Bywały czasy, że miał pod swoją opieką 17 grup teatralnych i to nie tylko tam gdzie mieszał, co było tym trudniejsze, że przecież nie ma samochodu. I choć prowadził je również w naprawdę małych miejscowościach to nigdy nie miał kompleksu prowincji. Tym bardziej, że Podyplomowe Studia Reżyserii Teatru Dzieci i Młodzieży w PWST we Wrocławiu rozpoczął po trzydziestce pokazując, że na marzenia nigdy nie jest za późno. Sam też pomógł zrealizować niejedno…

Łukasz Baliński: Z wykształcenia polonista, który reżyserowaniu spektakli teatralnych poświęcił kawał życia. Jak do tego doszło?
Waldemar Lankauf: Skończyłem w Toruniu dzienną polonistykę. Jako nauczyciel zajmowałem się początkowo teatrem, ale bardziej tzw. akademiami, czyli niejako z obowiązku. Przyznam jednak, że zaczynało mnie to wówczas coraz bardziej nudzić. Z biegiem czasu zacząłem jednak spotykać się z coraz częstszymi opiniami, że te moje zakończenia ósmych klas czy później trzecich gimnazjum są jakieś inne, lepsze, ciekawsze. I kilka lat po studiach podjąłem się reżyserii teatrów dzieci i młodzieży w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu. To była taka dwuletnia, bardzo intensywna nauka weekendowa. Był ogrom zajęć, choćby warsztatowych, ale wyniosłem z nich wiele inspiracji, pomysłów, które potem mogłem wykorzystać podczas działań ze swoimi podopiecznymi.
– Ale przecież miłość do teatru w panu była zawsze.
– Oczywiście. Interesowałem się teatrem już znacznie wcześniej, gdy jeszcze mieszkałem w Toruniu. Chodziłem na spektakle, napisałem też trochę recenzji do gazetki studenckiej, ale w nich to się bardziej mądrowałem (śmiech). Potem, jako nauczyciel faktycznie straciłem trochę do tego zapał, ale gdy mi parę razy powiedziano, że ma to sens i naprawdę dobrze się ogląda, to uznałem, że koniec z półśrodkami. Albo dobrze, albo wcale. Zacząłem szukać swojej drogi i stąd te studia podyplomowe. A to też był skok od razu na głęboką wodę, bo byłem jedynym w grupie 11 osób, który nie miał sformalizowanej wcześniej grupy teatralnej.
Nie mówiąc już o różnego rodzaju nagrodach, a takowymi inni mogli się w tym gronie pochwalić. Byłem trochę outsiderem, bo nie miałem żadnego doświadczenia stricte teatralnego. Z drugiej strony dziekan powiedział mi, że to nawet dobrze, że jestem taką czystą tablicą, bo się więcej nauczę, a nie będę się mądrował jak co poniektórzy (śmiech). Dodał też jednak, że nie do końca prawdą jest, że nic nie potrafię.
– O tyle też to wszystko ciekawe, że wcześniej, jako uczeń, uczęszczał pan do Zespołu Szkół Budowlanych w Toruniu. Wiedzy o kulturze to tam raczej nie było. Skąd więc ta miłość do teatru?
– Miałem fajną polonistkę, Krystynę Jóźwiak. Zresztą, do tej pory utrzymujemy kontakt i ona w drugiej klasie tej „budowlanki” zorientowała się, że ja kompletnie pomyliłem szkoły i powinienem być w „ogólniaku”. Dużo czytałem, za to gorzej radziłem sobie przedmiotami typowymi dla tej pierwszej szkoły (śmiech). I kiedyś zorganizowała wyjście do teatru na „Marię Stuart” Friedricha Schillera, ale razem z kolegami uciekłem. Ona się o tym dowiedziała i nie kryła zawodu mną, co pamiętam do dziś.
Tak to we mnie siedziało, że jakiś czas później samodzielnie wybrałem się na „W małym dworku” Witkacego, a później na „Grupę Laokoona” Tadeusza Różewicza i wówczas ją spotkałem. Wciągnęło mnie to i dalej chodziłem z przyjemności. Po maturze postanowiłem zdawać na polonistykę, ale się nie dostałem. Za dużo było chętnych. No i musiałem iść do wojska na dwa lata. Do tego jeszcze w stanie wojennym. O dziwo, gdy wyszedłem, to dalej ciągnęło mnie do sztuki i podjąłem pracę w toruńskim Teatrze im. Wilama Horzycy jako monter dekoracji.
– Niemniej z polonistyki pan nie zrezygnował…
– Zdawałem na studia ponownie i tym razem się udało, co mnie zaskoczyło. Prawdopodobnie dlatego, że już nie było we mnie tej „napinki”. Wiedza nie uciekła. Musiałem zrezygnować z pracy, ale przez te wcześniejsze pół roku naprawdę udało mi się dużo zobaczyć, bo jeśli tylko nikt mnie nie wyganiał, to zostawałem na próbach i podpatrywałem mistrzów. Uwielbiałem to. Czułem, że reżyseria może być moim żywiołem. Efekt był taki, iż miałem na tyle fajne kontakty, że jeszcze przez dwa lata statystowałem w różnego rodzaju przedstawieniach. Poznawałem kolejnych ludzi, jeździłem z nimi na występy do Warszawy, Olsztyna, Gdyni. Jakoś łączyłem próby ze studiami, a spektakle były w weekendy. I też swoją drogą trochę grosza za to do kieszeni studenckiej wpadło.
– Aż wreszcie w 1989 roku zamieszkał pan w Walcach na Opolszczyźnie. Co pana tu sprowadziło?
– Na wakacjach w Turawie poznałem przyszłą żonę, zakochaliśmy się w sobie. Na nic więc to, że na roku studiów było nas siedmiu chłopaków, a dziewczyn prawie sto (śmiech). Moja przyszła żona pochodziła z Opola, na świat zaraz miał przyjść nasz syn, więc uznaliśmy, że to ja się przeprowadzam. W związku z czym dobrze byłoby mieć swoje własne małżeńskie lokum. W Opolu na to nie było szans, ale dostałem do wyboru dwa służbowe: w Ujeździe i Walcach. Wybraliśmy to drugie, z tego względu, że nadawało się od razu do zamieszkania. Co ciekawe, miejscowi się dziwili, czy nie podpadłem czymś w Toruniu, że mnie tam do nich zesłano (śmiech).
Nie ukrywam, że na początku nie byłem zachwycony, bo to jednak mała miejscowość i nie było co robić, ale potem się przyzwyczaiłem. Pojawiła się córka i z czasem jakoś tak dobrze zaczęło się nam mieszkać. Nie tylko zacząłem przy tych grupach teatralnych bardziej działać, ale i wkręciłem się w bieganie. Jakby nie było, przez 20 lat, do 2014 roku i kontuzji kolana zaliczyłem blisko 300 biegów długodystansowych. Doszedłem do wniosku, że mam tam świetne warunki do wypoczynku. Zostaliśmy na całe 17 lat, aż w końcu uznaliśmy, że chcemy czegoś nowego.
– Odważnie…
– Po pewnym czasie miałem wrażenie, że się powtarzam. Były ogólnopolskie sukcesy, owszem, np. z teatrem szkolnym w Walcach zdobyliśmy w 2002 roku Złotą Maskę na najważniejszym festiwalu teatrów szkolnych w Poznaniu, gdzie w pokonanym polu zostawiliśmy kilkaset teatrów, bo do eliminacji przystąpiło ich blisko 500, ale szukałem nowych wyzwań. Uznałem, że mój czas dobiegł tam końca. Co ciekawe, w Głubczycach, gdzie się przeniosłem i znalazłem pracę w szkole, dyrektorka w ogóle mnie nie znała i trochę o to mi chodziło. Poprosiła nawet, żebym pomógł rozkręcić teatr przy szkole. No to rozkręciłem (śmiech). Zresztą, zacząłem działać nie tylko w szkole, ale i w Domu Kultury, gdzie mi także zaproponowano pracę i jestem do dziś.
– W ramach prowadzonych grup jest pan nie tylko reżyserem, ale „człowiekiem orkiestrą”.
– Jeden z jurorów powiedział mi kiedyś, że czego bym nie zrobił, to i tak zrobię to po swojemu. Czy to będzie Witold Gombrowicz, Witkacy, Sławomir Mrożek czy zagraniczne tuzy, to i tak podchodzę do tematu autorsko. Co wynika z moich doświadczeń i wrażliwości, ale też z prozy życia. Przecież nie mam na ogół scenografa, wyjątkiem był świętej pamięci niezapomniany Leszek Panicz z MOK w Kędzierzynie-Koźlu, i nikogo od kostiumów, itd. Czasem pomoże młodzież czy też rodzice. Sam też np. bardzo lubię dobierać muzykę, bo słucham jej dużo i wciąż szukam nowej. Taka moja droga, że jestem samowystarczalny. Lubię od A do Z po swojemu.
– Co kształtowało pański warsztat?
– Fascynują mnie teatr literacki i dobra literatura. Miałem okres fascynacji twórczością Leszka Mądzika z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, w którego przedstawieniach nie pada choćby jedno słowo. Zapraszałem go do nas na prowadzenie warsztatów. Tego mi swego czasu było trzeba jako pewnego rodzaju odskoczni.
– Daje pan swoim podopiecznym pole do manewru, aby wykazali się nie tylko na płaszczyźnie aktorskiej?
– Z tym bywa różnie. Najczęściej oni mi ufają i zawsze jak robię adaptację jakiegoś tekstu, to pod kątem danych osób, bo już ich znam. Zdarzało mi się też jednak, że wystawialiśmy tekst moich wychowanków. Przed dwoma laty dziewczęta z Kędzierzyna-Koźla napisały scenariusz na podstawie „Małych kobietek” i były przy tym tak samodzielne, że zdałem się na nie także przy reżyserii. Czasem tylko im coś podpowiadałem. I praktycznie to był ich spektakl, bardzo udany zresztą. Należy też jednak pamiętać, że dzieciaki i młodzież po to przychodzą do mnie na zajęcia, żeby ich uczyć. Muszę być ich „mistrzem” prowadzącym. Niemniej, przyjmuję ich uwagi, jeżeli chodzi np. o scenariusz czy analizę postaci. To przecież nie jest szkoła, że z tego jest wystawiana potem ocena.
Przede wszystkim chcę ich nauczyć otwartości, chęci poszukiwania, dlatego dużo rozmawiamy. Nie unikam przedstawień o problemach młodzieży. Od 20 lat pomagam też społecznie niepełnosprawnym w Głogówku, z którymi zrobiliśmy np. spektakl „Może nie jesteśmy orłami”, który powstał wyłącznie na podstawie ich opowiadań. I wygraliśmy główną nagrodę w Brodnicy, gdzie rok wcześniej przyjechałem z wielką literaturą i poniosłem porażkę.
– A propos tych grup, to w pewnym czasie prowadził ich pan aż 17 jednocześnie.
– Prawda. I policzyłem to jedynie przez przypadek. Na jednym z festiwali, chyba w 2005 roku, podeszła do mnie dziennikarka i pyta, czy to prawda, że prowadzę naraz 15 grup. Ja jej na to, że to niemożliwe, żeby aż tyle. Zaczęliśmy więc liczyć i wyszło więcej, bo 17. I one były w różnych miejscowościach, takich jak Walce, Głogówek, Kędzierzyn-Koźle, Głubczyce, Pietrowice, Grobniki, Bogdanowice. Zawsze, gdy pracowałem w szkole, to przy niej miałem swoje grupy. Teraz pomagam też np. Ośrodkowi Szkolno-Wychowawczemu w Głogówku i w Środowiskowym Domu Samopomocy w Nowych Gołuszowicach.
– Liczył pan kiedyś, ilu większych lub mniejszych miłośników teatru prowadził przez te 35 lat?
– Nie, ale na pewno dużo, bardzo dużo. Zdarzało się robić nawet 25 premier w ciągu roku, z czego z niektórymi grupami po dwie. W branży już wszyscy wiedzą, że bardzo dużo pracuję i rzadko czegoś nie kończę.
– To jaka jest pana recepta na sukces?
– Kiedyś mój kolega z Torunia zapytał, jak ja w ogóle daje radę, bo przecież choćby na benzynę wydaję krocie. A ja na to, że wcale nie, bo wszędzie jeżdżę rowerem. I zaczęliśmy się śmiać, że to może przez to jego grupy się tak rozwalają, a moje trwają, bo jak u niego przychodzą trzy osoby na osiem, to wsiada w auto i wraca do domu, nie robiąc zajęć. Natomiast mnie po dwóch godzinach jazdy na rowerze szkoda ich nie zrobić, skoro już dotarłem na miejsce (śmiech). Kiedyś jechałem do Kędzierzyna-Koźla i złapał mnie deszcz, spóźniłem się. Grupa myślała, że nie przyjadę i poszli sobie. Na szczęście niezbyt daleko i dowiedzieli się, że jestem. Po czym wrócili przepraszając, że zwątpili (śmiech). To umacnia, oni widzą, że nie odpuszczam.
W dzisiejszym świecie, pełnym technologii, też trzeba się jakoś wykazać, żeby zainteresować młodzież. Ja od zawsze jestem staroświecki, nie tylko nie używam samochodu, ale i komputera, a telefonu jak trzeba. Młodzi wiedzą, że ja ich nie oszukuję, nikogo nie udaję, nie staram się być na siłę taki jak oni. Przecież to, że do mnie przychodzą, to są ich samodzielne wybory. Chcą się realizować, otwierać i przeżyć przygodę.
– No to chyba możemy płynnie przejść do najsłynniejszych wychowanków. Kordian Kądziela z serialem „1670” i Paweł Maślona z filmem „Kos” święcą triumfy.
– Jestem bardzo dumny z ich rozwoju i osiągnięć. Paweł od zawsze przejawiał zainteresowanie reżyserią. Miał te swoje fascynacje filmowe, podziwiał Davida Lyncha czy Quentina Tarantino, pisał scenariusze. Kiedyś nawet pojechał ze mną na festiwal międzynarodowy do Suwałk, kręcić dokument o tym wyjeździe, po czym stwierdził, że zrobi jednak o mnie, bo jak to ujął „jestem bardziej zakręcony, niż cała ta impreza”. I pokazał potem na festiwalu Publicystyka w Kędzierzynie-Koźlu film „Typowych gryzą psy”. Gdy debiutował z pierwszą pełnometrażową fabułą „Atakiem paniki”, zaprosił mnie na premierę, podobnie jak na „Kosa”.
Do tej pory mamy dobry kontakt. A Kordian był naprawdę fajnym chłopakiem, występował u mnie w kilku przedstawieniach w Głogówku, m. in. w „Małym Księciu” i nigdy nie podejrzewałem, iż on jest aż tak zainteresowany filmem, że tak się wspaniale rozwinie pod tym kątem. Mam jednak wrażenie, że jakby nie do końca go odkryłem i jakby doceniłem wtedy, ale on chyba tę swoją pasję filmową znalazł później. Trochę podobnie jak ja, też musiałem do pewnych rzeczy dojrzeć.
Z aktorek to na deskach teatralnych czy w paru serialach można oglądać Magdalenę Turczeniewicz czy Annę Gabrysz. Ostatnio pisała mi bratowa, że Jakub Krzak z kabaretu „Chyba” się do mnie przyznał, gdy rozmawiali po jakimś występie w Toruniu (śmiech). Nie wszyscy też przecież mogą zostać artystami. Spośród moich byłych podopiecznych zdarza się krytyk teatralny i filmowy, ale są i prawnicy, lekarze, ludzie, którzy dają dużo w sensie funkcji społecznych, bo teatr też tego uczy.
– Nie będę mówił, że uczyłem Pawła czy Kordiana filmu, ale tak sobie myślę, że gdy ten drugi jeździł na festiwale, to widział trochę ten świat, kto wie, może spotkał reżysera, który go zainspirował. Pamiętam, jak kiedyś dostałem zaproszenie na warsztaty aktorskie, które prowadził m. in. Jan Peszek i on tak porwał ludzi, że gdyby ktoś po tym spotkaniu powiedział, że chce iść do szkoły filmowej to ja bym się zdziwił. I taka jest też po części moja rola, że zabierałem te dzieciaki do trochę większego świata, także kultury i sztuki, by mogły także zobaczyć, że one też mogą być jego częścią. Sam pamiętam, jak na jednym z festiwali na mój spektakl zawitał Krzysztof Zanussi. I tak mu się to spodobało, że zaprosił mnie z grupą z Głogówką na parę dni do domu w Laskach koło Warszawy.
Porozmawialiśmy, poznał mnie z takimi postaciami jak Maja Komorowska, Janusz Gajos, Erwin Axer i ksiądz Jan Twardowski. Gdybym tam nie pojechał, a on by przypadkiem nie zajrzał na nasze przedstawienie, to pewnie by do tego nie doszło. Ale też gdyby mu się nie spodobało, to by nas nie zaprosił. Dlatego uważam, że trzeba się pokazywać, jeździć, walczyć. Ja byłem na tylu festiwalach, że tego się nie da policzyć.
– W dzisiejszych czasach trudno jest namówić młodzież na teatr?
– To już trochę tak funkcjonuje, że rodzice mnie znają i sami podsyłają dzieci. Nie chodzę po szkołach, nikogo nie namawiam. Nie pamiętam już, żeby ktoś w moim imieniu zawiesił jakiś plakat zachęcający. Przykładowo, teraz w Głubczycach mam pięć grup teatralnych. Łącznie prowadzę ich obecnie 11, choć jestem na emeryturze. Nie narzekam na nadmiar wolnego czasu. Może to wynika z tego, że to, co robię, staram się robić dobrze. Dawać tym dzieciom i młodzieży jak najwięcej. Choćby te festiwale to zawsze jest atrakcja, tzw. wycieczka teatralna.
– Których twórców lubi pan szczególnie wystawiać?
– Bardzo lubię Eugenie Ionesco, a najbardziej „Łysą śpiewaczkę” ponieważ jest to dla mnie niesamowicie inspirujący utwór. Wystawiłem ją chyba trzy razy w swoim życiu plus spektakl autorski inspirowany tą formą. Brałem też na warsztat innych twórców z najwyższej półki, jak Jean Genet, Samuel Beckett czy Herbert Berger, a jeszcze długo by można wyliczać. Robiłem literaturę polską jak „Balladynę” Juliusza Słowackiego czy „Zemstę” Aleksandra Fredro. Było sporo teksów młodzieżowych, kilka własnych. Najbardziej jednak fascynuje mnie teatr groteski i twórcy teatru absurdu jak wspomniani Beckett, Genet czy Ionesco.
– Wyczuwa pan jakiś znak czasów na zasadzie, że 10-20 lat temu czegoś by pan nie wystawił, a teraz tak i na odwrót?
– Kiedyś bardziej wystawiałem teksty publicystyczne, korespondowałem z tym, co się dzieje wokół, w mediach. Napisałem taki spektakl „Disco Polo Live” i pokazałam w nim ludzi, którzy jedyne, co robią, to czekają na sobotnią dyskotekę. Ale przy okazji przemyciłem wiele innych treści. A parę lat później napisałem tekst „Wielka betoniarka, czyli jak wyhodować tanie medialne małpy”. Tu wkurzyłem się Big Brotherem, że ludzie tak ingerują w prywatność, wchodzą w nią z buciorami. Do tego robi się wielkie gwiazdy z kogoś, kto nie zrobił nic, by na to zasłużyć. Dziś pewnie już bym tego nie zrobił, bo są inne tematy, inne problemy. Disco polo i tak będzie gdzieś promowane i słuchane. Nie protestowałem jednak przeciwko samej muzyce. Tylko takiej kulturze bycia, że nie czytamy, nie interesujemy się tym, co wokół, nie pragniemy czegoś więcej. Stajemy się na własne życzenie kompletnie nijacy.
– Co pan uważa za swój największy sukces?
– Mógłbym wymienić parę Złotych Masek czy Grand Prix lub innych nagród, ale nie o to chodzi. Bo swoją drogą też parę razy w życiu po dupie dostałem. Największym moim sukcesem jest to, że tylu ludzi mi zaufało. To są tysiące osób, które potrafiłem poprowadzić i miałem dla nich czas. Jak np. mówiłem w którejś grupie, że jadę na inne zajęcia, to tam czasem nie wiedzieli, że mam innych podopiecznych. Bo tym poświęcałem odpowiednio dużo czasu. To były tak samo dla mnie ważne „dzieci”. Nie dzieliłem ich na tych z Walec, Kędzierzyna-Koźla, Głogówka czy Głubczyc, że tu czy tam mam gorsze i lepsze grupy. Cieszę się też, że tyle ludzi, którzy byli u mnie, pięknie się rozwinęło. Jestem dumny z Konrada, Pawła, Magdy, Ani, ale oni by sobie pewnie i tak beze mnie poradzili.
To nie muszą też być przecież jakieś znane postacie teraz. Kiedyś jedna mama przyprowadziła do mnie bardzo nieśmiałego syna. Dała mi go niejako na terapię, bo wstydził się wszystkiego. A dziś jest wziętym prawnikiem we Wrocławiu i ma niesamowitą umiejętność komunikacji. Miałem też taką dziewczynę, która w szkole się prawie nie odzywała, a dała popis w „Łysej śpiewaczce”. Teraz śpiewa i wydaje płytę. Teatr bywa terapią, ale najbardziej zależy mi, by urodziło się z naszych licznych prób coś pięknego i magicznego, czyli premiera. Czasem komuś się przydałem bezpośrednio, bo się rozwinął, stał się aktorem, reżyserem, a ktoś inny po prostu zwyczajnie się otworzył i uwierzył w siebie. To też jest niesamowicie ważne. I tak może widzę swoją skromną rolę. Dziękuję za wysłuchanie moich zwierzeń.
Czytaj także: Paweł Maślona, reżyser filmu „Kos”: Kędzierzyn-Koźle ze mnie nie wyszedł