy film – i w sumie wszystkie pozostałe – rzucić się na głęboką wodę i zrobić pełnometrażową fabułę. To był po prostu wewnętrzny głos.
Dla pana ten sport był ważny także w bezpośredni sposób. Długo uprawiał pan tenis i rozważał karierę tenisisty.
– Zgadza się. Mój tato, poza tym, że uprawiał siatkówkę, był też trenerem w Stali i Polonii Nysa. I chciał ze mnie zrobić światowej klasy zawodnika, ale mu nie wyszło (śmiech).
Dlaczego mu nie wyszło?
– Bo do tanga trzeba dwojga. Teraz wiem już z perspektywy czasu, że realizowaliśmy jego marzenia, nie moje. Choć jestem wdzięczny mu za wszystko, za ten czas, który mi dał i że wykuł mój charakter, bo teraz ta praca, którą mam, niewiele się różni od życia sportowca. W sumie jest to samotność długodystansowca i trzeba mierzyć się z wieloma wyzwaniami, cały czas pokonywać swoje słabości.
Wciąż potwierdza pan słowa Andrea Agassiego, że tenis to jeden z bardziej samotnych, jeśli nie najsamotniejszy sport?
– Tenis jest pod tym kątem bardzo bezwzględny, dlatego, że jest to po pierwsze dyscyplina indywidualna. Po drugie, jest teoretyczny zakaz coachingu. Po trzecie, sam tryb turniejowy sprawia, że zawodnicy są cały czas poza domem, często spędzając około 300 dni poza nim, więc wzmaga się ta samotność.
Poważniejsze sukcesy na korcie tenisowym były?
– Były. Nawet Mistrzostwo Polski, ale oczywiście w kategoriach juniorskich, gra w lidze niemieckiej, sukcesy międzynarodowe, Były też inne medale, niemniej w wieku 18 lat przerwałem całkowicie karierę.
I jak tata to przyjął?
– To był oczywiście proces. Nie wydarzyło się to z dnia na dzień, bo nałożyły się na to różne sprawy. Najpierw kontuzja, a później matura, więc włączyłem tzw. tryb prokastrynacji, czyli mówiłem, że wrócę po kontuzji, potem po maturze. Później dostałem się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego i jakoś tak naturalnie zmniejszyłem liczbę treningów tygodniowo w ramach tamtejszego AZS-u…
Ten tenis, historia z nim związana, to musiało w panu długo siedzieć, bo po latach nakręcił pan film „Córka trenera”. W pewnym sensie biograficzny.
– Rzeczywiście, bazowałem na swoich doświadczeniach. Jednak uważałem, że znacznie ciekawsza dla filmu będzie relacja ojciec-córka. Nie bez powodu, bo przecież jest bardzo dużo takich relacji w świecie tenisistek, nie zawsze z happy endem. To klasyka polskiego i światowego tenisa.
Tata dobrze zareagował na tę produkcję?
– Film miał premierę na festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu i było widać, że to dla niego ważne wydarzenie. I ogromne wzruszenie.

W jednym z materiałów o panu można przeczytać, że to „Reżyser konsekwentnie stawiający na inteligentne, obyczajowe kino, którego siła tkwi w naturalnych dialogach i fascynacji codziennością”. Skąd u pana pomysł właśnie na takie kino, na taką filmową drogę?
– Zacznę od tego, że jako widz mam duży niedosyt inteligentnego, współczesnego kina. Czegoś, co mnie w jakieś mierze dotyka moich problemów, emocji i tych czasów, które są fascynujące, bo żyjemy w fascynujących czasach. I może stad się wzięła ta potrzeba, żeby grzebać w tej współczesności. Poza tym czuję, że świat jest wielowymiarowy i nie jest jednoznacznie zły, albo mroczny. Ale też nie jest ani jednoznacznie dobry, ani wesoły. Być może stąd jest też takie moje zainteresowanie pomiędzy światami dramatu, tragedii i komedii. Wychodzę z założenia, że widz jest inteligentny i nie chcę obrażać jego inteligencji. Dlatego staram się tworzyć jak najbardziej przenikliwe postacie i historie, bo czuję, że i tak widz się w tym odnajdzie.
Świadomie więc ucieka pan od tabloidyzowania kina.
– Te filmy, które wydają się popularne i robią dobre wyniki w box office, to często po dwóch, trzech miesiącach nikt o nich nie pamięta. A zrobienie filmu, który zostanie w ludziach na dłuższy czas i będą do niego wracali, to jest marzenie filmowca, który traktuje swoją pracę głębiej, niż tylko jako sposób na zarobienie łatwych pieniędzy.
Lubi pan pokazywać Polskę z mniejszych miast. To dlatego, że sam pan z takiej pochodzi? Nysa w realiach województwa opolskiego jest duża, ale w kontekście Polski to już niekoniecznie.
– Jestem słoikiem, no i nie wstydzę się tego absolutnie (śmiech). Wydaje się naturalne dla twórcy, że skoro jest z jakiegoś świata, to w pierwszej kolejności opisuje elementy tego świata, z którego sam pochodzi, które stanowią o jego tożsamości. I tak, ta prowincja jest we mnie. Zwróciłbym też uwagę, że słowo „prowincja” ma pejoratywne skojarzenie, a przecież to tylko znaczy „z dala od centrum”. Jest mi dobrze, kiedy jestem w Nysie, bo też bardzo często tam zaglądam, lubię ten świat i Opolszczyznę. Dlatego bardzo się cieszę, że się udało przy trzecim moim filmie sportretować ten świat.
Jakiś czas temu rozmawiałem z Dawidem Nickelem, także reżyserem z Opolszczyzny i on mi powiedział, że „ludzie z dużych miast coraz bardziej szanują tych z małych ośrodków”.
– Każdy ma swoją ścieżkę. Ja na studiach od początku się trzymałem z ludźmi, którzy pochodzili z małych miast i wylądowali w Warszawie. Od pierwszego roku, kiedy zamieszkałem w akademiku na Jelonkach, zresztą z kolegą z Opola, z Wojtkiem Budzińskim, którego serdecznie pozdrawiam. Wydaje mi się, że zaczyna się robić moda na małe miasta, ludzie coraz częściej wyprowadzają się na prowincję. I to też podczas pandemii zauważyłem, że sporo ludzi z dużych miast zaczęło szukać ucieczki do mniejszych, a nawet na wieś.
Z kolei inny kędzierzynianin Paweł Maślona przyznał, że też by chciał umiejscowić jakiś swój film w plenerach, skąd pochodzi, tak, jak to zrobił Łukasz Grzegorzek z obrazem „Moje wspaniałe życie”, ale na razie tego nie zrobi. Bo historia musiałaby pasować do otoczenia.
– To bardzo miłe słowa i pozdrawiam zarówno Pawła, którego niezwykle cenię, podobnie jak i Dawida Nickela. Ponadto Leszka Dawida i jeszcze paru innych twórców z naszego regionu. Jeśli chodzi o słowa Pawła, to rozumiem je tak, że każda historia ma swoją dynamikę i albo służy jej ta małomiasteczkowość, albo nie. Jego poprzedni film „Atak paniki” był bardzo mocno osadzony w świecie metropolii. Trudno, żeby „Kosa” zrobił w Kędzierzynie, ale wiedząc, że jest bardzo wrażliwy i ma niesamowitą wyobraźnią, jestem pewien, że prędzej czy później dopnie swego i zrobi ten film u siebie. I na pewno będzie to bardzo interesująca historia. Przecież jego miasto też mi się kojarzy jako takie, które ma w sobie dużo sprzeczności. Z jednej strony ma duże tradycje historyczne, z drugiej jest bardzo przemysłowe. Zresztą, ten podział na Kędzierzyn i Koźle już od razu coś ciekawego rodzi. I na pewno Paweł sobie poradzi z tym tematem.
Gdzie pan szuka inspiracji?
– W sobie. Kiedyś usłyszałem zdanie, że kiedy czujesz lęk albo wstyd, to jest dobry materiał do sztuki, do dzieła artystycznego. I rzeczywiście wychodzę z tego, co się tam najpierw w mojej głowie i duszy dzieje. Później oczywiście przygotowuję się na wielu płaszczyznach, pisząc scenariusz i robiąc tzw. prep, czyli przygotowania już do samego filmu. To są zarówno wtedy inspiracje muzyczne, literatura, filmy, gry komputerowe, które cenię i lubię, więc to już jakoś tam kierunkuje się w kontekście konkretnego projektu.
Wspomniani Dawid Nickel i Paweł Maślona dopiero na studiach zorientowali się, że chcą robić filmy. To trochę tak jak było u pana, studenta prawa.
– Właściwie zastanawiam się czego mi zabrakło żeby w ogóle zdawać do szkoły filmowej, bo zarówno Dawid Nickel, jak i Paweł Maślona mają edukację filmową. A ja skończyłem prawo (śmiech). Siłą rzeczy to się tak potoczyło, że w świecie filmu wylądowałem najpierw niejako z komercyjnej strony. Najpierw to były reportaże, felietony, później zwiastuny, przez wiele lat reklamówki, teledyski, dopiero potem debiut.
To prawo przydało się potem przy produkcji filmów?
– I to bardzo. Z pozoru odległa rzecz jak tenis, ale prawo nauczyło mnie systematyczności, regularności, precyzji w wyrażaniu się. Język filmu mocno wymaga tej ostatniej, bo jeżeli tego nie ma, to widz odpada bardzo szybko. Do tego też humanistycznej podstawy. Kiedy studiowałem, czyli na przełomie XX i XXI wieku, Uniwersytet Warszawski był bardzo ciekawym, intelektualnie buzującym miejscem, z licznymi debatami. Była tam niezwykle wysoka temperatura sporów politycznych i to też mnie w jakiś sposób ukształtowało.
To, że nie skończył pan szkoły filmowej pomaga? Bo np. nie wpajano panu schematów, czy jednak gdzieś tam pan czuje, że czasem tego brakuje?
– Nie przeszkadza mi, ani nie pomaga. Ja jestem tak ulepiony, że lubię sobie chodzić własnymi ścieżkami i żeby ktoś został moim autorytetem, to musiałby długo na to pracować. Ale też rozumiem ludzi, którzy edukacyjnie potrzebują tych autorytetów od samego początku. Co więcej, obecnie sam wykładam na Łódzkiej Filmówce, więc gdybym teraz mówił, że niepotrzebna jest szkoła, to bym zaprzeczał swojej misji, którą od ponad roku tam wykonuję. Zresztą, to, co też zawsze dają studia, i to też staram się wpoić studentom, to wymiana myśli, wymiana energii, bycie otwartym na krytyczne myślenie.
Warto też nauczyć się słuchać, zwracać uwagę na drugiego człowieka, co też jest niesamowitą sztuka. Często zapomina się przecież, że film to jest tak naprawdę praca zespołowa i stoi za tym kilkadziesiąt utalentowanych osób. Z różnych dziedzin, bo to są aktorzy, scenografowie, operatorzy, dźwiękowcy, montażyści. Każdy z nich ma jakiś wpływ na ostateczne dzieło. Reżyseria to jest taka funkcja spajająca.

Nagrody i nominacje za „Moje wspaniałe życie” ułatwiły pracę?
– Poniekąd tak, ale to się oczywiście już zaczęło wcześniej dziać. Już przy „Kamperze” udało nam się zadebiutować na największym festiwalu w środkowo-wschodniej Europie, czyli w Karlowych Varach i jakieś nagrody się pojawiły. Podobnie przy „Córce trenera”, dzięki czemu mamy swoją widownie, która jest z nami. Niemniej, świetnie, że przytrafiły się te kolejne nominacje, nagrody i może dzięki nim będę mógł zrobić kolejny film.
Jakby nie było, powierzono panu kręcenie trzeciego sezonu serialu „Belfer”. Dla wielu to produkcja niemalże kultowa. To pierwszy serial na pana koncie. Praca przy takiej formie to duża różnica w stosunku do filmu?
– Skala. To był kilkukrotnie większy budżet niż przy naszych dotychczasowych projektach. Do tego kilkukrotnie więcej dni zdjęciowych. Normalnie zamykałem film w dwadzieścia parę dni, a tutaj nagle, przy serialu, to było ponad sześćdziesiąt ciurkiem kręcone w systemie pięć dni pracy, dwa przerwy. A jeden dzień to jest 12 godzin pracy. Ale też przecież trzeba doliczyć dojazd na plan, do miejsc nagrań, umówić się ze wszystkimi, co robimy i tak dalej, co dawało nawet i 15 godzin w ciągu doby. Potem były dwa dni przerwy, ale odpoczynku nie było. Bo to wyglądało tak, że to był czas na dokumentację do kolejnych lokacji, w których mieliśmy kręcić w innych dniach. Więc tak naprawdę trzy miesiące, pomiędzy połową sierpnia, a połową listopada zeszłego roku przepracowałem ciurkiem. Zaczynałem ważąc 85, a skończyłem na 78 kg (śmiech).
Była jakaś trudność związana z faktem, iż pierwszy i drugi sezon kręcił ktoś inny?
– Trudność polegała na tym, że to dla wielu jest to serial kultowy i bardzo dobrze został zapamiętany. Szczególnie ten pierwszy sezon i ludzie mieli bardzo duże, i wciąż mają, oczekiwania. Druga rzecz, to wiele lat minęło od czasu, kiedy powstał drugi sezon. I były takie nerwy, czy w ogóle to ludzi będzie wciąż interesowało, czy to obejrzą. A trzecia rzecz, to Maciej Stuhr [odtwórca głównej roli – red.], który bardzo dużo pracuje i miał spore wyzwanie na poziomie aktorskim w trakcie naszych zdjęć.
Co w planach na najbliższy czas?
– Czekam na decyzję Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej odnośnie wsparcia, dofinansowania do kolejnego projektu. Miejmy nadzieję, że będzie pozytywna. Wówczas w ciągu roku chciałbym wejść na plac kolejnego filmu, bo już skończyliśmy scenariusz. Jak to powiedział jeden z aktorów podczas zdjęć próbnych: wychodzi na to, że robimy komedię romantyczną o psychopatach (śmiech).
Ostatnimi czasy odnoszę wrażenie, że Opolszczyzna nam się filmowo „rozkręca”. Reżyserzy jak pan, Dawid Nickel, Paweł Maślona, Leszek Dawid czy aktorzy i aktorki: Arkadiusz Jakubik, Agnieszka Żulewska, Kamila Urzędowska. Skąd ta szeroka ława?
– Mam też teraz bardzo zdolnego studenta z Opola, Mariusza Rusińskiego, który miał właśnie premierę swojego filmu na jednym z największych festiwali dokumentalnych na świecie. Rzeczywiście jest ten boom. Aż się prosi, żeby więcej filmów u nas powstawało.
Aż się można rozmarzyć wizją superprodukcji opartej tylko na ludziach z naszego regionu i oczywiście w opolskich plenerach. Nie kusi pana, żeby jeszcze u nas coś zrobić?
– Ja naprawdę uważam, że Opolszczyzna jest świetnym miejscem na lokację. Jako jej mieszkańcy często tego nie doceniamy, ale to jest przepiękny region, niezwykle filmowy. Myślę o wsiach, które mają zabudowę niemiecką. O górkach, które są wokół Głuchołaz. O Jeziorach Turawskich, Otmuchowskim, Nyskim. I o miastach, które mają tą niesamowitą architekturę. Tego się nie docenia. Ale zapraszam wszystkich, którzy narzekają, jak to w tym województwie jest źle, żeby przyjechali na Mazowsze i zobaczyli, jak 20 km od Warszawy jest płasko, równo i nudno.
Płynnie przechodzimy do tej kwestii, że podobno Urząd Marszałkowski w końcu dojrzewa poważniej do utworzenia w naszym województwie funduszu filmowego. To dobry pomysł?
– Rewelacyjny. Fundusze regionalne rządzą się swoimi prawami, a pieniądze, które się przeznacza z danego województwa, muszą w nim zostać. Co oznacza w praktyce, że ekipy muszą kręcić w danym regionie, więc te pieniądze wracają i to w większej skali niż wychodzą. Bo idą na mieszkańców regionu zatrudnionych przy filmie albo na różne kwestie, które są związane z obsługą filmu. Druga rzecz, że to jest zawsze promocja regionu. To się dzieje zarówno przez film, jak i też przez ludzi, którzy przyjeżdżają. No i trzecia rzecz, to walory danego regionu w tematyce filmu. Opolszczyzna na pewno zasługuje na to, aby mieć swój fundusz filmowy. I tak mogę to spuentować.
Na czym by to miało polegać?
– Każdy fundusz w ramach województwa ma swoją politykę. Szczegóły to już włodarze musieliby ustalić. Wydaje się, że najsensowniejszym rozwiązaniem na początek byłyby jeden, dwa projekty, aby wysondować temat, czy to działa, czy nie. To też nie muszą być jakieś gigantyczne kwoty, które miałyby sprawić, że twórcy przyjadą na Opolszczyznę i będą chcieli tam kręcić.
„Moje Wspaniałe Życie” też skorzystało z podobnej dotacji. Z tym, że w województwie dolnośląskim. Jak to połączyliście z Nysą?
– Oprócz Dolnośląskiego Funduszu Filmowego to jeszcze miasto Nysa się dołożyło. Jeśli chodzi o tamten region, to jeden albo dwa dni wyszły w Oleśnicy. Ale oprócz tego – co ważne – mieliśmy bardzo dużą część ekipy właśnie z Wrocławia. A fundusz też od razu determinuje skład osobowy zespołu. Dlatego, że stamtąd pochodziła zarówno scenografka, operatora, jak i montażystka. Tym samym my też byliśmy naturalnym partnerem dla DFF. Bo przy poprzednim filmie też pracowaliśmy w podobnym składzie i oni wiedzieli, że te pieniądze nie idą w błoto.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.