– Trzyma pan profesor w rękach dwudziesty – można powiedzieć jubileuszowy – tom „Kresowej Atlantydy”. W jakim momencie tej historii miast kresowych się znajdujemy? Co za panem, a co przed panem?
Stanisław S. Nicieja: Rektor Uniwersytetu Śląskiego, prof. Ryszard Koziołek, napisał kiedyś o Józefie Ignacym Kraszewskim, że był maszyną do pisania. Ja też nią powoli jestem. Dopiero wyszedł dwudziesty tom, a ja już jestem w połowie pracy nad dwudziestym pierwszym. Piszę codziennie do drugiej w nocy. Mocno odczuwam nacisk moich czytelników. Ale też im zawdzięczam niezwykłe wspomnienia i unikatowe fotografie. W tym tomie też jest ich wiele. Opisałem około 90 miast i miasteczek z 200, które rozpoczynając ten cykl zaplanowałem. Zbliżamy się zatem – po ponad dziesięciu latach pracy – do połowy.
– Kolejne dziesięć lat przed panem?
– Wszystko zależy od mojego wzroku. To jest efekt codziennego wielogodzinnego czytania z papieru i z monitora, że zachowując duszę trzydziestolatka i fizycznie funkcjonując bez dolegliwości, czytam z coraz większą trudnością. Jeśli wzrok bardzo mi się pogorszy, te książki przestaną powstawać, bo one są oparte na solidnej bazie źródłowej. A ta wymaga starannego czytania. Język tych książek jest literacki, ale w ich zawartości nic nie jest wymyślone.
– Czytelnicy bardzo ten wysiłek, czytanie na głos i cyzelowanie każdego akapitu, żeby był jasny i czytał się dobrze, doceniają…
– Nie byłoby mnie bez czytelników. Nie stać mnie na telewizyjną reklamę, nie bywam obecny na targach książek. Spotykam się bezpośrednio z czytelnikami, a oni wciąż dostarczają mi nowych materiałów. Ja w zamian daję im książki wypieszczone, zrobione na najlepszym papierze, z perfekcyjnie zeskanowanymi zdjęciami. Książki z dopasowaną do potrzeb czytelników czcionką i taką wagą, by można je czytać w łóżku. Dbamy wraz z wydawcą o to, by ciężar każdego z tomów nie przekraczał kilograma. Zdecydowaną większość nakładu sprzedajemy przez internet. Gdyby te tomy były cięższe, ich przesyłanie stawałoby się znacznie droższe.
Świadomie podkreślam edytorską jakość moich książek. I chciałbym przy tym bardzo docenić rolę mojej żony, Haliny, przy ich powstawaniu. Ja jestem XIX-wieczny, piszę ręcznie. Ona przepisuje tekst w komputerze, zajmuje się mailową korespondencją, tworzy indeksy osób itd. Nie byłoby tych książek bez niej. W recenzji do XX tomu (każdy z tomów jest opatrzony trzema recenzjami) prof. Jan Miodek nazwał ją skromną bohaterką „Kresowej Atlantydy”.
– Proszę przypomnieć, skąd u pana – „adoptowanego dziecka Lwowa”, autora, który nie ma korzeni na wschodzie Polski, fascynacja Kresami?
– Rodzice pochodzą z Wadowic, a ja ze Strzegomia, ale w pewnym momencie życia pojawił się w nim i zaskoczył mnie wątek lwowski. Książka o Cmentarzu Łyczakowskim osiągnęła 300 tysięcy nakładu i została książką roku. To był jeden ze szczęśliwych przypadków mojego życia (innym była odbudowa zniszczonego szpitala „na górce”, dzisiejszego Collegium Maius UO). Kolejnym etapem było napisanie – po pobycie w Truskawcu – książki o Kresowym Trójmieście: Truskawcu, uzdrowisku, jak Sopot, mieszczańskim Drohobyczu (przez analogię do Gdańska) i Borysławiu, ośrodku wydobycia ropy naftowej. Dzięki tej książce zwrot „Kresowe Trójmiasto” stał się słowem skrzydlatym, wszedł do języka. Książka świetnie się czytała i to podsunęło mi pomysł pisania o kolejnych miastach i miasteczkach kresowych. Początkowo sądziłem, że załatwię rzecz w pięciu tomach. Dziś wiem, że potrzeba będzie czterdziestu.
– Najnowszy tom przywołuje trzy miejsca: Równe, Janową Dolinę i Korzec…
– I to jest mój powrót na Wołyń. Pisałem o nim wcześniej w ósmym i w dziewiątym tomie. Równe – miasto graniczne – jest straszliwie niszczone przez wojny. Wychodzi okaleczone z pierwszej wojny światowej i z wojny polsko-bolszewickiej. Z tej trwającej teraz także. To jest miejsce naznaczone krwią, potem i żelazem. Ale w tym samym Równem pojawiali się ludzie, którzy chcieli właśnie tam zrealizować amerykański sen. Stworzyli miasto zbudowane na zasadach nowoczesnej, konstruktywistycznej architektury. Piszę o tym, jak to miasto powstawało, o Targach Wołyńskich, które odbyły się po raz pierwszy w 1930 roku i zgromadziły blisko 200 wystawców i ponad 50 tysięcy odwiedzających. Dziś pamięta się o Targach Poznańskich, ale tamte też były wydarzeniem.
– Równe zgromadziło także ciekawe środowisko intelektualne.
– Grupa Poetycka Wołyń – Janczarski, Łobodowski, Iwaniuk, Rumel, Szajdak – to byli artyści dorównujący wówczas, między wojnami, popularnością poetom z kręgu Skamandra (Tuwim, Lechoń, Wierzyński, Słonimski, Iwaszkiewicz – przyp. red.). To było bardzo ciekawe zjawisko, że wówczas nie Kraków, ale Kresy błyszczą poetyckimi talentami. W Wilnie działa grupa Żagary z przyszłym noblistą Czesławem Miłoszem i Jerzym Zagórskim. W rozdziele o Równem piszę też o pięknej artystycznej przyjaźni Jana Śpiewaka z Igo Szenfeldem, którego poznałem w Monachium, tłumacza (m.in. poezji Okudżawy) i redaktora „Archipelagu” – pisma rosyjskich dysydentów.
– Przywołuje pan legendarną poetkę żydowskiego pokolenia, Zuzannę Ginczankę…
– Ona ma swoje miejsce w literaturze i w pamięci, bywa nawet porównywana do Baczyńskiego. Pokazuję dzieje jej rodziny, a także postać Amosa Oza, izraelskiego pisarza – często uważanego za najwybitniejszego – o wołyńskich korzeniach, tłumaczonego na wiele języków, który otarł się o literacką Nagrodę Nobla.
– Równe było także stolicą niemieckiej Ukrainy…
– Niemcy bardzo intensywnie eksploatowali Wołyń, nawet wywozili stamtąd wagonami żyzną ziemię. Na tle wojennej historii opisuję postać Nikołaja Kuzniecowa, rownieńskiego Stirlitza i Klossa. Kuzniecowowi udało się podejść miejscowego gauleitera Ericha Kocha. Kuzniecow perfekcyjnie nauczył się nie tylko niemieckiego wraz z dialektami, ale i ze szczegółami przyswoił biografię Paula Sieberta, znajomego Kocha z Królewca. Łudząco podobny do Sieberta przekonał Kocha, że jest jego dawnym znajomym, któremu udało się uciec z rosyjskiej niewoli. Koch poddał się tej mistyfikacji i w rozmowie przy wódce ujawnił Kuzniecowowowi datę planowanego przez Niemców wielkiego pancernego uderzenia na Łuku Kurskim.
– Z okolic Równego wywodzi się także rodzina Anny Walentynowicz…
– Poświęciłem jej rozdział pt. „Ikona z makijażem”. Przywołałem dwie ikoniczne postacie „Solidarności” – Annę Walentynowicz i Lecha Wałęsę, którzy tak się skłócili ze sobą, tyle złego o sobie nawzajem powiedzieli, że tragicznie do pewnego stopnia zadeptali się wzajemnie.
– Pan pokazuje, że Anna Walentynowicz miała dwie biografie…
– Według tej oficjalnej, przez nią samą propagowanej, urodziła się w Równem i była z pochodzenia Polką wywodzącą się z rodziny o patriotycznych korzeniach. W rzeczywistości urodziła się 40 kilometrów od Równego w ukraińskiej rodzinie. Jej brat był banderowcem i 15 lat siedział w łagrze. Kiedy Anna Walentynowicz zginęła w katastrofie smoleńskiej, Radio Kijów podało informację o śmierci wielkiej Ukrainki, która wpłynęła na bieg historii Polski. W Polsce to początkowo przemilczano. A kiedy napisała o tym „Gazeta Wyborcza”, zmarły niedawno ks. Isakowicz-Zaleski, któremu ten tom poświęcam, zareagował ostrym artykułem „Sięganie po cudze”, zarzucając Ukraińcom, że zabierają – z braku własnych – Polakom ich piękne postaci z historii.
Kiedy rozmawiałem z księdzem niedługo przed jego śmiercią, przyznał, że został przez Annę Walentynowicz okłamany. W tej chwili na Ukrainie powstaje muzeum ku jej pamięci. Proszę zwrócić uwagę, jak złożona i wielobarwna jest historia Równego. Jest w niej miejsce dla Targów Wołyńskich, dla wybitnych poetów, poprzednika Stirlitza i dla Anny Walentynowicz.
– W pańskich kresowych książkach pokazuje pan zwykle dzieje opolskich rodzin mające korzenie w miastach, które wydobywa pan z niepamięci.
– Nie brak ich także w XX tomie. W Żytyniu pod Równem urodziła się piosenkarka jazzowa Anna Panas. W rozdziale poświęconym Janowej Dolinie opisuję historię rodziny Farbiszewskich, która miała na Wołyniu wielkie apteki, które zostały znacjonalizowane przez Sowietów. Po wojnie rodzina wylądowała w naszym regionie. Edmund i Irena Farbiszewscy mieli dwie córki – Teresę, absolwentkę chemii na opolskiej WSP oraz Jadwigę, absolwentkę Wydziału Górnictwa na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Teresa Farbiszewska, długoletnia adiunkt na Uniwersytecie Opolskim, jedna ze współtwórczyń uczelni, jest związana z doktorem inżynierem Andrzejem Nowakiem, synem Kresowian z Zaleszczyk i ze Stanisławowa. I tu ciekawostka, właścicielem jednej z największych – liczącej pond trzy tysiące – kolekcji gwizdków z kilkunastu krajów na trzech kontynentach. Potwierdzam, w każdym tomie „Kresowej Atlantydy” wypływają Opolanie, bo wielu Wołyniaków trafiło na Śląsk Opolski.
– Nie mogę się uważać za znawcę Kresów, toteż uczciwie przyznaję, że kiedy doszedłem w lekturze książki do rozdziału o Janowej Dolinie, wołyńskiej Gdyni, musiałem przyznać, że wiem o tym miejscu bardzo niewiele lub nic. Myślę, że wielu czytelników będzie w tej sytuacji.
– A to jest jeden z najciekawszych rozdziałów w mojej książce. Kiedy Polska się odradza i trzeba ją skleić z trzech zaborów, potrzebne są drogi. Pojawiają się wizjonerzy, fantaści, m., in. Nestorowicz i Szutkowski, którym marzy się przecięcie Polski siecią autostrad. A w Janowej Dolinie odkryto powulkaniczne złoża bazaltu. W tamtejszym kamieniołomie cięto ten bazalt na kostkę i brukowano nim ulice. Odpady z cięcia przetwarzano na kruszywo – znakomity materiał do budowy szos i autostrad. Pracował tam m.in. Janusz Przymanowski, przyszły twórca „Czterech pancernych”. Leonard Szutkowski, o którym wyżej wspomniałem, był z wielu powodów niezwykłym człowiekiem. Wydawał w Janowej Dolinie „Głos Robotniczy”, by pracujący tam ludzie mieli co czytać. Przypominam w książce zapomnianego poetę, autora opowiadań i reportaży Jacka Marię Orlika, który był najbardziej znaną postacią w historii tego pisma. Miał 29 lat, gdy Sowieci weszli do miasteczka i wtedy widziano go po raz ostatni.
– Janowa Dolina miała ambicje być miastem wzorcowym…
– Głównym projektantem górniczego miasteczka był warszawski architekt modernista Aleksander Kudelski, słynny budowniczy kolejki na Kasprowy Wierch. Jego projekt zakładał budowę 600 domków robotniczych oraz szeregu budynków użyteczności publicznej – przedszkola, szkoły, łaźni, kortu tenisowego itd. Ulice nie miały patronów. Oznaczano je – według amerykańskiego wzorca literami alfabetu od A do Z. W miasteczku nie wolno było hodować trzody chlewnej, żeby – jak uzasadniano – nie psuć powietrza. Jeździło zobaczyć to miejsce wielu ludzi z całej Polski, zachwycała się nim Maria Dąbrowska.
– Pisze pan o chwale, ale i o zagładzie miasteczka i końcu jego polskiej historii.
– Zatytułowałem tę opowieść „Krew na bazalcie”. Wyrok na Polakach mieszkających w Janowej Dolinie wykonał oddział UPA nocą z 22 na 23 kwietnia 1943 roku, w Wielki Piątek. Otoczono i podpalono domy, a do próbujących uciekać strzelano, wrzucając ich ciała do ognia. Garnizon niemiecki nie reagował. Rezunów rozpędzono dopiero rano.
– Zajrzyjmy choć na chwilę do trzeciego miasta…
– Korzec – wołyńska stolica porcelany i fajansu – zawdzięcza blask Czartoryskim. Na arenę europejską wyniósł go Józef Klemens Czartoryski (1740-1810). Pasjonat gospodarki mógłby być pierwowzorem Benedykta Korczyńskiego z „Nad Niemnem” czy Niechcica z „Nocy i dni”. Sadził drzewa, chodził po polach i pilnował zasiewów. Ale przede wszystkim – zainspirowany pobytem w Dreźnie i w Miśni – zainicjował stworzenie manufaktur fajansu i porcelany. Właśnie ta porcelana zwróciła uwagę nie tylko kolekcjonerów, ale i europejskich dworów na Korzec. Serwis kawowy na 12 osób z wizerunkami władczyni trafił na dwór Katarzyny II. Ale w Korcu powstawały też filiżanki patriotyczne – z Kościuszką. Legendarna stała się zieleń, jaką uzyskiwali malarze koreckiej porcelany. Udało się ją wydawcy, panu Szybkowskiemu, bardzo wiernie w książce pokazać.
– Korzec był miastem, w którym już za życia postawiono pomnik Piłsudskiego.
– Marszałek miał ich na Kresach wiele – w Tarnopolu (replikę postawiono w Nysie), w Kołomyi, ale Korzec był pierwszy, tu pomnik Piłsudskiego stanął już w 1928 roku. Przywołuję niezwykłą historię związaną z jego kultem. Kiedy Piłsudski w 1935 zmarł, bolszewicy wystrzałem armatnim dali znać, że chcą rozmawiać ze stroną polską. Korzec przecież leżał tuż przy granicy. Szefowi KOP-u powiedzieli, że chcą uczcić pamięć marszałka. Pozwolono im przybyć do Korca pod warunkiem, że zabiorą tylko białą broń. 400 rosyjskich żołnierzy uczestniczyło w miejscowej cerkwi w nabożeństwie. Trzymali lance pochylone ku ziemi na znak żałoby.
Cztery lata później Korzec jest jednym z pierwszych miast, do których wkracza Armia Czerwona. Żołnierze zdejmują pomnik z cokołu, stawiają na ciężarówce, a obok sadzają znaną miejscową nauczycielkę i kierowniczkę szkoły, Zofię Endrukajtis. Obwożono ją wraz z pomnikiem na pośmiewisko – jako polską nacjonalistkę – po ulicach Korca. Potem skazano ją na wywózkę na Wschód. Została zastrzelona gdzieś po drodze. Mówię o tym, bo nie unikam tematów martyrologicznych, ale też się na nich nie koncentruję. Pokazuję, jak piękna pełną ciekawych ludzi ziemią był Wołyń wtedy, kiedy panował tam pokój.
Czytaj także: Prof. Stanisław S. Nicieja: Opole nie jest prowincją
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.