Łukasz Baliński: Kędzierzyn-Koźle kojarzy się głównie z siatkarską Zaksą i Zakładami Azotowymi Kędzierzyn. Skąd akurat ten film u pana?
Paweł Maślona: Ja kocham film od dziecka. Już w szóstej klasie podstawówki napisałem wypracowanie o moim wymarzonym zawodzie i była nim reżyseria filmowa. Po prostu kochałem oglądać filmy, więc jakoś tak naturalnie to przyszło.
– Ale ta siatkówka była obecna?
– Tak. Byłem nawet w klasie siatkarskiej w szkole podstawowej. W miarę szybko jednak zorientowałem się, że nie mam warunków do tego sportu. Nigdy nie byłem szczególnie wysoki, a i wyskoku też nie miałem nie wiadomo jakiego. Niemniej, siatkówka w moim życiu była obecna przez ojca i brata, którzy się zawsze nią interesowali. Tym samym i ja z reguły wiedziałem, co się dzieje. Zdarzało się, że chodziłem na mecze, ale to nie była taka miłość z mojej strony nigdy do siatkówki, jak do filmu.
– Jednak trochę odkładał pan te rendez vous z filmem. Bo o ile realizował pan całkiem udanie etiudy w Domu Kultury Chemik, to na studia poszedł na politologię na Uniwersytecie Jagiellońskim.
– Chyba się trochę bałem zdawać do szkoły filmowej, bo czułem, że się po prostu nie dostanę, więc niejako odwlekałem ten moment. W międzyczasie pomyślałem, iż dobrze byłoby najpierw postudiować coś innego. Politologia wzięła się natomiast z tego, że pod koniec liceum zacząłem się interesować polityką, bo chciałem brać udział w dyskusjach, które prowadził tata z moim starszym bratem i czułem przy nich swoją niewiedzę. Zacząłem więc drążyć temat, czytać różne pracę, dowiadywać się trochę więcej o sprawach politycznych. Aż w końcu wziąłem udział w olimpiadzie praw człowieka i w konsekwencji dostałem indeks na wspomnianą politologię, co było dla mnie bardzo wygodne, bo nie chciałem zdawać egzaminów (śmiech).
– Jakiś czas temu przeprowadzałem wywiad z innym reżyserem z Kędzierzyna-Koźla, Dawidem Nickelem i on mi powiedział, że ludzie z dużych miast coraz bardziej szanują tych z małych ośrodków. Faktycznie tak jest?
– Ja osobiście nigdy nie odczułem niczego negatywnego w tej kwestii. Nigdy nigdzie nie czułem się obco pod tym względem. Byłem szczęśliwy wręcz, że przeszedłem taką drogą i lubię o tym mówić. Także ze względu na moje miasto rodzinne. Wręcz cenię sobie to, że musiałem poznawać świat właśnie od strony niewielkiego miasta na Opolszczyźnie. Później przyszedł czas na Kraków, następnie Katowice, potem Warszawę. To wszystko była bardzo fajna przygoda.
– Nie myślał więc pan kiedyś o tym, żeby w kędzierzyńskich lub opolskich plenerach zrobić swój jakiś większy film?
– Myślałem, ale musiałbym mieć odpowiedni pomysł na to. Tak, jak Łukasz Grzegorzek, który jest z Nysy i umiejscowił tam „Moje wspaniałe życie”, które bardzo mi się podobało. Udało mu się złapać w tym jakiś taki dodatkowy wymiar. Myślę, że też bym mógł kiedyś spróbować. Tylko historia musiałaby być właśnie taka kameralna, która pasowałaby do tego, żeby ją umieścić właśnie w takim, a nie innym miejscu. Musiałbym mieć więc odpowiednią opowieść. Na razie nie mam jeszcze niczego takiego, co by się nadawało.
– Za to słyszałem, że polska premiera najnowszego pańskiego filmu „Kos” w rodzinnym Kędzierzynie-Koźlu może być nieco szybciej.
– Bardzo mi zależy na tym, żeby zrobić tam pokaz przedpremierowy dla moich przyjaciół i lokalnej społeczności. Tak, jak zrobiłem z moim poprzednim filmem. Ale kiedy by to miało być, to tego jeszcze nie wiem.
– Czyli to nie jest tak, że wyniósł się pan z tego świata i już do niego nie wraca?
– Nie. Ja tam wciąż mam rodzinę i przyjaciół. Ten świat zawsze będzie we mnie i będzie mi bliski. Wracam więc tam regularnie i myślę, że też nigdy do końca – w pewnym sensie – nie wyszedłem stamtąd, albo inaczej, ten Kędzierzyn-Koźle nie wyszedł ze mnie.
– Sam pochodzę z dużo mniejszej miejscowości i z takimi często jest tak, że darzy się je ambiwalentnymi uczuciami. Z jednej strony nie przepada się za nimi, szczególnie za młodu, gdy tam się mieszka, ale z drugiej, chętnie się potem do nich wraca.
– Coś w tym jest. Zwłaszcza dzięki ludziom, których mam tam cały czas, przez moich przyjaciół, których sporo wciąż tam mieszka, to te powroty są inne. Im jestem starszy, tym bardziej to doceniam w jakiś sposób. Bo w pierwszej chwili rzeczywiście było tak, że chciałem uciekać do większego miasta i poznać trochę świata. A teraz z kolei czuję, że gdzieś mnie coś bardzo mocno wiąże z tym miejscem na ziemi. Zarówno poprzez wspomnienia, jak i właśnie poprzez ludzi, którzy wciąż tam są.
– Wracając do kwestii „Kosa” to mówi się, że to zupełnie nowe podejście do polskiego kina historycznego. Mógłby pan to rozwinąć? Jak by pan go „zareklamował”?
– To jest opowieść o chłopie pańszczyźnianym, który przez przypadek zostaje wplątany w rozpoczynającą się właśnie insurekcją kościuszkowską. Powiedziałbym, że to takie kino trochę bawiące się gatunkami. Jest tu western, kino zemsty, nawet nieco tragikomedii i kina przygodowego. Na pewno nie traktuję tego filmu jako historycznego, tylko właśnie jak opowieść, która akurat dzieje się w tamtym czasie. Nie było moim celem robienie biograficznego obrazu o Tadeuszu Kościuszce albo jakiegoś innego, który przedstawi nam jak było. Tylko filmu, który będzie jakąś fantazją na temat tamtego czasu i który przede wszystkim będzie emocjonujący i poruszający.
Myślę o tym tak samo jak o każdej innej produkcji. O tyle jest to dla mnie ciekawe, że ten kostium i to, iż umieściliśmy go w innych realiach, daje jeszcze większą szansę na to, żeby zobaczyć i pokazać świat, którego nie widzę za oknem. Bo w kinie zawsze mnie interesowały właśnie jakieś wymyślone światy, których nie znam. Takie, które można stworzyć od zera. Dlatego ten kostium jest tak pomocny.
– Podobno podczas pracy nad nim inspirował się pan twórczością Quentina Tarantino.
– Film ten nawiązuje do westernu i kina zemsty, więc dużo poruszałem się na tym polu i tam szukałem inspiracji. Szukałem też jednak w horrorze, w podgatunku „home invasion” który opowiada zwykle o tym, jak jacyś agresorzy ingerują w najbardziej prywatną przestrzeń domu i to było dla mnie ważne. Z nazwisk na pewno istotni byli tacy twórcy jak Sam Pekinpah. Jego „Dziką bandę” oraz „Nędzne psy” oglądałem wiele razy. Inspirowałem się też strzelaniną z „Tajemnic Los Angeles” w reżyserii Curtisa Hansona. Niemniej, kiedy robię filmy, to tak szczerze mówiąc, nie myślę za dużo o inspiracjach, tylko staram się zrobić to najlepiej jak czuję i potrafię.
Choć te inspiracje faktycznie są gdzieś obecne we wszystkim, co robię. Są bardzo ważne i myślę, że wśród nich wymieniłbym też takich twórców jak Martin Scorsese, Sydney Lumet, Francis Ford Coppola czy Thomas Anderson. „Kos” mocno też wyrasta z dialogu z naszą mitologią, z trylogią Henryka Sienkiewicza. I ten wpływ też jest tutaj obecny.
– Film robiony z takim budżetem, aktorami, na wielką skalę, był swoistego rodzaju egzaminem dojrzałości? Taka produkcja na dobre pomoże uwolnić się od etykietki „młody, obiecujący”?
– Na pewno, bo to był znacznie większy film od mojego debiutu. Tak mniej więcej 10 razy droższy. Pełny scen kaskaderskich, z udziałem koni, pirotechniki, było w nim bardzo wiele elementów, które był dla mnie czymś zupełnie nowym i to był bardzo wymagające. Myślę, że faktycznie można powiedzieć, że to była taka matura z filmu (śmiech).
– Dostał pan za tę produkcję mnóstwo nagród, na czele z gdyńskimi Złotymi Lwami. Ma pan poczucie, że to będzie już takie zaproszenie do elity polskich reżyserów i trampolina do kolejnych dzieł?
– Trochę tak. W naszym zawodzie nagrody w ogóle mają wartość największą właśnie pod tym kątem, że ułatwiają zrobienie kolejnego filmu, a nam przecież na tym zależy. A to jest trudne, bo każdy kosztuje. Trudno zebrać finansowanie, więc jest też dużo niepewności i lęku w tym zawodzie. Liczę na to, że ta nagroda nieco pomoże mi się z tym wszystkim uporać (śmiech).
– Co ciekawe, szefem jury był Filip Bajon, ten sam reżyser, który blisko dwie dekady temu przewodniczył jury na kędzierzyńskim festiwalu filmowym „Publicystyka”.
– Myślę, że gdyby nie on, to nigdy bym się nie zdecydował wejść bardziej w ten świat filmu. Dał mi wówczas taką mocną zachętę. Coś we mnie wówczas zobaczył. To gdzieś mnie potem trzymało, bo na pewno miałem dużo lęków o to, czy to na pewno dla mnie, czy się nadaję. Było to dla mnie ważne w tamtym momencie, przecież miałem 19-20 lat. Wszystko, co robiłem, to były zupełnie amatorskie rzeczy. Ja nie miałem pewności, czy to naprawdę ma jakiś sens.
– Są już jakieś nowe pomysły? Coś jest w przygotowaniu?
– Tak, jest kolejny projekt, też zresztą historyczny, ale już w innych zupełnie realiach. Rzecz się dzieje w 1939 roku, ale na razie nie chce mówić nic więcej, bo to wkrótce ogłosimy oficjalnie. I to jest projekt z tymi samymi producentami Leszkiem Babiakiem i Anetą Hickinbotham oraz z tym samym scenarzystą [Michał A. Zieliński – red.], z którymi pracowałem przy „Kosie”. Jeśli więc wszystko dobrze pójdzie, to za jakiś rok, półtora zaczniemy to kręcić.
– Wspomniał pan o paru filmach, na których się wzoruje. A gdzie pan jeszcze szuka inspiracji, jeśli chodzi o pomysły, scenariusze, sceny?
– W życiu i literaturze, ale tak naprawdę to trudno powiedzieć. Bo ja nie wiem tak do końca, skąd się biorą pomysły. One skądś przychodzą. To jest również dla mnie tajemnica, jak to się dzieje, że pojawia się jakiś pomysł. Albo coś zapładnia moją wyobraźnię i każe mi się zainteresować tym, a nie innym tematem. Chyba nie ma jednej drogi. Często to są książki. Tak też będzie z moim następnym filmem. I z jeszcze jednym projektem, nad którym pracuję, który też jest adaptacją książki. Czasami po prostu coś wpada mi w ręce i dochodzę do wniosku, że to jest dobry pomysł, żeby zrobić film. Na pewno należy być czujnym i otwartym na to, co świat podpowiada. Trzeba mieć w sobie właśnie jakąś taką dostępność na to.
– Podobno wziął pan swego czasu na warsztat powieść „Lubiewo”. To jest jeden z tych projektów?
– Przygotowywałem się do tego filmu, już miałem scenariusz, miałem część finansowania, ale nie udało się zamknąć budżetu. Musiałem więc to odłożyć, a czy wrócę do tego, to nie wiem, bo tak jest czasami z niektórymi projektami, że one mają swój czas. Jeśli nie powstaną w tym właśnie momencie, w którym mają powstać, to później trudno do nich wrócić. Czasem się mówi o niektórych filmach, że to jest taka „przenoszona ciąża”. Są produkcje, które po prostu za długo powstają i one mijają ten swój moment. Tak jest z moim scenariuszem „Lubiewa”, który był dla mnie aktualny parę lat temu. A teraz musiałbym ten tekst napisać od nowa, bo się dużo zmieniło, ja się zmieniłem. To byłby teraz zupełnie inny film i musiałbym go oprzeć na innym scenariuszu.
– Zasłynął pan też nie tylko długimi formami, ale i krótką, jak choćby reżyserią kampanii społecznej o LGBT „Ludzie, nie ideologia”. To chyba wymagało wtedy odwagi…
– Nie wiem, czy to wymagało ode mnie jakieś szczególnej odwagi. Już bardziej pewnej mobilizacji środowiskowej i jakiejś determinacji, żeby w krótkim czasie zareagować na to, co się dzieje. To była akcja społeczna i to też nie jest tak, że ja tam byłem głównym twórcą. Pracowała nad tym grupa ludzi, w ramach której postanowiliśmy szybko zareagować na to, co w naszym przekonaniu było niebezpieczne. Na pogardę, którą widzieliśmy w poniżających słowach ludzi, urzędników, którzy w ten sposób pozwalali sobie na wycieczki pod adresem pewnych osób.
Czytaj także: Dawid Nickel: W Kędzierzynie-Koźlu żyłem w dwóch światach