Przypomnijmy, słowo adwent oznacza – także w religijnym znaczeniu – przyjście. W wymiarze bardziej dosłownym, kalendarzowym świąt, w wymiarze nadprzyrodzonym Pana Jezusa. Dla wszystkich na końcu czasów, dla każdego indywidualnie – w śmierci. Tam, gdzie spodziewane jest przyjście, tam naturalną reakcją jest czuwanie i czekanie.
To ostatnie z dzieciństwa pamiętam dobrze. I pamiętam wysiłki rodziców, by je nam ułatwić i uczynić radosnym. W każdy wieczór spotykaliśmy się razem przy stole, żeby pośpiewać, pomodlić się i zapalać adwentowe świece, stopniowo coraz więcej, od jednej po cztery. O kosmetycznych kalendarzach adwentowych, które telewizyjne reklamy proponują nam równie nachalnie, co leki na osteoporozę, nikt wtedy jeszcze nie słyszał. Kalendarze z czekoladkami zaczęły się dopiero pojawiać. Głównie w tych domach, do których docierały paczki z Niemiec. Pamiętam pierwszy kalendarz adwentowy, który tato sam zrobił. Odsłaniało się w nim stopniowo – po otwarciu drzwiczek z brystolu – kolejne obrazki. Dopiero na ostatnim, po 24 dniach, była betlejemska szopka z Dzieciątkiem.
Opowiadam o tym nie tylko z sentymentu. Jako człowiek dorosły już wiem, że czekanie jest sztuką, której się warto uczyć. Bo mało co w życiu przychodzi na zawołanie, kiedy tylko zamarzymy. Nie zamierzam przy tym narzekać na cywilizację instant, na kolędy puszczane w marketach od początku adwentu, czy choinki ustawiane nieraz jeszcze wcześniej. Na to mamy słaby wpływ. Ale w domu warto może radość czekania podtrzymywać i celebrować. Nikogo nie oceniając ani nie sądząc, warto jednak przypomnieć, że jak ubierzemy i oświetlimy choinkę już w najbliższą niedzielę, to po prawie miesiącu – na Wigilię – będzie opatrzona i zakurzona. Obawiam się, że nikogo już nie ucieszy.
Pamiętajmy też, że adwentowe symbole mają wymiar ponadnarodowy i ponadkonfesyjny. I wieniec adwentowy, i kalendarz adwentowy wywodzą się z tradycji luterańskiej i z niemieckiego obszaru kulturowego. I niech to nikogo nie dziwi. Przecież czekanie jest sztuką, która łączy wszystkich.