Dr Jarosław Lenart – rozmowa
Krzysztof Ogiolda: Pacjenci w Polsce, niestety, przywykli do niewydolnego systemu służby zdrowia. Do gonitwy lekarzy z pracy do pracy. Do kolejek do specjalistów i leczenia się prywatnie, gdy zachorują choć trochę poważniej. Do lekarzy pierwszego kontaktu zajętych wypełnianiem dokumentacji i do tego, że ów lekarz, a często i pielęgniarka są emerytami, bo młodych brakuje. Jak z tej perspektywy wygląda praca w Szwecji?
Dr Jarosław Lenart: – Podstawą systemu opieki zdrowotnej w Szwecji jest lekarz rodzinny, zwany tutaj lekarzem ogólnym. Jego pracę się docenia i na nią kładzie nacisk finansowy. Jego wiedza obejmuje szeroki zakres: od pediatrii, przez choroby skóry, ginekologię, małą chirurgię, po zaburzenia zdrowia psychicznego. W tej strukturze jest dużo mniej specjalistów niż w Polsce.
Dlaczego szwedzki lekarz pierwszego kontaktu ma na to czas i ma umiejętności, a jego polski kolega zajmuje się często z konieczności przede wszystkim wypisywaniem skierowań do specjalistów i z trudem zdąża je wypisać?
– W Polsce medycyna rodzinna jest dla młodego lekarza specjalizacją nieatrakcyjną. Ja jestem wyjątkiem. Chciałem w niej pracować, choć studiowałem dobrze i pisałem doktorat. Bardzo szybko zderzyłem się z tym, że ludzie w większości nie przychodzą do mnie po poradę, ale wyłącznie po skierowanie. A ja w przychodni nie dysponowałem żadnym zapleczem, jeśli nie liczyć biurka i słuchawek. Nie miałem choćby otoskopu, by zajrzeć do ucha, dobrej latarki itd.
Miał pan jeszcze komputer, by zapisać dokumentację.
– To dopiero później. Jak zaczynałem, dokumentacja była papierowa. Prowadzona niedbale i nikt jej wtedy nie czytał. Ten nawyk pokutuje do dziś. Mój ojciec trochę się tym zajmował, więc w domu słyszałem o reformie podstawowej opieki zdrowotnej planowanej, jak nastał rząd Jerzego Buzka. Wtedy w Polsce pojawił się taki pomysł, by lekarz rodzinny był przewodnikiem po systemie, kimś mającym bliski kontakt z chorymi, a nie tylko otwieraczem bramek do specjalistów. Niestety, lobby specjalistów zaczęło się wtedy burzyć. I to w Polsce nadal działa: jak ktoś potrzebuje wyjąć szwy, idzie do poradni chirurgicznej.
A w Szwecji?
– Idzie do pielęgniarki, albo nawet – po instruktażu – robi to samodzielnie. To jest istotna różnica. Lekarz rodzinny w Szwecji nie pracuje sam, tylko z pielęgniarkami i – jakby to przetłumaczyć na polski – podpielęgniarkami. Pielęgniarka zajmuje się głównie przyjmowaniem telefonów. Prowadzi ustrukturyzowany wywiad i to ona ustala, jaki jest pacjenta problem. Czy to, co mu dolega, jest pilne, czy może poczekać. Jak ktoś ma ból kolana, może trafić bezpośrednio do fizjoterapeuty. Gdy pacjent informuje, że ma spuchnięte nogi, często zaleca na początek, by kupił opaski uciskowe i by więcej chodził. Jak to nie pomoże, prosi o telefon za dwa tygodnie lub sama do tego chorego dzwoni. Jak ma wysypkę, też na początek przyjmie go pielęgniarka.
I posmaruje go maścią?
– Może zlecić maść albo postawi inną diagnozę: że to choroba zakaźna. Bo szwedzkie pielęgniarki są do takiej bezpośredniej pracy z pacjentem szkolone. Polskie zresztą też. Tylko potem nie mają tej wiedzy jak wykorzystać. Tutaj pielęgniarki zajmujące się podstawową opieką zdrowotną zmieniają opatrunki, wyjmują i wkładają dreny i robią wiele innych rzeczy.
Jak jest z dokumentacją? Wielu chorych w Polsce ma poczucie, że lekarz – z systemowej konieczności – bardziej koncentruje się na klawiaturze i monitorze niż na chorym. Dokumentacja wydaje się czymś najważniejszym…
– W przychodniach mamy administratorów medycznych. W mojej przychodni mamy ich pięciu na 10 tysięcy pacjentów. Ja mam do systemu komputerowego podłączony dyktafon. Kiedy pacjent opuści gabinet, ta sekretarka medyczna z tego, co ja w ustrukturyzowany sposób mówię, robi notatkę. Są tam też zapisane wyniki badań, skierowania itd. To wraca do mnie następnego dnia lub – jeśli jest pilne – w tym samym dniu. Podpisuję to cyfrowo i posyłam w świat. Pacjent może to przeczytać w ogólnokrajowym systemie. Przy czym prawo medyczne mówi, że to, co jest tam zapisane, ma być dla pacjenta zrozumiałe. Nie mogę używać skomplikowanej terminologii medycznej, której uczą nas na studiach typu: chory ma proksymalny obrzęk paliczka dalszego. Piszę, że miał spuchnięty palec wskazujący prawej dłoni.
Trzeba się tego nauczyć…
– Początkujący lekarz pierwszego kontaktu pracuje pod okiem bardziej doświadczonego kolegi – obowiązuje tzw. system mentorski. Ten mentor ocenia, jak pacjent jest traktowany werbalnie i pozawerbalnie. Nie ma mowy, aby rozmawiając z chorym grzebać w komputerze. On musi mieć poczucie, że lekarz jest skoncentrowany na nim. Uczy się rozmów z pacjentem. I nawet gdy ma gorszy dzień, wie, że musi mu się pozwolić swobodnie wypowiedzieć, później zadać mu konkretne pytania, przejść do pytań szczegółowych, podsumować. Potem zrobić badanie. Podsumować jeszcze raz i powiedzieć mu, co będziemy robić dalej. Jaki jest nasz wspólny plan.
Ilu chorych jednego dnia pan przyjmuje?
– Zależy, jak ich spotykam: przez telefon, za pomocą wideo, czy bezpośrednio w gabinecie. Na pewno mniej niż w Polsce. Czasem czterech, a czasem 11-12. Ale mam też inne obowiązki: przeglądam wyniki badań, rentgenów, rezonansów magnetycznych itd. One trafiają bezpośrednio do mnie. Pacjent nie musi przychodzić z wynikami. Czytam odpowiedzi od specjalistów, których zapytałem, co – ich zdaniem – najlepiej robić dalej z konkretnym przypadkiem. Jak mówiłem, specjalistów nie jest w Szwecji bardzo dużo. Ale lekarz zawsze może nacisnąć klawisz i skorzystać z ich konsultacji i rad. Sprawujemy też w ramach etatu pieczę nad domami opieki. Spotykamy się też w grupach – dwóch lekarzy, pielęgniarka, czasem fizjoterapeuta – by wspólnie zaplanować dalsze leczenie pacjentów z chorobami przewlekłymi. To zajmuje około dwóch godzin w tygodniu.
Pan doktor wie, że jego koledzy w Polsce przyjmują statystycznie nawet 40 pacjentów?
– Pamiętam swoją pracę w przychodni w Mysłowicach. Potrafiono mi położyć na biurku 30 kartotek o 14.00, a pracowałem tam do 18.00. Kiedy pytałem, jak mam zdążyć, odpowiadano mi: „Dasz radę”. Ale wielu tych pacjentów przychodziło przedłużyć receptę, po skierowanie do dermatologa, z trwającym dwa dni bólem gardła. W Szwecji pielęgniarka udzieliłaby komuś takiemu porady przez telefon. I to wystarczy. Z tego powodu nie umiera tu więcej ludzi niż w Polsce. Podkreślam, nie uważam, że moi pacjenci w Mysłowicach nie zasługiwali, by im udzielić pomocy. Tylko nie musiał tego robić lekarz. Polski system nie ma odpowiednich zasobów, także ludzkich, więc jest niewydolny. Nie ma systemów idealnych. Szwedzki też taki nie jest. Ale jak tu spotykam pacjentów z infekcją, to ona trwa już 10 dni, gorączka im nie spada, choć tego i tamtego próbowali. Kiedy przychodzą, ja już wiem, jakie jest ich tętno, saturacja itd., ciśnienie. Ktoś to już zrobił. Można powiedzieć, że przychodzę „na gotowe”, mogę się skupić na leczeniu, na niczym więcej. Jak zlecam dodatkowe badanie, zwykle wykonujemy je na miejscu, w przychodni. Często korzystamy z CRP, białka ostrej fazy, które może nam pokazać, czy pacjent już wymaga leczenia antybiotykami. Podsumowując, przyjmuję 11 pacjentów, ale naprawdę chorych i napracuję się często przy nich bardziej niż przy tamtych czterdziestu.
Polski lekarz pracujący w Szwecji w jednym z wywiadów mówi, że zdecydował się wyjechać, kiedy którejś niedzieli wychodził rano na dyżur, a jego syn – przedszkolak – zapytał go, kiedy wróci. Okazało się, że w środę wieczorem. I dziecko, i ojciec doszli do wniosku, że to nienormalne. Ów lekarz zarabiał dużo, ale pracował na kilku etatach i spał głównie w dyżurce. A pan na ilu etatach pracuje?
– Pracuję w jednym miejscu. To jest, jak wspomniałem, przychodnia, na 84 procent etatu.
To wystarczy? Nie dorabia pan w pogotowiu?
– W Szwecji płacimy wysokie podatki. Tacy lekarze jak ja – od 12 lat mam specjalizację – zarabiają około 8-10 tys. euro brutto. Po potrąceniu podatku na ich konto trafia połowa tego.
Część lekarzy w Polsce „wyciąga” więcej, pracując w kilku miejscach.
– Ale w Szwecji system podatkowy jest tak zbudowany, że gdybym zarobił kolejne tysiąc euro, to na koncie zostałoby mi z tego tysiąca nie więcej niż sto. To się zwyczajnie nie opłaca.
Ma pan poza przychodnią dyżury?
– Pod telefonem. Raz lub dwa razy w miesiącu. Dzwonią do mnie wtedy np. pielęgniarki z domów opieki, policja w moim rewirze, jeśli wystąpi nagły, zwykle kryminalny zgon. Zgon w przypadku śmierci „planowych” stwierdza pielęgniarka. Lekarz się tym nie zajmuje. Na tym dyżurze zajmuję się też pacjentami psychiatrycznymi, którzy wymagają hospitalizacji wbrew swojej zgodzie. Bez opinii lekarza, który na miejscu oceni jego stan, nie można go do szpitala zawieźć. Wychowałem się w rodzinie, gdzie tata był ciągle na dyżurze. Jak sam zacząłem pracować, uważałem to za oczywiste. Potem zamieniłem to na pracę w różnych miejscach – w areszcie śledczym, w dwóch poradniach, na uniwersytecie medycznym itd. Na końcu pracowałem w dwóch przychodniach i miałem co najmniej dwa dyżury w tygodniu. Czułem, że moje zasoby fizyczne nie wystarczają.
Teraz jeden niepełny etat wystarcza na godne życie?
– Zależy, co uznamy za godny zarobek i za godne życie. Widzę w Polsce pewną niebezpieczną tendencję. Czy trzeba mieć kilka nowych samochodów i budować domy o grubych ścianach? Mój ojciec pracował bardzo, bardzo dużo i zarabiał sporo pieniędzy. Przy czym sprawiało mu radość pomaganie innym. Potrafił – jak się wojna zaczęła – wysłać na Ukrainę pieniądze na szpital polowy. Pytanie, czy gdyby pracował na jednym etacie, nie byłby spokojniejszy i szczęśliwszy? Mówię o tym, bo w pewnym momencie zmęczony, jadąc autem, spotkał się z drzewem. Rehabilitacja trwała rok. Lekarze w Polsce żyją bardzo niebezpiecznie. Często na krawędzi życia i zdrowia.
W Szwecji jest inaczej?
– Po sześciu latach pracy mam dom na kredyt, samochód też na kredyt plus drugi starszy. Ale mam spokój. Czas na rozwój zawodowy, mogę pojechać na kurs, często finansowany przez pracodawcę. Mam czas dla rodziny, na ugoszczenie tych, co do mnie przyjeżdżają. Na spacery po lesie (bo lasów mamy tu sporo). To jest inna jakość życia.
W Polsce lekarze zwykle boją się odpowiedzialności prawnej i cywilnej za ewentualne błędy.
– Bo też można odnieść wrażenie, że na tego, kto błąd popełnił, czeka, zacierając ręce, prokurator. W Szwecji zakłada się, że medyk nie robi błędu, bo miał taki zamiar. Jest tu taka instytucja, która się oceną lekarskich pomyłek zajmuje. Lekarz, który się pomyli, czasem pisze skargę sam na siebie. Mogą to także czynić pacjenci i ich rodziny. Ale skutkiem takiego – w Polsce byśmy powiedzieli zakablowania – nie jest kara, tylko program naprawczy. By coś w przyszłości funkcjonowało lepiej, bezpieczniej. To skutkuje w ten sposób, że nie mogę oczywiście być nonszalancki, ale nie muszę się bać czegoś zrobić, jeśli mi się wydaje, że dobro pacjenta tego wymaga.
Dotąd rozmawialiśmy o systemach zdrowotnych w obu krajach. Ale różnią się też społeczeństwa. W Szwecji z badań profilaktycznych korzysta 70-80 procent obywateli. W Polsce niewiele ponad 30 procent. Nic dziwnego, że u nas kolejki w przychodni są dłuższe.
– Profilaktyka w Szwecji jest bardzo ważna i nie zawsze badania są najbardziej istotne. Najważniejsza jest edukacja. Są tu instytucje zajmujące się zdrowym żywieniem i tym, by ludzie się ruszali. Badania na ten temat są publikowane, ludzie są informowani i to działa. Jest bardzo dużo miejsc, gdzie można pobiegać, pojeździć na rolkach, na rowerze, wspinać się. W każdej gminie takie miejsca są.
Podobno Szwedzi nawet po siedemdziesiątce grywają regularnie w tenisa…
– Przede wszystkim w golfa. Golf to jest w Szwecji ulubiony sport emerytów. Nie wymaga biegania, ale pozwala kilometrami chodzić. Toteż pól golfowych jest więcej niż boisk. Tutaj bardzo dużo jeździ się na rowerze, ale przede wszystkim chodzi. Ważna jest także profilaktyka związana z jedzeniem.
Czasem można przeczytać trochę złośliwe opinie, że żywność w Szwecji jest tak droga, że nic dziwnego, że nikt się nie przejada.
– To jest trochę mit. Jestem akurat w Warszawie. Nie dalej jak w sobotę byłem w sklepie i dużej różnicy cen nie ma, choć jeszcze dwa, trzy lata temu była. Natomiast jedzenie w Szwecji – jeśli nie są to gotowce – jest dużo lepszej jakości. Dba się też o to, by ludzie odżywiali się regularnie.
Jak się to dzieje w praktyce?
– Szwed ma w ciągu dnia w pracy dwie przerwy kawowe. Taka przerwa nazywa się fika. To jest tutaj bardzo ważne słowo. Nie tylko dlatego, że pije się wtedy kawę, herbatę lub wodę. Można spotkać się z innymi i porozmawiać. Między 11.30 a 13.00 jest lunch. Trwa minimum pół godziny. On nie jest wliczany do czasu pracy, ani nie jest płatny, ale nikt sobie nie wyobraża rezygnacji z jedzenia lunchu. To jest święty czas.
Nikt nie mówi, że zostanie przy biurku, bo ma pilną robotę, a przecież, jadąc do pracy, zjadł kanapkę?
– W medycynie pracujemy trochę szybciej niż inni, ale czas na lunch też się znajduje. To jest oczywiste. Moi koledzy, jak im ktoś podsuwa pacjenta w czasie lunchu, nie są zadowoleni.
Chyba, że trzeba ratować mu życie…
– Jak coś jest naprawdę pilne, to muszą dostać te pół godziny później, żeby lunch zjeść. Ciekawe są też związane z polityką i z profilaktyką zdrowotną samodzielne inicjatywy regionalne.
Przykład proszę.
– Mój region rozpoczął jeszcze w latach 80. i 90. pewne badanie. Wynikło z niego, że jak się ludziom zaproponuje pewne modyfikacje w diecie i w wysiłku fizycznym, a jeszcze doda się do tego badania laboratoryjne – żeby im pokazać efekt – i się z nimi o tym rozmawia, to oni po latach będą zdrowsi od tych, którzy takich rozmów nie przeprowadzili. Takie rozmowy o zdrowiu prowadzi się z rodzicami, którym urodziło się dziecko. Odbywają je także czterdziestolatkowie, pięćdziesięcio-, sześćdziesięcio- i siedemdziesięciolatkowie. Trochę o tym wiem, bo takie rozmowy prowadzi także moja żona, która nie jest lekarzem, tylko coachem medycznym. Rozmowa trwa godzinę. Pacjentowi pokazuje się jego wyniki badań wpisane w tzw. krzywą zdrowia. Ona obrazuje nie tylko wspomniane wyniki, ale też styl życia – ruch, odżywianie spożywanie alkoholu itd. To jest baza do rozmowy o tym, co zrobić, by za dziesięć lat nasza krzywa zdrowia była lepsza, a przynajmniej nie była gorsza. W czasie takich rozmów udaje się także „wyłapać” ludzi, którzy mają wysokie ciśnienie tętnicze albo inny problem, a dotąd się z nim do lekarza nie zgłaszali. Nie chciało im się szukać pomocy. Coach nas o kimś takim informuje, pielęgniarka do niego dzwoni. Razem zastanawiamy się, co z problemem zrobić.
Jak to się stało, że pan doktor znalazł się w Szwecji?
– Pomysł, by wyjechać, narastał już wcześniej. W 2017 skontaktowała się ze mną firma hiszpańska, która miała polską przedstawicielkę. Zaproponowała mi wyjazd do Szwecji. Ta firma oferowała naukę języka na poziomie, który pozwalał uzyskać dyplom uznawany w Szwecji. Z całą rodziną wyjechaliśmy na kurs językowy do Budapesztu. Wszyscy uczyliśmy się języka. Mieliśmy opłacone mieszkanie i podstawowe wyżywienie. Dokładałem do tego moje oszczędności. W sierpniu 2018 roku goły i wesoły przyjechałem do Szwecji.
WARTO WIEDZIEĆ: Dr Jarosław Lenart pracuje od 6 lat i trzech miesięcy jako lekarz ogólny w Vårdcentralerna Bra Liv, w regionie Jönköping w Szwecji. Ma 44 lata. Studia ukończył w 2005 roku. Doktorat z nauk medycznych obronił w 2008, w 2012 został specjalistą medycyny rodzinnej. W Polsce pracował jako rezydent w Śląskim Uniwersytecie Medycznym w Zabrzu, jako specjalista medycyny rodzinnej w EUROMED-POZ w Mysłowicach, był lekarzem i kierownikiem przychodni w Areszcie Śledczym w Katowicach, zastępcą kierownika przychodni i specjalistą medycyny rodzinnej w GSU Zdrowie.
Czytaj też: Nowi lekarze w województwie opolskim. Ilu zostanie w regionie?
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.