Obecnie w tamtejszym MUKS-ie Chrobry Basket trenuje seniorki i trzy grupy młodzieżowe, a przy tym jest również działaczem. Zresztą łatwiej byłoby pewnie wymienić, czym się w klubie nie zajmuje. W czterech drużynach (seniorki, U17, U15, U13) czuwa nad rozwojem około 70 zawodniczek, ale ile przewinęło się przez klub w trakcie jego istnienia to policzyć chyba nikt nie zdoła. Najbardziej rozpoznawalną jest Agnieszka Śnieżek, która w poprzedniej dekadzie grała w reprezentacji naszego kraju i zdobywała mistrzostwa Polski z Wisłą Kraków i Ślęzą Wrocław.
Drużynowo także jest się czym chwalić. Seniorki Chrobrego nie tak dawno otarły się o ekstraklasę. Zespoły młodzieżowe często biły się o turnieje finałowe mistrzostw Polski, a i zdarzały się medale tychże zmagań, jak to miało miejsce w 2009 roku z juniorkami starszymi.
Łukasz Baliński: Skąd koszykówka w pana życiu i dlaczego akurat kobieca?
Tadeusz Widziszowski: To bardzo proste. Jestem człowiekiem z Prudnika, gdzie przecież od lat to jest ważna dyscyplina sportu. Nad nią jednak zacząłem zastanawiać się dopiero w liceum. Bakcyla do koszykówki zaszczepił mi, już nieżyjący, mój były wuefista pan Aleksander Zaczyński, były trener i zawodnik Pogoni. Spodobała mi się ta dynamiczna gra, gdzie bardzo dużo się dzieje. Koszykówka kobieca to już jednak zrządzenie losu. Pracując w Ośrodku Sportu i Rekreacji w Głuchołazach, byłem odpowiedzialny za tzw. współzawodnictwo sportowe młodzieży. Jako Gmina Głuchołazy zdobywaliśmy punkty w różnych dyscyplinach, ale przyszedł czas na koszykówkę. W środowisku znawców tematu było wiadomo, że z prudnickimi zespołami w rejonie nie będzie szans. Tu się zgadzałem, jeżeli chodzi o koszykówkę męską, ale wiedziałem, że dziewczyny z Prudnika nigdy poważniej nie grały.
Wtedy postanowiłem spróbować z dziewczętami z Głuchołaz. Pod nadzorem nauczyciela, przeprowadziłem kilka zajęć, następnie wzięliśmy udział w zawodach rejonowych. Kiedy byłem przekonany, że to koniec tej przygody, okazało się, jak bardzo się myliłem. Tych kilka zajęć i udział w turnieju rozbudziły wśród uczestniczek zainteresowanie tą dyscypliną. Ich determinacja spowodowała, że ówczesny dyrektor Liceum Ogólnokształcącego w Głuchołazach pan Roman Zalasiński zapewnił realizację zajęć dodatkowych dziewcząt z koszykówki i powierzył mi ich prowadzenie. A był to rok 1989.
– Tak się zrodziła szkolna drużyna, która radziła sobie coraz lepiej, na różnego rodzaju zawodach, ale w końcu postanowiliście też to bardziej sformalizować i założyliście klub.
– Przez kolejnych 10 lat sekcja koszykówki przy Liceum Ogólnokształcącym w Głuchołazach rozwijała się, odnosząc sukcesy szkolne na szczeblu wojewódzkim. Jedynymi drużynami poza naszym zasięgiem były zespoły ze szkół z Brzegu. W dużej mierze dlatego, że zawodniczki zaczynały szkolenie od czwartej klasy szkoły podstawowej, a nie w liceum. Był to okres kiedy popularne stawały się Uczniowskie Kluby Sportowe. Chcąc rozpocząć szkolenie dzieci, w roku 1999 zainicjowałem utworzenie Międzyszkolnego Uczniowskiego Klubu Sportowego Chrobry Basket, przy Liceum Ogólnokształcącym. W działaniach tych wciąż wspierał mnie wspomniany już dyrektor Roman Zalasiński, który okazał się bardzo ważną osobą w moim życiu, jeżeli chodzi o moją karierę trenerską. Pierwszego naboru dokonałem wśród dziewczynek urodzonych w rocznikach 1990-91. Treningi rozpoczęło około 60 z nich.
– W klubie jest pan nie tylko trenerem. Łatwiej wymienić chyba jakiej funkcji Tadeusz Widziszowski w nim nie pełni.
– Oficjalnie jestem wiceprezesem klubu i trenerem. Te funkcje nakładają na mnie wiele obowiązków. W tym sezonie prowadzę drużynę seniorek oraz trzy grupy młodzieżowe. Dużo czasu pochłaniają mi także sprawy organizacyjne związane z codzienną działalnością klubu. W pracy szkoleniowej obecnie pomagają mi Monika Barczuk oraz Marlena Pilarczyk. Przez wszystkie lata istnienia klubu zawsze mogę liczyć na duże wsparcie członków zarządów a szczególności kolejnych prezesów. Pierwszym z nich był Piotr Pudelko, który swoją osobowością tworzył niezapomniany klimat. Jego pracę kontynuował Leszek Indyk, a obecnie funkcję tę pełni Jacek Kanarski, który wprowadził klub na wyższy poziom organizacyjny.
Przez wszystkie lata istnienia Klubu ważnym ogniwem byli i są rodzice na których zawsze mogę liczyć. I tak się to jakoś „kręci”. Gdy zakładałem ten klub i ktoś by mi wówczas powiedział, że dekadę później będzie medal mistrzostw Polski juniorek starszych, a w latach 2016-19 będę grał w 1 lidze, to bym się uśmiał. Rosły nasze dzieci a ja razem z nimi. Organizacyjnie, sportowo itd.
– W 2018 roku pachniało nawet ekstraklasą seniorek.
– Był taki moment, ale tego jednak byśmy nie przeskoczyli. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Między każdą klasą rozgrywkową jest przepaść. Nie tylko finansowa, bo finanse to podstawa w sporcie zawodowym, ale też organizacyjna, szkoleniowa itd. Niemniej prawie w połowie sezonu zasadniczego byliśmy na pierwszym miejscu i teraz mamy co wspominać.
– Finalnie skończyło się na piątym miejscu na zapleczu ekstraklasy, czyli 18 lokatą w kraju, ale też już gdzieś to zaczynało „zjadać swój własny ogon”, bo zaczynała w klubie robić się tzw. armia zaciężna.
– Awans z 2 ligi zrobiliśmy gdy mieliśmy trzy zawodniczki z zewnątrz, ale było wiadomo, że musieliśmy wzmocnić zespół kolejnymi, żeby prezentować pierwszoligowy poziom. Wierzyliśmy, że mimo tak wysokiego szczebla rozgrywek, sprostamy wymaganiom. Okazało się, że przez trzy lata byliśmy w czołówce zaplecza elity. Pierwszy sezon w 1 lidze to były tylko cztery dziewczyny z zewnątrz, osiem naszych, potem było pół na pół, potem osiem do czterech, a w czwartym sezonie miało być 10 z zewnątrz i trzy nasze, bo reszta już na studiach. Wtedy z zarządem powiedzieliśmy „basta”, to nie miało sensu.
Nie chcieliśmy wydawać środków sponsorów, władz lokalnych i wojewódzkich, żeby opłacać przyjezdne zawodniczki. Podjęliśmy więc decyzję o wycofaniu się z rozgrywek. Decyzja ta nie była łatwa, ale chcieliśmy ponownie skupić się na pracy z dziećmi i młodzieżą. Los nam to poniekąd wynagrodził, albowiem po pół roku ogłoszono pandemię. Dwa sezony temu wróciliśmy na parkiety seniorek, gramy w 2 lidze, a zespół tworzą kolejne nasze wychowanki.
– Największy sukces jeśli chodzi o juniorki to brązowy medal mistrzostw Polski 2009.
– Tak, to był wynik wieloletniej pracy z pierwszym naborem wspomnianego rocznika 1990-91 i paroma dziewczętami z 1989. Ta ekipa trzy lata z rzędu (2006-2008) docierała do półfinału mistrzostw kraju różnych kategorii, a w tym ostatnim byliśmy już prawie w turnieju finałowym czyli w „ósemce”. Po trzech latach weszliśmy do finału juniorek starszych, gdzie większość zawodniczek była rok młodsza. Jadąc do Gdyni nikt na nas nie stawiał, mieliśmy zająć ósme miejsce i wrócić. Skończyło się brązowym medalem i takimi meczami, których się nie zapomina. Do większych sukcesów klubu należy zaliczyć czwarte miejsce młodziczek w kraju, była krajowa „ósemka” kadetek, wicemistrzostwo Polski w koszykówce 3 x 3. Było też trzecie miejsce w kraju igrzysk szkolnych w kategorii gimnazjów oraz wiele występów na szczeblu centralnym. Od kilku dni jesteśmy Mistrzami Polski w mini koszykówce dziewcząt 3 x 3 (zdjęcie drużynowe poniżej), po wygraniu Ogólnopolskich Igrzysk Dzieci.
– W klubie w czterech drużynach (seniorki, U17, U15, U13) szkolicie koło 70 zawodniczek. Z całym szacunkiem dla Głuchołaz, które nie są wielką miejscowością, to taka liczba wciąż robi wrażenie.
– Mamy część zawodniczek, które dojeżdżają do nas z Prudnika, z Nysy, mamy dziewczyny z województwa śląskiego. Nie ukrywam, że jest jednak coraz trudniej. Jeszcze parę lat temu mogliśmy się bić o finały mistrzostw Polski. Teraz takie małe miejscowości są skazane na ćwierćfinał, czasem półfinał (choć być w najlepszej „16” w kraju to i tak sukces), ponieważ mocne kluby, duże ośrodki, wybierają „perełki” z tych małych klubów, w ten sposób je osłabiając. 15 lat temu tego nie było.
Owszem odchodziły dziewczyny w wieku juniorek, ale w młodziczkach, kadetkach nie było tzw. podbierania dzieci. I teraz kluby z Sosnowca, Gorzowa Wlkp., Poznania, Gdyni ściągają do siebie talenty z całej Polski. W klubach o wielkich aspiracjach nabór to są testy, a u nas liczy się wola dziecka i rodzica. Najważniejszym celem naszego klubu jest szkolenie dzieci i młodzieży, zapewnienie im zajęć pozalekcyjnych, rozwijanie swoich pasji. Wynik sportowy u nas jest na drugim miejscu. Cieszymy się, dużym zainteresowaniem w tak małym środowisku.
– Jeśli chodzi o te „starsze” dziewczyny to dużą rolę gra kiepskie położenie Głuchołaz na mapie i spora odległość do ośrodków akademickich. Dość daleko i do Opola i do Wrocławia.
– To jest niekorzystne położenie. Po ukończeniu szkoły średniej, nasze wychowanki zmuszone są do wyjazdu w celu kontynuowania edukacji. Podziwiam młodzież, która godzi obowiązki szkolne z treningami i dalekimi wyjazdami na ligowe mecze. Do Wisły, Sosnowca, Katowic czy nawet do Rybnika, to są niemalże wyprawy. Te zespoły tu przecież przyjeżdżają raz w roku, a my co drugi tydzień gdzieś jedziemy. Trzy godziny jazdy na mecz, dwie godziny w hali i trzy godziny na powrót. Wyjeżdżamy o godz. 14, wracamy o godz. 22 i to zawsze w tygodniu. Dla seniorek jest to normalne, ale dla dzieciaków U13 czy U15 bywa to uciążliwe. Kolejnym problemem jest brak internatu w mieście. Ułatwiłoby to nam sprowadzenie zawodniczek spoza Głuchołaz, które są zainteresowane szkoleniem w naszym klubie.
– Taka mała miejscowość i klub też mają swoje plusy.
– Moim skromnym zdaniem bardzo duże. Nie każda zawodniczka odnajdzie się w wielosekcyjnym molochu, w dużym mieście. Rodzice mają swoje pociechy na miejscu, a to ważne szczególnie w okresie dorastania. Staramy się o przyjazną atmosferę, dbamy o wiele aspektów wychowania, z nauką na czele. W wielkich klubach jest różnie, czasem jest tak, że jak dziś nie grasz, to jutro cię nie ma.
– Tak jak się to stało z Agnieszką Śnieżek. Co do niej, to mam takie poczucie, że nasz region za mało się nią chwali.
– Agnieszka powinna być twarzą koszykówki żeńskiej na Opolszczyźnie. Grała w reprezentacji Polski, zdobywała medale mistrzostw kraju i był czas, kiedy była twarzą mistrzyń ze Ślęzy Wrocław.
– Zajmuje się pan z koszykarkami od tych najmniejszych po dorosłe i tym samym ma przekrój kobiet-sportsmenek. Różne są opinie na ten temat, więc zapytam fachowca: trudno się z nimi pracuje?
– Na kobietach zjadłem zęby (śmiech). Nie pracowałem nigdy z chłopakami, poza lekcjami WF-u i to też jest jakaś odskocznia. Dziewczynki na początku są rewelacyjne, są bardziej zdyscyplinowane, zaangażowane, sumienne. Taka praca to sama przyjemność. Jak wchodzą w wiek buntu, no to już bywa różnie, ale myślę, że podobnie jest z ich kolegami. Przeżyłem ponad 20 obozów, mnóstwo turniejów i nigdy w nocy nie musiałem pilnować moich podopiecznych, tak jak to robili moi koledzy u nastolatków.
Natomiast gdy już dorastają obie płcie, to uważam, że szala przechyla się na stronę mężczyzn (śmiech). Wtedy robi się nieco więcej problemów z prowadzeniem kobiet, ponieważ jest więcej kłopotów w szatni, wewnątrz drużyny. Aczkolwiek nie twierdzę, że to standard. Obrazując dosadniej jednak, to jak faceci mają coś do siebie, to czasem pójdą na piwo, a czasem dadzą sobie w twarz i zapominają. Panie pewne zdarzenia będą pamiętały przez sezon, albo i dwa. Tu dużo zależy od ciężkiej pracy trenera, nie tylko pod względem sportowym.
Tym bardziej, że dochodzi jeszcze jedna rzecz, którą często powtarzam: facet zagra słabiej, lepiej, ale poniżej pewnego poziomu nie zejdzie. Kobieta umie zagrać taki mecz, że człowiek myśli, że ma mistrzynię świata, a na drugi dzień ta sama osoba pięć razy nie trafi spod kosza. Oczywiście panie mają swoje prawa, wiadomo sprawy biologiczne itd. Musimy na to brać poprawkę. Czytałem wiele książek trenerów, którzy pracowali z kobietami, w tym Ludwika Mięty i on napisał, że koszykówka i koszykówka kobiet to dwie różne dyscypliny.
– Czyli łatwo nie jest…
– Ma to wiele wdzięku, daje dużo satysfakcji. Dochodzą takie drobnostki, jak np. pamięć o urodzinach, a to zawsze jest dla człowieka miłe. Z wieloma moimi zawodniczkami, z wielu roczników spotykaliśmy się u mnie co święta, aż do pandemii. Koszykarki umieją być bardziej wdzięczne niż ich koledzy. Mężczyźni zaczynają czasami „kozaczyć”. Dziewczyny takie nie są, umieją docenić pracę i zaangażowanie trenera. I choć sprawy około koszykówki dają popalić, co kosztuje mnie czasami wiele zdrowia i zmartwień, to ogólnie jestem jednak bardzo zadowolony.
Jest jeszcze jedna rzecz która różni chłopaków i dziewczyny, na korzyść tych drugich. Znacznie częściej stawiają na naukę. Jeżeli dziewczyna widzi, że nie pogodzi nauki z mocnym trenowaniem, to część z nich postawi na to pierwsze. Bo chce iść na medycynę, na prawo, itd., gdzie jest duża konkurencja i dlatego uważam, że w przypadku kilku moich podopiecznych, różnie mogły potoczyć się ich losy. Za to też jednak szacunek, bo naprawdę trudno rzucić sport, coś co sprawia frajdę, przyjemność, kocha się to, a w zamian pójść w książki i „zakuwać”. Tym bardziej gdy dużo osób mówi ci, że masz talent. Miałem takie utalentowane zawodniczki, które mogły zajść daleko, ale wybrały edukację.
– Dzień i tydzień Tadeusza Widziszowskiego to tylko ta koszykówka i koszykówka?
– Niestety, głównie tak (śmiech). 3/4 trenerów młodzieżowych to są nauczyciele, inaczej byłoby to nie do pogodzenia. Ja miałem to szczęście, że wszyscy dyrektorzy szkół w których pracowałem: Roman Zalasiński, Piotr Pudelko, Leszek Indyk byli przychylni mojej pasji oraz doceniali rolę sportu w wychowaniu młodzieży. Nie inaczej jest obecnie. Dyrektor PSP nr 3 w Głuchołazach pani Jolanta Błaszczyk jest bardzo zaangażowana w codzienne życie klubu. W tym miejscu składam im serdeczne podziękowania. Wracając do pana pytania, nie ma czasu na wiele rzeczy. Lekcje, treningi, sprawy organizacyjne klubu, w to jeszcze trzeba wplatać mecze. Teraz już co prawda rzadziej, ale kiedyś niemalże co sezon były ćwierćfinały, półfinały, a czasem finały krajowe i całą wiosnę jeździło się na turnieje.
Muszę powiedzieć, że gdyby nie wyrozumiałość żony i rodziny to nie podołałbym tym wyzwaniom. Miałem też to szczęście, że córka była w pierwszym naborze, dzięki czemu żona i syn brali czynny udział w życiu klubu. Takich ludzi jak ja jest jednak wielu. To zostało w naszym kraju zaniedbane, ale jest to temat rzeka. Dzięki takim jak my, pozytywnym wariatom, te młodzieżowe kluby jakoś funkcjonują, szczególnie w małych miejscowościach. Lubię to i nie ukrywam, że jest to moja pasja. Parę rzeczy się udało osiągnąć, kilka sukcesów było, a to najbardziej napędza. Co jakiś czas gramy ćwierćfinał, półfinał oraz finały mistrzostw Polski. Pomimo, że koszykówka dominuje w moim codziennym życiu, znajduję czas na inne pasje, aczkolwiek wciąż sportowe, bo sportem żyję. Jestem wielkim fanem żużla, jeżdżę na mecze ligowe, Grand Prix i jakoś daję radę.
– A pan miał propozycje z większych klubów?
– Były, nawet z ekstraklasowych, oczywiście do grup młodzieżowych. Z perspektywy lat czasami myślę jak potoczyłyby się moje losy gdybym z nich skorzystał. Przejście do dużego klubu nie zawsze kończy się sukcesem. Jest jednak duża szansa rozwoju, uczenia się, bo proszę mi wierzyć ja się dalej uczę koszykówki. Studia trenerskie, konferencje, szkolenia, wymiana doświadczeń, obserwacja innych trenerów, z większym doświadczeniem. Pozostając w klubie przez tyle lat mam satysfakcję, że małe Głuchołazy i MUKS Chrobry Basket wielokrotnie zapisały się na mapie polskiej koszykówki. Przez wszystkie te lata możemy liczyć na wsparcie władz lokalnych. Na czele z burmistrzem Głuchołaz panem Edwardem Szupryczyńskim, powiatowych, wojewódzkich, kibiców i sponsorów. W tym miejscu pragnę gorąco podziękować wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do funkcjonowania klubu przez ostatnie 24 lata. Dzięki temu w czasach zdominowanych przez elektroniczne gadżety, nadal szkolimy w klubie kolejne pokolenia dzieci i młodzieży.