Anna Konopka: Czy odebrana w październiku statuetka Honorowej Lamy, najważniejszej nagrody Festiwalu Filmowego Opolskie Lamy, ma już wyjątkowe miejsce w twoim domu?
Agnieszka Żulewska: Nie mam w domu takiego miejsca. Opolska „Lama” akurat została w Opolu. Stoi w oknie w mieszkaniu mojego brata Grzegorza, ponieważ jest wypasionym zwierzem i waży kilka ładnych kilogramów. Z Opola zawsze wracam z synkiem pociągiem. Maluch, wózek, torba plus „Lama” to ekwipunek, z którym jedna mama mogłaby sobie nie poradzić (śmiech). Natomiast w całej tej nagrodzie cenię chyba najbardziej to, że otrzymuję ją od opolan. Nagrodził mnie więc festiwal organizowany w moim rodzinnym mieście, festiwal, który niezwykle szanuję. Statuetka Honorowej Lamy trafia do mnie w momencie dużego prywatnego kryzysu związanego z zawodem aktorki.
Trochę zaskakujące stwierdzenie. Ostatni czas to raczej pasmo twoich zawodowych sukcesów…
– Od prawie dwóch lat zajmuje się wychowywaniem synka. Jestem przemęczona i szczęśliwa jednocześnie lub na odwrót. Nie miałam w sobie gotowości na pracę, dlatego być może propozycje, które dostawałam od jakiegoś czasu były bardzo nieciekawe. Poczułam, że coś się skończyło, że nie ma dla mnie miejsca, że świeżo upieczone matki-aktorki to dla branży kłopot. Byłam też przerażona poziomem niektórych propozycji filmowych i serialowych, które pojawiały się na różnych platformach streamingowych.
To dość surowa ocena współczesnej branży filmowej. Z czego konkretnie ona wynika?
– Zawsze sądziłam, że bycie w tej branży jest jakimś darem. I jeśli ktoś uprawia ten zawód to znaczy, że jest do tego w jakiś sposób predestynowany. Robi to również po to, by dać coś ludziom. Aktorstwo istnieje przecież od czasów starożytnych. Właśnie po to, by ludzie mogli rozpoznawać siebie w figurach, które są przed nimi.
Te współczesne projekty bywają zbyt niedopracowane, powierzchowne…?
– Powstało ich kilka. Niestety śmieciowe produkcje dalej będą produkowane. I wtedy wielkie korporacje obliczają jedynie zyski. To takie filmy z mikrofalówki, ale całe szczęście nie zawsze tak jest. I nie dotyczy wszystkiego. Polecam uwadze czytelników „Absolutnych debiutantów”. To serial w reżyserii Kamili Tarabury i Katarzyny Warzechy. Dawno nie widziałam propozycji, która tak bardzo może nas otulić, dać nadzieję i przypomnieć, co to znaczy zakochać się. Produkcja z racji swojej niesztampowości nie została wypromowana przez platformę dla której została stworzona. To dlatego zwracam na nią państwa uwagę.
Jesteś znana z tego, że drobiazgowo dobierasz swoje role. Wystarczy wspomnieć seriale „Wielka woda” i „Żmijowisko”, czy dramat „Cicha ziemia”.
– Chcę mieć wpływ na kształt projektów, które przyjmuję. Nie lubię się wstydzić za to, w czym wzięłam udział. Ten wstyd kosztuje mnie tak wiele emocji, że nie pozwala uczestniczyć w propozycjach wątpliwych. Premiera „Miłości do kwadratu” – nieszkodliwej, ale jednak mało wysublimowanej komedii, w której wystąpiłam – kosztowała mnie jakieś zupełnie irracjonalne cierpienie. Po czasie doceniłam to doświadczenie i cieszę się, że wyszłam poza strefę własnego komfortu. Natomiast generalnie stawiam na bezkompromisowość.
Podobnie jak bezkompromisowy jest zespół TR Warszawa, czyli teatru którego jesteś częścią. W sporze z dyrekcją ponad 30 osób nie godziło się na korporacyjny styl zarządzania. W efekcie od początku tego roku macie nową szefową. Tu pozytywnej zmiany udało się dokonać.
– Niezgoda na styl zarządzania to jedno. Głównym katalizatorem naszej zmiany była niezgoda na nieczułość, potężne niezrozumienie oraz nieszczerość, które od długiego czasu przetaczały się przez nasz teatr. To co się stało w naszym teatrze, ten przewrót, to maleńka część wielkiej zmiany społecznej. Polega ona na tym, że ludzie nadużywający swojej władzy są po prostu unieruchamiani. To się dzieje zarówno w makro, jak i mikro skali – nie tylko w środowisku teatralno-filmowym. Temat dotyczy wszystkich miejsc pracy. Wszędzie ludzie powoli zdają sobie sprawę, że są i byli ofiarami przemocy. Przemocy najczęściej w bardzo zakamuflowanych formach. Zaczynamy ją rozpoznawać i powoli przestajemy się na nią zgadzać.
Gdzie szukać momentu przełomowego tych zmian?
– Zaczęło się oczywiście w USA ruchem #meetoo [obywatelski ruch zwracający uwagę na problem molestowania seksualnego kobiet w środowisku pracy, – red.]. Ten ruch obnażył coś w sposób kompletny. Okazało się, że nawet ktoś, kto ma wielką władzę i ogromne pieniądze, musi ponieść konsekwencje swoich czynów. To odmieniło wszystko – w tym sposoby myślenia.
Ale najgłośniej w tym kontekście było jednak o branży filmowej…
– Naprawdę uważam, że te zmiany dotyczą wszystkich branż. Zachodzą tylko w innym czasie. Myślę, że kluczowe były ostatnie cztery lata. Wszyscy powoli zaczynają sobie zdawać z tej przemocy sprawę, przypominać sobie, że byliśmy dotąd ofiarami przemocy na wielu poziomach: w domach, przedszkolach, szkołach, na uczelniach… Nie chodzi już nawet o jakieś ogromne nadużycia. Zmieniła się nasza świadomość. W końcu zrozumieliśmy, że np. wychowanie dzieci jest fundamentalne. Kiedyś się je biło, krzyczało na nie – i to było normalne. Bo przecież od początku byliśmy w tym systemie. Ale to nie jest normalne. To jest patologicznie złe i powinniśmy wszyscy brać odpowiedzialność za to, jakimi widzą nas dzieci i w jaki sposób się z nimi komunikujemy.
Młode pokolenie jest wychowywane inaczej?
– Roczniki dwutysięczne, to są już ludzie zupełnie inaczej myślący. Oni są odważni. Nie pozwalają sobie na tak wiele rzeczy, jak my w ich wieku. Nie pozwalają sobie na to, co my kiedyś „łykaliśmy” i jeszcze za to przepraszaliśmy. Żyliśmy w jakimś strachu…
Czujesz się trochę ofiarą tamtego – ogólnie mówiąc – przyjętego ładu społecznego?
– Tak, bo byłam dzieckiem, z którym się nie rozmawiało, tylko się je karało. W przedszkolu, w szkole… Nikt z nikim z nas nie rozmawiał. Jesteśmy wychowani na karach, a nie rozmowach. I właśnie o tym mówię, że nagle niewidoczne stało się widzialne. I to jest szokujące. Przez to musimy weryfikować wiele naszych relacji, powinniśmy pokoleniowo, wszyscy iść na terapię, po to by zrozumieć w jakie nas mechanizmy wmontowywano, żeby zacząć opatrywać nasze pęknięcia. To piękna zmiana, bardzo oczyszczająca, ale też bolesna, trudna do przeprowadzania.
Na przykład łódzka filmówka kojarzy się z elitarnością i niedostępnością. Czy ty będąc studentką tej uczelni doznałaś tego przedmiotowego, czy też przemocowego traktowania?
– Studia w szkole filmowej to był piękny czas, ale oczywiście obarczony też stałym, równomiernie na cztery lata rozłożonym strachem. Strachem, że się wyleci, że jest się za mało wystarczającym, za mało sprawnym. W efekcie narracja przewodnia nie pielęgnowała naszych mocnych stron, tylko podkreślała te słabsze.
Wróćmy jednak na chwilę do korzeni. Urodziłaś się w Ozimku, wychowywałaś się w Turawie, a skończyłaś liceum plastyczne na profilu scenograficznym w Opolu. Ale jednak wybrałaś teatr. Co skłoniło cię do zmiany kierunku?
– Podświadomie czułam, że teatr i film pozwalają połączyć różne dziedziny. Zwłaszcza teatr jest miejscem, w którym spotykają się ludzie z różnych obszarów działań. Dzięki takim spotkaniom dokonuje się czasem coś bardzo wyjątkowego. Rodzi się świat, który mieści w sobie tak wiele, że każdemu może coś zaoferować.
Wciąż ciekawi mnie, czy ciężko było dostać się do tej osławionej łódzkiej filmówki?
– Bardzo ciężko. Z egzaminów przyjechałam wychudzona i wyczerpana. Nie byłam gotowa na studia aktorskie. Po sześciu latach szkoły plastycznej jakoś inaczej miałam porozkładane widzenie świata i z trudem się „zalogowałam” w nowych okolicznościach.
Mimo to zaistniałaś w ważnych i cenionych rolach. Ale to nie przyszło od razu.
– Zaczynałam od przysłowiowego pucybuta. Nie miałam żadnego planu mojej „kariery”. Rzeczy same mi się przydarzały w naturalny i spokojny sposób. Mam tak, że oddaję się temu, co się dzieje i nie zabiegam o rzeczy. Ufam w to, że jeśli ktoś chciałby ze mną pracować, bo uzna, że jestem ciekawą osobą, to zrobi to.
A czy był moment przełomowy, w którym stwierdziłaś, że film to kierunek, w którym chcesz podążać?
– Nigdy (śmiech). Robię to, co lubię i to na szczęście przynosi też pieniądze, z których mogę żyć. Ale najważniejsze jest to, że moja praca sprawia mi wielką satysfakcję, ponieważ wybieram projekty, w których chcę brać udział. Pracuję ze wspaniałymi ludźmi. Naturalnie miewam też wielkie wątpliwości i poczucie, że to co robię jest niepotrzebne. Chwilę potem wraca jednak myśl, że to jest potrzebne, ale kluczowe jest: kiedy, w czym i jak to zaproponować.
Ale z punktu widzenia przeciętnego człowieka, te castingi do ról filmowych mogą się kojarzyć z zaciętą rywalizacją, walką, nierówną grą… A może to wyobrażenie jest przesiąknięte stereotypami?
– Castingi są przeprowadzane u nas przez mądrych i czułych ludzi. Dlatego są zdecydowanie bardziej,
jak układanie puzzli, niż jak walka.
W takim razie, z jakim największym aktorskim wyzwaniem przyszło ci się mierzyć?
– Niektóre projekty faktycznie wymagają pewnych fizycznych warunków. Musisz albo przytyć, albo mocno spaść na wadze, czy po prostu być w bardzo dobrej kondycji. Przygotowując się do jakiejkolwiek roli nie można być leniuszkiem. Za to ważny jest dobrze odżywiony organizm, witaminy i ruch, ponieważ to ciężka fizyczna praca. Trzeba być czasami dwanaście godzin na planie, w bardzo różnych warunkach. Największą próbą dla mnie był czas gdy robiliśmy „Chemię”. Musiałam zrzucić z wagi 15 kilogramów, a byłam dosyć szczupła. Musiałam dużo biegać i trenować, byłam słaba i wychudzona.
Aktor w tym procesie nie jest chyba pozostawiony sam sobie?
– To bardzo ważne, by ktoś nas wtedy pilnował. To zawsze są eksperymenty na naszych własnych ciałach.
A czy jest postać czy konkretna rola, którą bardzo byś chciała zagrać?
– Czasem o tym myślę, ale nie mam takiego marzenia. Mnie interesują takie rzeczy, jak patyki, owady… Fascynuje mnie świat praktycznie niewidoczny, a szalenie przejmujący i malutki. Wolę, jak film jest rodzajem poszukiwania, tworzeniem światów, które koją, dają nadzieję, sprawiają, że człowiek odpoczywa i czuje się dobrze patrząc na coś. A formy mogą być różne. Nie musi to być postać, chodzi bardziej o obszary.
Gdy przyszła wielka powódź w 1997 roku byłaś dziesięciolatką. 26 lat później wykreowałaś znakomitą rolę hydrolożki Jaśminy Tremer, która bierze udział w pracach sztabu kryzysowego we Wrocławiu. „Wielka woda” była hitem. A ty jak zapamiętałaś ten żywioł?
– Powódź wspominam fragmentarycznie. Chyba wracałam z jakiejś kolonii i utkwił mi w pamięci obraz po przejściu wody: wszystko w mule, szarość, powalone i ciemne zboża. Ludzie stracili domy, dorobek całego życia. Kluczowa była „wspólnota bycia” wyrażana przez podawanie worka kolejnej osoby. Wydaje mi się, że to dlatego to wydarzenie było wiążące i ważne dla pewnego pokolenia. Znów uświadomiliśmy sobie, że tylko będąc razem możemy przetrwać. I to jest piękne.
Jak często wracasz w rodzinne strony?
– Wyprowadziłam się w wieku 19 lat, ale uwielbiam tu wracać. Kocham to miejsce, tę małą społeczność, która od środka się konsoliduje, buduje i dba o to miejsce. Czuję się tu zawsze jak na wakacjach.
To miłe słyszeć, że tak mocno utożsamiasz się z regionem.
– Na tym nie koniec. Osoby z którymi pracuję w warszawskim teatrze również pochodzą z Opola. To Mateusz Górski i Rafał Maćkowiak. Ten region jest dla nas bardzo ważny, często o tym rozmawiamy. Mamy takie niewidzialne poczucie więzi z tym miejscem.
Dziś jesteś uznaną aktorką, pracujesz na własnych warunkach. Obracasz się też w wąskich kręgach polskiego filmu. Śmiało więc można mówić o tobie, że jesteś gwiazdą młodego pokolenia.
– Status gwiazdy mnie naprawdę nie interesuje, a blask fleszy w ogóle mnie nie karmi. Ale to miłe, gdy pokazujemy się gdzieś, bo zrobiliśmy coś, z czego jesteśmy dumni. Ja po prostu idę do pracy, a rozpoznawalność jest dla mnie trudnym doświadczeniem. Wykonuję ten zawód dzięki temu, że obserwuję ludzi, jestem wśród nich bardzo blisko. A jeśli ktoś jest sławny, jeśli ktoś pragnie być sławny, to ma okrojony dostęp do prostego, dobrego życia.
Dużo mówimy o robieniu tzw. kariery. Jesteś przykładem na to, że nie trzeba urodzić się w stolicy, by zaistnieć w topowych produkcjach.
– Najcenniejsze, co dostałam, to wolność i wsparcie. Rodzice nigdy mnie nie podważali. Nie mówili, że robię coś źle ani że muszę robić coś lepiej. I to dlatego, że nikt nie zaburzył mojego poczucia wartości, robiłam to, na co miałam ochotę. Wszystko ułożyło się naturalnie. Myślę, że w takiej sytuacji nie trzeba o nic walczyć ani o nic szczególnie zabiegać.
W twoim osobistym życiu ostatnio również sporo się zmieniło. Zostałaś mamą.
– Wychowują małego człowieka, mojego synka. To najbardziej naturalne i wspaniałe zajęcie, jakiemu kiedykolwiek się oddałam. Dlatego wszystkie inne rzeczy, stały się na ten moment dla mnie mniej ważne. Z przyjściem na świat dziecka ustawił się mój priorytet już na zawsze, a cała reszta ma dużo, dużo mniejsze znaczenie…
Czytaj także: Kominiarz napisał o marzeniach opolan: „Najpierw wygrana w totka, potem miłość”
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.