Krzysztof Ogiolda: O tym, że Polaków z Kresów wysiedlano na zachód, wie każdy. Ale nie każdy ma świadomość skali tego zjawiska…
Prof. Grzegorz Hryciuk: – Dotyczyło ono całych Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej, ponad miliona dwustu tysięcy osób. Związek Radziecki, dążąc do utwierdzenia nabytków terytorialnych, chciał zmienić strukturę etniczną tych obszarów. Dopasować ja do narzuconych w 1944 roku granic państwowych. One zostały przyjęte przez aliantów zachodnich podczas konferencji w Jałcie, a potwierdzone polsko-radziecką umową w sierpniu 1945. Polacy byli uznawani przez władze sowieckie za element nacjonalistyczny i antyradziecki. Także ze względu na żarliwe przywiązanie do wiary, zwłaszcza mieszkańców wsi i małych miast. Ci ludzie niespecjalnie nadawali się do szybkiej sowietyzacji. Dlatego byli przeznaczeni do przesiedlenia.
Sowieckie władze unikały słowa przesiedlenie?
– Oficjalnie używano terminu ewakuacja. Nie przesiedlenie, wysiedlenie czy wypędzenie. U części wyjeżdżających mogło to rodzić nadzieję, że za jakiś czas nastąpi powrót. Ale tak naprawdę słowo ewakuacja miało kamuflować rzeczywistość. Nie zakładano, że ci ludzie będą mogli wrócić kiedykolwiek.
Nie po to Polaków przymusowo usuwano, żeby wracali…
– Teoretycznie ewakuacja miała być działaniem dobrowolnym. W myśl ustaleń podpisanych przez PKWN i władze trzech radzieckich republik, nie należało wywierać żadnych nacisków na ludność.
Ale Polacy masowo wyjeżdżają.
– Władze zdawały sobie sprawę, że perspektywa życia w warunkach radzieckich sama będzie Polaków wypychać na Zachód. Zostając, trzeba by się zgodzić na depolonizację, zamykanie polskich szkół pokazujących trochę wykrzywiony z radzieckiej perspektywy obraz świata. Na brak – poza dwoma gadzinówkami – polskich czasopism i dostępu do polskiej literatury. Próbowano nadto naciskać na księży i ograniczać sieć parafialną. W przypadku rolników na horyzoncie majaczyła perspektywa kolektywizacji – odebrania ziemi, która była dla chłopów świętością. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie była to dla Polaków perspektywa do życia.
A i tak rzucili się do wagonów nie od razu…
– Pod koniec 1944 rzeczywiście Polacy niespecjalnie kwapili się do wyjazdu. Uważali, że kwestia granic nie jest jeszcze ostatecznie rozstrzygnięta. Państwa zachodnie upomną się o Polskę. I ona jeszcze będzie. Informacja o rezultatach konferencji w Jałcie w lutym 1945 była potężnym ciosem. Polacy uważali za zdradę to, że alianci zgodzili się na cesję połowy Polski na rzecz Związku Radzieckiego. Nie wiedziano, że ta zgoda zapadła w Teheranie jeszcze w 1943 roku. Nie było zamiaru, by prowadzić z Rosjanami wojnę o polskie ziemie.
Sowieci jakoś naciskali na Polaków, by ci szybciej wyjeżdżali?
– Na przełomie 1944 i 1945 roku przez całe Kresy, od Wilna po Lwów, przetoczyła się fala aresztowań „nacjonalistycznego elementu antyradzieckiego”. Nie szukano dowodów na taką działalność zatrzymanych. Uważano, że znajdą się w czasie śledztwa. A nawet te osoby, którym nie uda się niczego udowodnić, będzie można wysłać do obozów internowania. Tam przestaną wywierać wpływ na resztę społeczeństwa. A może się złamią.
Jaki wpływ na wyjazdy z Wołynia miał ukraiński nacjonalizm?
– W 1944 Polacy, którzy przetrwali rzeź z roku 1943, drżeli o życie. Są meldunki pokazujące, że część z nich wręcz żebrała o możliwość wyjazdu. Nawet księża z diecezji łuckiej mówili, że lepiej wyjechać i znaleźć się w takim miejscu, gdzie można będzie spokojnie zasnąć. Podobnie było w Galicji Wschodniej. Tam też w 1944 zaczęła się na nowo antypolska działalność OUN-UPA. Ona trochę przycichła, kiedy przez Galicję Wschodnią przewalał się front. Ale późną jesienią 1944 roku znowu oddziały UPA i bojówki OUN przystąpiły do ataków na wsie polskie na szeroką skalę. Ginęło tam w ich wyniku po kilkadziesiąt, a czasem ponad sto osób. Takie mordy zdarzały się także w grudniu 1944 i styczniu 1945 roku. Przede wszystkim w południowej części Galicji Wschodniej, na Podolu. By te skupiska przerazić, zmusić do wyjazdu, złamać ich wolę przetrwania. Mieszkańców miast próbowano złamać aresztowaniami NKWD. Polakom na wsiach łamały wolę oddziały OUN-UPA. Wyludniając Wołyń i Galicję Wschodnią z Polaków, władze sowieckie „punktowały”. Realizowały przecież politykę ukraińskich nacjonalistów.
A Polacy na Kresach Północno-Wschodnich?
– Na Wileńszczyźnie poza nielicznymi przykładami do masowych mordów nie doszło. Polacy czuli się bezpieczniej i nie byli chętni wyjeżdżać. W Galicji Wschodniej i na Wołyniu od przełomu zimy i wiosny 1944/1945 możemy mówić o masowym rejestrowaniu się na wyjazd.
Na Wileńszczyźnie polskie skupiska istnieją do dziś…
– Geneza polskich skupisk i polskiej mniejszości jest dość przewrotna. Na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie funkcjonowały polskie oddziały partyzanckie. Ostatni niezłomni na terenie Kresów przetrwali do 1952 roku. Ta epopeja niezłomnych jest często zapomniana. A działali oni w trudniejszych warunkach niż żołnierze podziemia w Polsce. Ale w pewnym momencie ten opór został przełamany i Polacy zaczęli się masowo rejestrować do wyjazdów na obszarach Białorusi zachodniej oraz na wschodniej Litwie, na Wileńszczyźnie.
Jak zareagowały władze sowieckie Litwy i Białorusi?
– Zorientowały się, że jeśli pozwolą wyjechać tym Polakom, którzy się zgłosili, zostanie w dużej części ziemia bezludna. Przywódcy przestraszyli się, że będą się musieli za chwilę rozliczać przed Moskwą z uprawianego i skupionego zboża, a nie ma kto pracować. I wtedy władze komunistycznej Białorusi zaczęły przekonywać, że to nie Polacy się rejestrują i chcą wyjeżdżać, tylko zbałamuceni katolicy – Białorusini. Na Wileńszczyźnie też starano się Polakom uniemożliwiać wyjazd. Twierdzono, że wyjeżdżają spolonizowani Litwini i należy ich zatrzymać.
Zatrzymywano Polaków na wsi. A w miastach?
– Polaków z miast wyrzucano. Uważano, że tam mieszkają prowodyrzy. Inteligencja podtrzymująca polskiego ducha. Ale był powód z punktu widzenia aparatczyków znacznie ważniejszy. Wyjeżdżający z miast Polacy zostawiali mienie i mieszkania. Były one mrocznym przedmiotem pożądania aparatczyków przyjeżdżających z wynędzniałego Związku Radzieckiego. Kresy, które były uważane za Polskę B lub nawet C, nawet po latach wojennej pauperyzacji były bogatsze niż tereny w głębi ZSRR. Tu zostały komfortowe mieszkania z meblami, czasem z pianinami. W rodzinie aparatczyka czy generała zwykle nikt nie umiał grać, ale pianino powinno być i dodawać mu splendoru. Rządzący wierzyli, że z Polakami ze wsi sobie poradzą i zwolna ich zsowietyzują.
Jaki odsetek Polaków ostatecznie wyjechał z Kresów Wschodnich?
– Z Wołynia i Galicji Wschodniej ponad 90 procent osób, które się zarejestrowały. Nie robiono im szczególnych trudności, nie wymagano jakiegoś wielkiego udowadniania polskości. Wystarczyło zwykle przedstawić przodków, metrykę z Kościoła. Z Litwy i Białorusi wyjechało zaledwie 40 procent zarejestrowanych. Reszcie uniemożliwiono wyjazd. To oni tworzą mniejszość polską na Wileńszczyźnie i na Białorusi.
Pańska książka o przesiedleniach Polaków ma grubość mszału. Jak udało się panu profesorowi tak wiele z przebiegu ekspatriacji innej na południu, a innej na północy Kresów ustalić?
– To nie było aż takie trudne. Informacje o przebiegu wysiedlenia można spotkać w wielu relacjach osób, które wyjeżdżały. Przyglądałem się rozmaitym wspomnieniom. Materiałom, które były i są publikowane w biuletynach stowarzyszeń kresowych gromadzących przesiedleńców, a coraz częściej także ich potomków. Obraz współżycia do momentu wojny z polskimi, ale często i z ukraińskimi sąsiadami jest często wyidealizowany. A potem przychodzi dramatyczny moment wyjazdu. W wielu relacjach pojawia się zarówno opowieść o bólu wysiedlenia, jak i o warunkach, w jakich ono się odbywało. Zajmowałem się też zjawiskami ludnościowymi na Kresach Południowo-Wschodnich. Kiedy operowałem dużymi liczbami, uogólnieniami, doszedłem do przekonania, że warto zejść także piętro niżej, na poziom doświadczenia jednostki. To się okazało przejmujące. Wiele problemów pokazują też sprawozdania czy korespondencja na temat działalności polskich pełnomocników ds. ewakuacji. One się w dużej części zachowały w dobrym stanie. Codzienne relacje między bliskimi sąsiadami – Polakami a Ukraińcami – wciąż jednak czekają na szczegółowe opracowanie. Ale już teraz widać, że specjalnej empatii ukraińskich sąsiadów wobec wyjeżdżających nie było. Oni raczej bez żalu, a czasem z satysfakcją przyjmowali wyjazdy Polaków. Często ważniejsze było dla nich zagospodarowanie i przejęcie tego, co ekspatrianci musieli zostawić.
Obraz repatriacji wielu Polaków czerpało przez lata z filmu „Sami swoi” Chęcińskiego i z jego kontynuacji. Nie za wesoły jest ten wizerunek, nawet jak na komedię? Zderzam go sobie choćby z ostatnim tomem „Kresowej Atlantydy” profesora Stanisława Niciei. Mieszkańcy Milatyna jadą na Dolny Śląsk otwartymi wagonami przez dwa tygodnie w strugach deszczu, jedna z kobiet rodzi w Bytomiu na peronie itd.
– Opowieść Chęcińskiego składa się jedynie z epizodów realnej rzeczywistości. Reżyser musiał się borykać z ograniczeniami cenzury. Starał się pokazać mentalność Polaków kresowych, ale też ich cywilizacyjny awans po przybyciu na ziemie zachodnie i tym chyba przekonał i cenzorów, i politycznych decydentów. W ówczesnej rzeczywistości politycznej musiał wybierać, co może pokazać. Nie zobaczymy w jego filmach grabieży, gwałtów, nawet mordów, które jadących do Polski dotykały. Dla Kresowian ważne było już to, że ktoś w sztuce tak popularnej jak film w ogóle wspomniał o ich losie. Na tyle, na ile było to możliwe.
Jako Ślązak z urodzenia i wychowania znam całkiem sporo opowieści zanotowanych przez niemieckich wypędzonych ze Śląska. Jak się do nich doda to, co wiemy o bardzo trudnych losach Kresowian jadących na Górny i Dolny Śląsk, trudno nie dostrzec wielu symetrii.
– Każda z grup, które przyjeżdżały na nowe dla siebie ziemie, miała swoją traumę. I tę uważała za szczególnie ważną i godną pamiętania. Przybysze z centralnej Polski nosili w sobie krzywdy doznane podczas okupacji od Niemców. Krzywda Kresowian była szczególnie skondensowana. Przeszli przez okupację niemiecką i dwa razy przez sowiecką. Każda z tych grup – Polacy z Kresów i Niemcy ze Śląska – przeżyła dramat rozstania z własną ziemią. To była podróż w jedną stronę. Mogli się co najwyżej łudzić, że kiedyś możliwość powrotu na ziemię swojego urodzenia się pojawi. Przybysze z Polski centralnej byli o tyle w lepszej sytuacji, że mogli wrócić do siebie.
Ani jadących do Niemiec wysiedlonych, ani zmierzających do Polski Kresowian nikt ze szczególnie otwartymi ramionami nie witał…
– To jest jeszcze jedna analogia. Jeden z niemieckich badaczy nadał książce o losach przesiedleńców z ziem włączonych do Polski tytuł „Kalte Heimat” (Zimna mała ojczyzna). Do pewnego stopnia przesiedleńcy z Kresów też to czuli, że niekoniecznie są wszędzie miło przyjmowani. Nawet jeśli oficjalna propaganda głosiła inaczej. I chodzi nie tylko o reakcję władz, także zwykłych ludzi, miejscowej ludności, która dramatu przybyszów często nie rozumiała. Także na Śląsku Opolskim. Animozje śląsko-kresowiackie są szeroko opisane.
Dzisiaj twardy podział na „Hanysów” i „Chadziajów” jest pojęciem historycznym. W latach powojennych wzajemne niechęci były stopniowo przełamywane przez konkretnych ludzi i konkretne rodziny, które się zaprzyjaźniały.
– Ja w mojej książce koncentruje się na drodze. Proces osiedlania się jest tylko wzmiankowany.
Zapytam o jeden tylko aspekt powojennego zderzenia. Kresowianie mieli poczucie, że przybyli z miejsca, gdzie kultura polska stała bardzo wysoko. We Lwowie odbyło się np. wiele prapremier polskiej klasyki teatralnej. Ludność miejscowa na Śląsku eksponowała chętnie przewagę technologiczną. W filmie Chęcińskiego jej symbolem jest poniemiecka młockarnia, która wypiera cepy.
– To zderzenie było szczególnie dostrzegalne tam, gdzie śląska ludność wiejska zderzała się z miejską inteligencją kresową. Te kultury się początkowo nie znały. Bolesny proces wzajemnego poznania, przełamywania własnego poczucia krzywdy był rozciągnięty na lata.
Jaka, zdaniem pana profesora, jest przyszłość kresowych stowarzyszeń? Od wojny minie wkrótce 80 lat. Czy potomkowie przejmą dziedzictwo rodziców? Pytam, bo przeżycia pokoleniowe automatycznie się nie transmitują.
– Trudno wyrokować. Na spotkania autorskie przychodzi wielu starszych ludzi, dla których przesiedlenie jest osobistym, choć często dziecięcym doświadczeniem. W starszym pokoleniu jest troska, by o swoim doświadczeniu móc opowiedzieć. Mam nadzieję, że w kolejnym pokoleniu zainteresowanie, a nawet fascynacja kresowa przetrwa. Nawet jeśli w innej formie i w organizacjach mniej licznych niż dotąd.
Czytaj też: Święto Niepodległości w Opolu. Uroczyście, muzycznie i sportowo
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania