Krzysztof Ogiolda: W jednym z wywiadów żartował pan, że na początek uczy się pan drogi prowadzącej z sejmowej restauracji do sali plenarnej. Jakie poza tym – dobre i złe – wrażenia – wyniósł pan z krótkiego jeszcze pobytu w parlamencie?
Adam Gomoła: Parę razy udało mi się już dojść z restauracji do sali plenarnej samodzielnie. I to były moje pierwsze sukcesy w Sejmie. A mówiąc poważnie, sala, w której obradujemy, w rzeczywistości wydaje się trochę mniejsza niż w telewizji i myślę, że panuje w niej lepsza atmosfera niż się wydaje z perspektywy ekranu. Może dlatego, że po wyborach zmieniła się sytuacja polityczna. Pozytywnym zaskoczeniem jest, jak wiele dostaję wsparcia od moich koleżanek i kolegów. A wszyscy ostrzegali przed strasznym światem polityki, w którym ludzie patrzą na siebie jak wilki.
Posłowie koalicji wciąż jeszcze nami rządzącej podają rękę? Odpowiadają na dzień dobry?
– Zależy którzy, ale paru takich posłów Prawa i Sprawiedliwości jest, którzy rękę podają. I to jest pozytywne doświadczenie.
Jak przyjęto wybór pana w pańskim Heimacie – w Gogolinie? W swojej małej ojczyźnie nikomu nie jest łatwo. Nawet Panu Jezusowi poszło w Nazarecie tak sobie.
– Jestem bardzo szczęśliwy, bo w Gogolinie udało mi się zdobyć najwyższy wynik w całej gminie spośród wszystkich kandydatów. To pokazuje, że widać byłem do tej pory dobrym sąsiadem i dobrym lokalnym aktywistą. W gminie Krapkowice też miałem bardzo wysoki wynik, prawie jak Tomasz Siemoniak. Burmistrz Wojtala zwrócił mi uwagę, że Gogolin dotąd nigdy swego posła nie miał. A ziemia krapkowicka odzyskała go po 18 latach. Czuło się euforię, szczególnie podczas obchodów Narodowego Święta Niepodległości, kiedy w gronie samorządowców uczestniczyłem w uroczystościach w Krapkowicach pod basztą. Te liczby, które widziałem dotąd na stronie Państwowej Komisji Wyborczej, miały tam twarze konkretnych osób, które podchodziły i mówiły, że głosowały na mnie i cieszą się moją obecnością w Sejmie. Ale liczą też, że będę pamiętał, że 15 lat mieszkałem w Otmęcie, a od 5 lat w Gogolinie. Podkreślam, że zawsze będę stąd. Mam i będę miał do tego miejsca szczególny sentyment.
Koledzy szkolni poklepywali po plecach?
– Większość z nich przypomniała sobie o mnie już w czasie kampanii. Przychodzili, żeby wywiesić baner albo polajkować w sieci. Rozumieli, że mam jakąś ważną robotę do zrobienia. Kiedy ludzi, z którymi się wychowywałem, prosiłem w czasie kampanii o pomoc, nie przypominam sobie, żeby ktoś odmówił. I to było dla mnie budujące.
Sam jestem Ślązakiem z urodzenia i wychowania, więc tym śmielej zapytam, co pan chce i może zrobić dla uznania Ślązaków mniejszością etniczną? Ślązaków wśród mniejszości, jakie wylicza ustawa, wciąż nie ma, choć np. Kaszubi są.
– To, iż uznania mniejszości śląskiej wciąż nie ma, jest dla mnie smutnym pokłosiem okresu PRL-u. Wtedy mniejszości podlegały MSWiA, czyli resortom siłowym i traktowano je jako lokalny folklor, tolerując co najwyżej stroje ludowe.
Panie pośle, mamy już ponad 30 lat wolnej Polski…
– Ale jak słucham tekstów o ukrytej opcji niemieckiej albo – jeszcze w czerwcu tego roku – polityka prawicy, który uważa, że w województwie śląskim powinno być więcej Wojsk Obrony Terytorialnej, żeby tych separatystów pilnować, to myślę, że niektórzy mimo upływu lat wcale się bardzo od PRL-u nie oddalili. Mamy ten komfort, że wszystkie partie bloku demokratycznego biorące udział w wyborach opowiadały się za uznaniem śląskiego za język regionalny, a my jako Polska 2050 mówiliśmy o śląskiej tożsamości regionalnej najwięcej. To wszystko sprzyja temu, aby to uznanie się wydarzyło. Ja sam będę zasiadał w Sejmowej Komisji Mniejszości Narodowych i Etnicznych, chcę też być obecny w Komisji Wspólnej Rządu i Mniejszości.
Ale pan wie, że wielu znakomitych polonistów, także tych, co sami są Ślązakami, ma co do uznania gwary za język regionalny wątpliwości. Przypominają oni, że zabytków językowych pisanych gwarą nie ma.
– Proszę to powiedzieć tym aktywistom śląskim, którzy po godzinach pracy jako pasjonaci siedzą nad tekstami z XVIII i XIX wieku i tych śląskich wyrażeń i zwrotów szukają. Przykładem tutaj może być Grzegorz Kulik, który samodzielnie stworzył Korpus Ślōnskij Mŏwy liczący 5 milionów słów po śląsku z różnych okresów historii i z różnych miejsc. Tacy ludzie są potrzebni właśnie dlatego, że jako Ślązacy przez dziesięciolecia byliśmy niedostrzegani przez państwo polskie. Nie ma instytucji, które by się zajmowały kodyfikacją języka śląskiego. Więc to będzie wyzwanie, ale uważam, że do końca tej kadencji jest możliwe doprowadzenie do uznania śląskiego za język regionalny. Może uda się wprowadzić maturę z języka śląskiego. Bo naprawdę dużo już zrobiono. Oddolnie, bez udziału państwa polskiego, a nawet wbrew niemu.
Pan sam godo albo rzondzi?
– Dużo nie godom, ale rozumiem. Jestem osłuchany mocno, bo w moim domu rodzinnym od strony taty po śląsku się mówiło. Jak chodziłem do krapkowickiej podstawówki, to na przerwach też się z różnymi śląskimi słowami i powiedzonkami konfrontowałem. Zawsze się z tego cieszyłem, że ja mówię po polsku, ktoś obok używa gwary śląskiej, ktoś czuje się Niemcem. Wzrastałem w przekonaniu, że to jest bogactwo. I choć za bardzo się ze mną pogodać nie da, to nie jest przeszkoda, żebym był dobrym działaczem na rzecz spraw śląskich. Ustawa o mniejszościach narodowych i etnicznych jest w zakresie uznania języka śląskiego i mniejszości etnicznej do zmiany. Ale ona jest napisana po polsku, więc będę się mógł, pracując nad nią, Ślązakom przysłużyć. A z czasem, kto wie, może i z gwary się podszkolę.
Ustawę o mniejszościach próbowała już zmieniać mniejszość niemiecka. Prezydent Duda jej nie podpisał i wylądowała w koszu…
– Współpraca z prezydentem to będzie pewnie szerszy problem niż tylko ustawa o mniejszościach. Trzeba się zmierzyć z tym faktem, że ktoś, kto pełni urząd prezydenta, będzie przez półtora roku pewnie patrzył sceptycznie na to, co robimy. Kwestia niemieckiego jako języka mniejszości pokazała, że w Pałacu Prezydenckim jakieś zrozumienie – choć nieme – dla spraw mniejszościowych jest. Cień szansy na współpracę z prezydentem – przy świadomości, co zrobił źle, widzę.
Niemiecki jako język mniejszości wróci w pełnym wymiarze do szkół od nowego roku szkolnego?
– Myślę, że tak, że to się zmieni już w najbliższej perspektywie budżetowej i subwencja na nauczanie niemieckiego jako języka mniejszości zostanie przywrócona. Dla mnie jest to jedna z trzech rzeczy priorytetowych. Rozmawiałem już z posłami innych ugrupowań z Opolszczyzny i oni też deklarują wsparcie. Jest wśród nich Paweł Kukiz, który – jak wiadomo – nie wszedł do klubu PiS w Sejmie. Inna sprawa, że jeszcze nie do końca wiemy, jak bardzo budżet jest podziurawiony.
Powiedział pan gdzieś, że na razie finanse państwa są pod plandeką i dopiero po jej zdjęciu ujawni się prawda o rzeczywistości.
– Mnóstwo jest długu ukrytego, poza kontrolą parlamentarną. Rąbka tajemnicy uchylił rząd w ramach obowiązkowych raportów składanych do Komisji Europejskiej. Tam ujawniono deficyt na przyszły rok na poziomie blisko 200 miliardów złotych. Strach myśleć, ile jeszcze w fundacjach i ministerstwach znajdziemy pochowanych trupów w szafach.
Jest pan najmłodszym posłem w Sejmie i jedynym, który do końca kadencji nie osiągnie 30. roku życia. Co chce pan w parlamencie zrobić dla młodych?
– Jest szereg takich rzeczy. Niektóre proste, jak pozwolenie na samodzielne wizyty u ginekologa od 15. roku życia. Obecnie w tym wieku – zgodnie z polskim prawem – można uprawiać seks, ale do ginekologa trzeba iść z rodzicem. Chciałbym ten absurd – w trosce o zdrowie młodych Polek – zmienić. Na pewno ważną dla mnie sprawą jest klimat i wszystko, co się z nim wiąże. To jest sprawa, która zdecyduje, czy w przyszłości będziemy mieli co jeść i gdzie żyć. Chcę w Komisji Energii i Klimatu współpracować ze środowiskami, które się transformacją klimatyczną zajmują.
A co ze szkołą?
– Po tym, co zobaczyłem w umowie koalicyjnej, jest we mnie – jeżeli chodzi o edukację – dużo optymizmu. Zostały w niej zawarte postulaty Polski 2050, m. in. żeby już z podstawówki dzieciaki wychodziły z komunikatywnym językiem angielskim. Opowiadamy się także za odchudzeniem podstawy programowej. Żeby nauczyciele i dzieci nie szli do szkoły z przekonaniem, że muszą nieustannie gonić program, tylko mogły się poświęcić pracy warsztatowej. Mniej będzie zadań zadawanych do domu, bo to jest udręka polskiej szkoły. Słowem, polityki młodzieżowej będzie w moich działaniach bardzo dużo.
Jako ojcu dorosłych już dzieci mnie się marzy nawet nie tyle szkoła bez zadań domowych, bo powtarzanie jest matką nauczania, ile szkoła, która każe czytać „Antygonę” dla życia, a nie do egzaminacyjnego klucza.
– To prawda. Mamy pokłosie prób ustandaryzowania wszystkiego. A nie da się skutecznie i sensownie egzaminować uczniów wyłącznie pod kątem procentów i klucza, który narzuca z góry interpretację, nie tylko „Antygony”. Szkoła powinna dawać szansę, by każdy młody człowiek dostrzegł w tekście czytanym na lekcjach coś innego. Nie jesteśmy tacy sami, więc niech szkoła rozwija różne talenty. Pamiętam straszny raban po prawej stronie sceny politycznej, kiedy Szymon Hołownia powiedział, że chciałby biało-czerwone paski na świadectwach zastąpić paskami kolorowymi.
Co miałyby one oznaczać?
– Chodziło o to, by nie oceniać dzieci jedynie ze względu na średnią ocen. Ktoś dostaje pasek czerwony, bo ma wybitne zdolności manualne i za to go doceniamy. Ktoś inny ma niebieski, bo jest społecznikiem, działa na rzecz innych i w tym się odnajduje. A ktoś jeszcze ma pasek żółty, bo jest wybitnym ścisłowcem i jest z cyferkami za pan brat. Ma pasek na świadectwie, choć z przedmiotami humanistycznymi nie do końca sobie radzi. Chodzi o to, by dostrzegać, że dzieci są różne i by pozwalać im odkrywać różne pasje w sobie. Im szybciej pozwolimy dzieciom odkryć – także w szkole – że nie jestem gorszy, bo jestem inny, tym mniej będziemy mieli wśród dzieci kryzysów zdrowia psychicznego i – co się z tym wiąże – prób samobójczych. Ich liczba w ostatnich trzech latach – co pokazują statystyki policyjne – gwałtownie wzrosła. Trzeba też natychmiast poprawić dostępność psychologów w szkołach. Marzy mi się system duński: Do 30 dni NFZ znajduje psychologa i umawia na wizytę w ramach funduszu, a jeśli go nie jest w stanie znaleźć, refunduje wizytę prywatną.
Jest bliżej do tego, by do Polski przyszły pieniądze z KPO?
– Bardzo blisko. Bliżej niż kiedykolwiek. Kwestią tygodni – od momentu – kiedy przejmiemy stery w kraju – będzie akceptacja wniosku przez Komisję Europejską. Płyną do nas sygnały, że być może nawet nie trzeba będzie zmieniać ustawy o Sądzie Najwyższym. Być może samymi rozporządzeniami będziemy w stanie przekonać stronę europejską, że z praworządnością w Polsce jest już lepiej i to w sposób nieodwracalny. Komisja Europejska może uznać, że zmieniła się sytuacja w Ministerstwie Sprawiedliwości i ten kamień milowy spełniamy. Jeśli stanie się inaczej trzeba będzie ustawę tak uzgodnić z prezydentem, żeby on ją podpisał. Niestety, zmarnowaliśmy jako kraj dwa lata, nawet nie składając wniosku o te pieniądze. Ale jestem optymistą po rozmowach z burmistrzami i wójtami. Wielu z nich – jak wójt Walec Marek Śmiech – pokazywało mi na mapie palcem, co gdzie powstanie, bo zgody środowiskowe samorząd już ma.
Wzrośnie – jak pan chciałby i zapowiadał – pięć razy liczba mieszkań budowanych przez samorządy?
– Mieszkań bezpośrednio z pieniędzy z KPO chyba nie będzie. Ale jeśli pozyskamy je na zieloną mobilność, przyłącza do farm wiatrowych, na cyfryzację, to zwolnią się one na inne cele, między innymi na mieszkania. To jest system naczyń połączonych. Samorządowcy proszą jednoznacznie: Odblokujcie te pieniądze, a my już wiemy, w jaki sposób z nich skorzystać. Ale państwo musi zrobić pierwszy krok i naprawić to, co nie działało przez ostatnie dwa lata. Tego się od nas posłów, od nas polityków oczekuje.
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że rząd, jaki powstanie po wyborach powinien być nie rządem rewanżu, ale rządem pojednania. Jak to pogodzić z odpowiedzialnością tych polityków, co łamali prawo, w tym konstytucję?
– Musimy rozróżnić dwie rzeczy. Dla mnie rewanż to nie jest sprawiedliwość.
Jestem tego samego zdania.
– Zależy mi na tym, byśmy nie my, jako politycy, rozliczali. Politycy powinni umożliwić organom niezawisłej władzy sądowniczej nieskrępowaną działalność. W ramach tej nieskrępowanej działalności wiele nadużyć obecnej władzy może zostać rozliczonych. Może, nie musi. Trzeba powiedzieć jasno. W ciągu minionych 30 lat zmianom rządów towarzyszyła zasada grubej kreski: My was nie będziemy ciągać do prokuratury i wy nas też nie, jak władza znów się zmieni. Takiego myślenia nie dopuszczam. Gdybym je w tym rządzie zobaczył, złożyłbym mandat. To jest kwestia kluczowa: pokazać tym, którzy na politykę patrzą, że Polska jest państwem prawa i złe czyny, także polityków, którzy złamali to prawo, nie pozostają bez konsekwencji.
Czytaj także: Nie Katarzyna Czochara, a Marcin Ociepa opolskim pełnomocnikiem PiS? „Rozmowy trwają”
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.