Andrzej Hamada – rozmowa
Krzysztof Ogiolda: Z urodzenia jest pan gdańszczaninem. Wychował się pan w Krakowie. Jak to się stało, że Opole na blisko trzy czwarte wieku stało się pańskim miastem, a w pewnym sensie domem?
Andrzej Hamada: – Po studiach na Politechnice Gdańskiej dostałem nakaz pracy do Żyrardowa. Miałem tam być naczelnym inżynierem, ale to mi się nie podobało. Chciałem pracować jako architekt. Było miejsce dla głównego architekta w Łodzi. Pojechałem. Ale Łódź mnie – po Krakowie i Gdańsku – nie zachwyciła. Ani Rynku, ani zabytków, jedna ulica Piotrkowska. Co to za miasto? To nie dla mnie.
Rano poszedłem do pracy, ale bardzo narzekałem. A ponieważ tam było centralne biuro i ono miało oddziały w całej Polsce, zaproponowano mi pracę architekta i kierownika działu terenowego w Opolu. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, gdzie to jest. Pokazali mi Opole na mapie i bardzo zachwalali. To nie jest miasto niemieckie – przekonywali. Tam od IX wieku była Polska. Był rok 1952. Miałem 27 lat. Pojechałem razem z kadrową.
Wysiadł pan na dworcu i?
– Poczułem się jak w Gdańsku. Dworzec bardzo podobny, tylko troszkę mniejszy. A hol – rewelacja. Na rynku stał ratusz podobny do florenckiego. Nietknięte były też kościoły: Franciszkanów, „na górce” i katedra. Pomyślałem ciepło o mieście, które ma gotyckie i barokowe zabytki. Rynek był mocno zburzony, ale i na nim zostało sześć barokowych kamienic. Bardzo mi się podobały. Wtedy pierwszy raz pomyślałem: To jest moje miasto. Poczułem się tu dobrze. Pokochałem je.
Nie wszyscy opolanie wiedzą, że zawdzięczają panu budynek filharmonii.
– To moje pierwsze dziecko. Projektując ją, wykorzystałem istniejący wcześniej budynek teatru. Filharmonia była potem dwukrotnie przebudowywana. Dostałem to zadanie, bo we wczesnych latach 50. w Opolu działała Państwowa Orkiestra Symfoniczna, która nie miała siedziby. Muzycy ćwiczyli w salach po nieczynnych przedwojennych restauracjach. Byłem nawet na kilku takich próbach.
Zlecono mi – jako architektowi wojewódzkiemu – projekt budynku dla orkiestry, bo w czasie studiów specjalizowałem się w architekturze monumentalnej. Robiłem dyplom, projektując budynek teatru na 900 osób. Pochwaliłem się tym. Filharmonia wtedy miała się składać z sali prób i kilku pomieszczeń dla administracji. Zaprojektowałem budynek z wielkim oknem na frontonie. Ono zostało do dziś. Obliczałem według zasad akustykę sali i… nie od razu mi wychodziło.
Pojechałem w końcu do Wrocławia, do mojego profesora Bendkowskiego od akustyki. On mi wyjaśnił, że policzyłem wszystko dobrze. Ale sala jest za mała i dlatego pogłos przy silnym dźwięku będzie. Żeby wyciszyć ją maksymalnie, zaprojektowałem sufit w fale, żeby nie był płaski i nie odbijał głosów. Pojechałem do Łodzi po specjalne płytki dźwiękochłonne. A ściany pokryłem miękkimi materiałami, kotarami, żeby chłonęły dźwięk. Byłem z tej pracy dumny.
Do pana dorobku należą też słynne opolskie „Delikatesy” przy ul. Krakowskiej.
– Do tej roboty pogonił mnie Karol Musioł. Wtedy każde wojewódzkie miasto starało się mieć „Delikatesy”. Wcześniej w tym miejscu był Sąd Grodzki. Ale to była rudera. Nie nadawała się do niczego. Kazałem ją rozebrać. Mój kolega zaprojektował budynek, a ja wnętrze. Byłem wtedy nadwornym architektem MHD. A nawet dwóch MHD. Zajmowałem się właśnie wnętrzami.
Proszę młodszym Czytelnikom wyjaśnić, co to takiego było MHD?
– Przedsiębiorstwo Miejski Handel Detaliczny. Jedno obejmowało sklepy spożywcze, drugie przemysłowe. A ja byłem architektem w obu.
Co na dobrą sprawę architekt ma ciekawego do zrobienia we wnętrzu sklepu?
– Więcej niż pan myśli. Dyrektor MHD zlecił mi m.in. zaprojektowanie sklepu samoobsługowego. Wtedy jeszcze nie bardzo było wiadomo, co to jest. Zastanawiano się nawet, czy klienci sami biorący z półek towar, bez ekspedientek, nie będą go kradli. Ale z Warszawy naciskano. Jakieś pierwsze SAM-y już w Polsce powstawały. A w Opolu nie.
Gdzie pan szukał wzorów?
– Jako prezes opolskiego koła Stowarzyszenia Architektów Polskich pojechałem w grupie architektów na Zachód. To było możliwe w klimacie polskiego października 1956. Zwiedzaliśmy nie tylko Berlin i Hanower, ale też kraje skandynawskie: Danię Szwecję i Norwegię. Skandynawia przodowała wtedy w handlu samoobsługowym. Więc chodziłem po tych sklepach, oglądałem je i robiłem rysunki: Jak wyglądają regały przyścienne i wolno stojące w środku, tzw. gondole. Trzeba było stworzyć tzw. drabinki, które kierowały klientów tam, gdzie należało brać koszyki. A potem – na końcu – klient szedł do kasy.
Zaprojektowałem nie tylko regały i kasy, ale nawet koszyki. Dyrektor proponował, by użyć koszyków wiklinowych. Ale ostatecznie – jak w szerokim świecie – opolski SAM miał kosze druciane z ruchomymi uchwytami. Pierwszy narysowałem w skali 1:1 i druciarz zrobił go ręcznie. Zobaczyłem też, że oni rury, instalacje itd. ukrywają pod sufitem pomalowanym na czarno. A niżej podwieszono deski pionowe białe. I tak zrobiłem w Opolu. „Gazeta Handlowa” napisała, że opolski architekt zaprojektował w Rynku sklep według najnowszych skandynawskich wzorów.
Z czym się panu kojarzy imię Anatol?
– Z filmem „Kapelusz pana Anatola” Jana Rybkowskiego z niezapomnianym Tadeuszem Fijewskim.
A nie z pawilonami handlowymi pańskiego autorstwa?
– Ja je zrobiłem. I zastanawiałem się, jak by je nazwać. Moda była wtedy na nadawanie placówkom handlowym nazw pochodzących od imion żeńskich. Chciałem inaczej. Pierwszym pomysłem było moje własne imię. Ale potem pomyślałem, że to nie wypada. Zresztą imię Andrzej dość trudno się pisze i wymawia. Kiedy zobaczyłem wspomniany film, zdecydowałem się na nazwę „Anatol” i tak już zostało.
Na czym polegał pomysł na „Anatola”?
– To był pawilon handlowy parterowy płaski. W Bydgoszczy go utypowiono. I „Anatole” stanęły w bardzo wielu miejscowościach regionu i Polski. Tylko na Opolszczyźnie było ich kilkadziesiąt. Pomysł polegał na nowoczesnej konstrukcji stalowej. Wykonały ją zakłady w Kędzierzynie-Koźlu. Przywoziło się ją ciężarówką i montowało. Potem szklarz dokładał szkło. I wystarczyło tylko trochę podmurówki i stolarki. Konstrukcję stalową stawiało się w kilka dni. A cały sklep był gotowy w trzy tygodnie. Góra w miesiąc. To była rewelacja. Dostałem z Warszawy nagrodę.
Lubi pan chodzić po Opolu?
– Wciąż chodzę.
I co się – w architekturze – najbardziej panu podoba?
– Cenię zabytki i nie tylko. To, co robi się dzisiaj, też będzie kiedyś zabytkowe. Dlatego też wszystko uznaję. W Opolu – także poza filharmonią – są naprawdę dobre budynki. Bardzo mi się podoba wiele domów przy ul. Grunwaldzkiej czy Kośnego. Nie mówiąc o Rynku i ratuszu.
Lubi pan nie tylko Opole oglądać, ale także rysować.
– Mam dwieście rysunków różnych miejsc w mieście Sporo porozdawałem, trochę sprzedałem. Zawsze rysowałem na stojąco. Jak kiedyś wyszedłem z krzesełkiem, to nie dało się pracować. Zaraz otoczyli mnie przechodnie, zaglądali przez ramię, wypytywali. Takie zbiegowisko mi przeszkadzało. Dlatego wolałem rysować stojąc. Chociaż od takiego rysowania nogi bolą.
Kilka dni temu cały świat wspominał 80. rocznicę zakończenia II wojny światowej. Pan, świętujący 100. urodziny musi ją pamiętać, i to dobrze.
– W pewnym sensie pamiętam dwie wojny. Pierwszą z opowiadań babci. I ta z lat 1914-1918 też była bardzo okrutna. Bo takie były walki, jakie prowadzili ze sobą w bliskim kontakcie, czasem wręcz, żołnierze. W 1939 roku miałem już 14 lat.
Mieszkał pan w Krakowie i chciał iść do szkoły…
– Pierwszego września pamiętam z dokładnością do minuty. Był piątek. Poszedłem zwyczajnie do szkoły. Bo nastrój w ostatnich dniach lata był taki, że z jednej strony liczono się z wybuchem wojny, z drugiej do końca wierzono, że jej nie będzie. Byłem po drugiej klasie gimnazjum i miałem za sobą piękne wakacje. Ojciec w nagrodę wziął mnie na kajaki na Jeziora Trockie, pod Wilno. A potem byłem w Zakopanem, na Giewoncie.
Czekałem na pierwszy dzień roku szkolnego, żeby to wszystko kolegom opowiedzieć. Do szkoły musiałem iść przez środek miasta, przez Rynek i Planty. Jak dochodziłem do ulicy Karmelickiej, zawyły syreny. Nie byłem zdziwiony, bo stale, kilka razy w ciągu dnia, urządzano próbne alarmy. Zasada była taka, że trzeba się było ukryć w bramie.
Ukrył się pan?
– Pamiętam w której. Stało w niej kilkanaście osób. Nagle przyszedł jakiś gość z ulicy i mówi, że to nie alarm próbny, tylko wojna. Ludzie wyzywali go od szpiegów szerzących niemiecką propagandę. Ale jak alarm się skończył i wyszedłem z bramy, już wszyscy na ulicy wiedzieli, że to wojna naprawdę. Kazali mi wracać do domu. Wojna wydawała mi się fajna, skoro przez nią szkoły nie ma. Ktoś mi powiedział, że rano zbombardowano któryś klasztor, a na Karmelickiej z samolotu ostrzelano budynek i na rynnie są ślady kul. Pobiegłem je, oczywiście, zobaczyć. Do dzisiaj mam z wojny trzy pamiątki.
Która jest najważniejsza?
– Zdecydowanie najcenniejsza jest akowska opaska. Z literami WP – Wojsko Polskie i stemplem Kraków. W czasie wojny z nią po Krakowie nie chodziłem. Ale byłem dobrym kreślarzem, a w naszym biurze pracował młody urzędnik, Kazimierz Kotowski. On miał kontakty z AK i przynosił mi zlecenia konspiracyjne. Byłem dumny.
Z jednym z takich zleceń wiąże się druga pamiątka?
– Dostałem z AK materiały i na mapie Niemiec miałem nanieść działające na terytorium Rzeszy obozy jenieckie z podziałem na Oflagi i Stalagi. Pracowałem nad tym późnym wieczorem w domu, pieczołowicie szukając małych miejscowości, w których były obozy. Rodzice spali. Nagle do mieszkania weszła sztrajfa niemiecka, w hełmach, z karabinami. Babcia ich wpuściła i usłyszałem ich głosy.
Na szczęście Niemcy w czasie okupacji byli na ogół bardzo hałaśliwi. Miałem obrotową deskę rysunkową zrobioną ze zwykłej dykty. Przycięli mi ją za 10 zł. Na prawdziwą drewnianą nie było mnie stać. Na jednej stronie miałem przypięty swój rysunek szkolny, na drugiej mapę obozów. Jak usłyszałem ich głosy, to czasu było tylko tyle – mieszkałem w trzecim pokoju – żeby deskę obrócić.
Dlaczego ci Niemcy do was trafili?
– Obowiązywało zaciemnienie, a u nas przez jedno z okien przebijało światło. Zdaniem Niemców, Polak w nocy powinien spać. Jak nie śpi, to znaczy, że konspiruje. Jak stanęli nade mną, zesztywniałem. Tato biegle po niemiecku – przed wojną pracował w Gdańsku, gdzie i ja się urodziłem – tłumaczył, siedząc na łóżku, że chodzę do technikum budowlanego, a ponieważ dodatkowo pracuję w dzień dla Niemców, w nocy robię rysunki. Jeden z Niemców był budowlańcem i zaczął mnie z tego rysunku przepytywać po niemiecku.
Na szczęście umiałem ponazywać układy cegieł, jakie narysowałem. On popisywał się przed kolegami. Poklepał mnie po plecach i powiedział ojcu, że pewnie zostanę inżynierem budowlanym. A ja byłem cały struchlały ze strachu. Wyobrażałem sobie, że jak Niemiec obróci moją deskę, to cała rodzina pojedzie do obozu Auschwitz. Ale nie odwrócił. Kazał ojcu poprawić zaciemnienie i poszli. Tego się nie zapomina
A trzecia pamiątka?
– Dostałem ją w Płaszowie. To był obóz zagłady dla Żydów. Oni mieszkali w barakach, osobno kobiety, osobno mężczyźni. Budowali go sami Żydzi i mieli własne kierownictwo – trzech czy czterech inżynierów jeszcze przedwojennych. Chodziłem do ich biura, bo firma, w której pracowałem, budowała w obozie łaźnię. Byłem jedynym Polakiem, który tam wchodził z torbą pełną rysunków.
Strażnicy na bramie z początku mnie rewidowali, a potem już nie, bo przechodziłem codziennie. Jeden z tych inżynierów poprosił, żebym mu przyniósł bochenek chleba, bo nie dojadają. Dostawał jedną dość grubą pajdę na dzień dla całej rodziny. Zerkałem z daleka, czy znam wachmanów na bramie. Musiałem być pewien, że rewizji nie będzie.
Inżynier, dla którego przyniosłem chleb, schował go od razu. Ucieszył się tak bardzo, że zaczął płakać. Panie inżynierze – tak do mnie mówił – chciałbym się odwdzięczyć, ale ja nic nie mam. Nagle z szuflady biurka wyjął zamkniętą w eleganckim niedużym futerale nulkę. To był oryginalny richterowski cyrkiel do robienia małych kółek – do pięciu milimetrów, po polsku zerownik. To pamiątka za chleb – a raczej za to, że narażałem życie. Gdyby mnie złapali, dostałbym kulkę w głowę. Posługiwałem się tą nulką przez lata.
Należy pan do niewielu osób, które mogą się pochwalić współpracą z Oskarem Schindlerem, niemieckim przedsiębiorcą, który uratował żydowskich pracowników od zagłady…
– Pracowałem dla Schindlera. Wszystko dlatego, że na czas wojny przypadł szczyt mojej młodości. Polskich szkół – poza powszechną – nie było. Z czasem zaczęto uruchamiać w Krakowie, gdzie wtedy mieszkałem, szkoły zawodowe. Skoro Polacy mieli pracować dla Niemców, zawód pozwolono nam zdobyć. Trafiłem do szkoły budowlanej z wykładowym językiem polskim. Równolegle – od 16. roku życia pracowałem, zaś mając 17 lat, dostałem etat technika budowlanego w firmie Peterek. Myślę, że byliśmy najlepszą firmą budowlaną w Krakowie. Inwestorami byli Niemcy. Robiliśmy m.in. więźbę dachową na Wawelu, bo szykowano tam siedzibę dla gubernatora Franka, pracowaliśmy też w Bibliotece Jagiellońskiej.
Wracamy do Oskara Schindlera…
– Wyspecjalizowaliśmy się w stawianiu baraków. Niemcy budowali ich bardzo dużo, bo w barakach umieszczali swoje nowe urzędy. Te parterowe budynki przychodziły w kawałkach gdzieś spod Berlina, a myśmy je montowali. Dla Schindlera także.
Pan wiedział, że on zatrudnia, a tym samym ratuje Żydów?
– Wiedziałem. Baraki były też dla nich. Początkowo Żydzi przychodzili do Schindlera z obozu w Krakowie-Płaszowie. Ale taki spacer przez miasto z Płaszowa na Podgórze był kłopotliwy. Ludzie widzieli, jak oni źle wyglądają. Tych, co nie mogli iść, konwój bił po drodze itd. I Schindler, niegłupi chłop, wymyślił, że jak zbuduje im filię obozu obok fabryki, to będzie miał siłę roboczą do dyspozycji już od szóstej rano. Firma Peterek wygrała przetarg na budowę baraków.
Jak się dla niego pracowało?
– Spieszyło mu się bardzo. Umowa przewidywała, że zbudujemy baraki za 3-4 miesiące. By przyspieszyć, Schindler dał nam do pomocy Żydów jako darmową siłę roboczą do noszenia elementów. Pracę o parę tygodni skróciliśmy. Ja sporządziłem rachunek. Schindler wezwał nas z szefem i zakwestionował rozliczenie. Kazał nam odliczyć darmową pracę Żydów na podstawie dziennika budowy.
Problem w tym, żeśmy dziennika budowy nie mieli. Na szczęście, ta rozmowa odbywała się w piątek. Powiedziałem Schindlerowi, że dziennik został w biurze, ale za trzy dni go dostarczymy. Przez sobotę i niedzielę trzeba było go napisać od zera, to była ogromna robota. Staraliśmy się tak opisywać prace, żeby Polaków było na budowie jak najwięcej, a Żydów możliwie mało. Tak czy owak Schindler po targach zbił rachunek o 30 procent. Ja to nadzorowałem, spodziewałem się, że szef będzie wściekły.
I był?
– Do auta – Peterek był jedynym Polakiem w Krakowie, który mógł mieć osobowy samochód – wsiadaliśmy w grobowej ciszy. On za kierownicą, ja obok. Jedziemy i w pewnym momencie Peterek klepnął mnie w kolano i mówi: Panie Hamada, i tak ich orżnąłem. To są piękne wspomnienia.
Jak to się stało, że pańska krakowska rodzina znalazła się w Gdańsku, a potem znów w Krakowie?
– Ojciec pracował w dyrekcji kolejowej i był wysokiej rangi urzędnikiem i specjalistą od ruchu towarowego. Najpierw w Krakowie. Po pierwszej wojnie światowej Polska stanęła przed problemem uruchomienia ruchu towarowego do portów w Gdańsku, a z czasem do Gdyni. Ojca delegowano do Gdańska. Pojechał tam z młodą żoną i ja się tam urodziłem. Jak ojciec awansował, był przenoszony z Gdyni do Radomia i z powrotem do Krakowa, w 1938 roku. Po drugiej wojnie powtórzył tę drogę. Znów go posłano do Gdańska, by uruchomił ruch towarowy do portów. Tato ściągnął mnie do Gdańska na studia. Skończyłem je w 1951 roku. A potem pojechałem do Opola. Jak mówiłem na początku rozmowy.
Ma pan sto lat i pełne prawo, żeby narzekać na dzisiejszy zły świat i ludzi. W tym wywiadzie nie pojawił się ani jeden taki wątek. Ani razu nie zabrzmiało: A za moich czasów… Gdzie jest pański przepis na uśmiech, dobry humor i pogodę ducha?
– Długie życie mnie tego nauczyło, żeby działać według zasady dobrego wojaka Szwejka: Jak było, tak było. Ale nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. No i zdrowie mi służy. Nawet piwo nadal mi smakuje.
Czytaj też: Andrzej Hamada, nestor opolskich architektów, uratował kiedyś życie dziecka
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania