Nigdy nie miałem osobistego, bezpośredniego kontaktu z Kamińskim ani z Wąsikiem. Ale od agentów, którzy nade mną pracowali, dowiedziałem się, że robią to na rozkaz swoich zwierzchników. Czyli właśnie tych dwóch panów. Wielokrotnie mi to – już po zakończeniu tamtej afery – przypominano – mówi Bogusław Seredyński z Opola.
Na pytanie reportera „O!Polskiej”, co czuł, kiedy najpierw dowiedział się, że ich miejsce będzie w więzieniu, zgodnie z prawomocnym wyrokiem sądu, potem zobaczył ich przed Pałacem Prezydenckim jako gości głowy państwa, następnie z ust Andrzeja Dudy usłyszał, że są kryształowymi ludźmi, a w końcu we wtorek prezydent ich ułaskawił, zamyślił się na krótką chwilę.
Bogusław Seredyński z Opola: Wstydzę się za prezydenta
– Szczerze się przyznaję, iż nierzadko wstydzę się za obecnego prezydenta RP – odpowiedział. – Nie zmienia się mój stosunek do urzędu, który on pełni, a ja powinienem jako obywatel szanować. Natomiast osoba, która dzisiaj ów urząd piastuje, jest przedmiotem mojej najgłębszej krytyki. Popełnia błędy, jest niedouczony, źle interpretuje prawo, co jest czymś fatalnym, skoro jest doktorem prawa. Jest głęboko stronniczy, a przecież powinien być jako prezydent wszystkich Polaków bezstronny. A na arenie międzynarodowej zwyczajnie nas kompromituje.
– Nie mam wątpliwości, że ani Kamiński, ani Wąsik nie są i nie byli kryształowymi ludźmi – dodaje pan Bogusław Seredyński z Opola.
– Sprawdziłem to na sobie i wielu moich znajomych i kolegów też to sprawdziło w praktyce. Gdyby w odpowiednim momencie spotkała ich kara za to, czego się dopuścili, to wielu nieszczęść późniejszych moglibyśmy w Polsce uniknąć. Czuli się bezkarni, więc dopuszczali się kolejnych przewinień. I to trwało, i trwało. Latami. To właśnie pokazuje, jak ważna jest nieuchronność kary. Kto wie, że odpowie za swe czyny, cztery razy się zastanowi, nim zdecyduje się zrobić coś złego. A kto wie, że może liczyć na to, że cokolwiek zrobi, prezydent go ułaskawi? To hulaj dusza, piekła nie ma – stwierdza.
Nieoczekiwany początek piekła
Wszystko zaczęło się w 2004 roku. – A może i trochę wcześniej, pamięć mnie trochę zawodzi, wygrałem konkurs na stanowisko zastępcy dyrektora i zastępcy redaktora naczelnego Wydawnictw-Naukowo Technicznych w Warszawie – wspomina Bogusław Seredyński z Opola.
– Po zmianie rządu w Polsce – to było przedsiębiorstwo państwowe, podlegało pod zarząd wojewody mazowieckiego – zmieniła się moja szefowa. Jej następcy dano do zrozumienia, że powinien doprowadzić firmę do upadłości. Nie ze względu na wydawnictwo, nim nikt się szczególnie nie interesował, ale po to, by przejąć przywiązaną do niego znaczącą nieruchomość o dużej wartości – opowiada.
– Byłem przypadkowym świadkiem rozmowy na ten temat i to zaważyło na moim losie. Oddziaływanie i ciężar tego losu odczuwam aż do dzisiaj – mówi.
Agenci w roli biznesmenów
Kiedy PiS stracił władzę, pan Bogusław Seredyński z Opola dostał od kolejnego wojewody szansę powrotu do firmy. I to w roli naczelnego.
– Próbowaliśmy ją, już mocno zadłużoną i podniszczoną, uratować – przypomina sobie. – Tyle tylko, że przez pierwsze dwa lata rządów koalicji PO-PSL służby specjalne pozostawały pod zarządem dawnej władzy, tej, która ustąpiła. Donald Tusk i jego partnerzy nie widzieli w tym niczego zdrożnego. Choć Mariusz Kamiński – formalnie podległy premierowi – jeździł po nim w Sejmie jak po burej suce. Zaś agenci CBA zaczęli generować różnego rodzaju afery.
Agenci udający biznesmenów przyszli także do pana Bogusława.
– I siedem razy próbowali mi wręczyć łapówkę w zamian za korzystną prywatyzację Wydawnictw Naukowo-Technicznych – wspomina. – Nie baczyli na to, że nie byłem zainteresowany ich propozycjami, ani na to, że tak naprawdę nie miałem na to wpływu, bo to była decyzja polityczna. Za pierwszym razem agent Mirosław G., podający się za biznesmena Stanisława Rudnickiego, powiedział mi wprost: „Panie prezesie, ja żyję w tym kraju i wiem, że jak się nie posmaruje, to się nie pojedzie. Ile to kosztuje?”. Przekonywałem, że kosztuje tyle, ile wyniknie z aukcji przedsiębiorstwa, a pytanie w ogóle nie jest do mnie. A on swoje. Posunęli się tak daleko, że próbowali mi wcisnąć pożyczkę. Nie przyjąłem.
Zatrzymanie w imieniny
Ta stanowczość nie pomogła. Zgodnie z zasadą: cel uświęca środki, podrzucono mu pieniądze do mieszkania…
– Nie wiem dokładnie, w jaki sposób – przyznaje po latach pan Bogusław Seredyński z Opola. – Zostałem zaproszony przez tych rzekomych biznesmenów na obiad przy bardzo suto zastawionym stole, bodaj z okazji zaręczyn jednego z nich. Próbowałem się zrewanżować, zapraszając ich do domu. Przynieśli butelkę whisky i nalali dosłownie po pół szklaneczki. Podałem jakieś potrawy, puściłem muzykę, rozmawiamy. W pewnym momencie film mi się urwał. Połową szklaneczki whisky nie można się upić do nieprzytomności. Prawdopodobnie coś do tej wódki wsypano, ale za rękę sprawców nie złapałem. Obudziłem się następnego dnia na swojej wersalce, pękała mi głowa, chłopaków nie było. Spotkać już się ze mną nie chcieli. Przez telefon usłyszałem, że ich w Polsce nie ma. To było kłamstwo, nawet nie opuścili Warszawy.
Kilka dni później Bogusław Seredyński z Opola został zatrzymany.
– To były moje imieniny, ale normalnie poszedłem do pracy – wspomina. – Pod koniec dnia przedstawiciele załogi przyszli z kwiatami. Byłem przygotowany. Zaprosiłem wszystkich na kawę i ciasto. Atmosfera bardzo miła. Nagle drzwi się otwierają i staje w nich ogromny facet ubrany na czarno, w kominiarce, z długą bronią. Myślałem, że to gra i koledzy mnie imieninowo wkręcają. Przyjąłem reguły gry, ale po chwili zorientowałem się, że to wcale nie zabawa. Założono mi obrączki na rączki i wyprowadzono. Zostałem zatrzymany pod zarzutem przyjęcia łapówki. Chociaż niczego nie wziąłem. Zresztą przeszukanie mojego gabinetu nie przyniosło wówczas żadnego efektu. Jedziemy zatem do domu. Antywłamaniowe drzwi są już otwarte. Wchodzimy, a pani oficer od razu podchodzi do regału, sięga między segregatory i wyciąga kopertę z pieniędzmi, rzekomą łapówką. Gdybym naprawdę przyjął pieniądze, to bym je przecież schował.
Bogusław Seredyński z Opola poznał okrucieństwo celi wydobywczej
Zatrzymany trafił do tzw. celi wydobywczej. To, co tam przeżył, jest nie do zapomnienia.
– Cela szczelnie zamknięta – mówi. – Okna zasłonięte jakąś blachą. U sufitu cztery silne reflektory. Po jakimś czasie już nie widziałem, czy jest dzień czy noc. Ściany wyłożone dźwiękochłonną tkaniną, co powodowało, że dosłownie słyszałem, jak mi krew płynie w żyłach. Potworna tortura. Jedzenie podawano mi przez wąską szparę w drzwiach. Przynoszono też gumowy materac – śmierdzący i zasikany – oraz brudny koc. Mogłem je sobie rzucić na betonowy katafalk, który miał być miejscem do spania. Po kilku godzinach materac zabierano. Zostawał stolik i krótka ławeczka przykręcone do ściany.
– Nikt ode mnie niczego nie chciał – dodaje. – Pozostawało tam tkwić w kompletnej ciszy. Trochę wcześniej ćwiczyłem jogę, a ponadto miałem niezawodną pamięć. Wykorzystałem te techniki. Nie ruszając się z miejsca, poukładałem sobie w głowie regały z literaturą, biurko, tablicę z notatkami. W pamięci rozwiązywałem zadania i robiłem projekty. Po 114 godzinach i 13 minutach nagle ktoś przyszedł i mnie uwolnił, informując, że wpłacono za mnie kaucję.
Wyjście nie oznaczało wolności
To nie znaczy, że stał się wolny. Musiał się dwa razy w tygodniu, a z czasem jeden raz – zgłaszać na posterunek. Nie mógł być legalnie zatrudniony, bo formalnie siedział w areszcie. Wszyscy się bali z nim kontaktować. Uratowali go przyjaciele, którzy po cichu dawali jakieś zlecenia. Ten dozór, a jednocześnie stan zawieszenia trwał w sumie prawie dwa lata.
Zbyt długo jak na psychiczną wytrzymałość jego ówczesnej życiowej partnerki, która postanowiła odejść. O wiele za długo jak na wrażliwość serc rodziców.
– Kiedy dowiedziałem się, że mama czuje się coraz gorzej, poprosiłem o uwolnienie mnie od dozoru – opowiada. – Przecież nic się nie działo, a ja niczego złego nie zrobiłem. Uzyskałem tylko tyle, że zamieniono mi dozór w Warszawie na Wałbrzych, żebym mógł być bliżej rodziców. Mama któregoś dnia poszła do sklepu, a tam niezbyt nam życzliwa sąsiadka zaczęła jej urągać: „No, pani Seredyńska, jak tam synek. Taki był mądry i dobry, a okazał się łapówkarzem”. Mama spuściła głowę, wróciła do domu, położyła się do łóżka i już więcej nie wstała. Ojciec – bardzo z nią związany, 55 lat byli razem – odmówił przyjmowania jedzenia. Po niespełna miesiącu poszedł za mamą. Moje dzieci zaczęły doświadczać społecznego ostracyzmu, co pchnęło je do emigracji.
Gdy wreszcie władza zorientowała się, że w służbach dzieje się źle i żyją one własnym życiem, także sprawie Bogusława Seredyńskiego przyjrzano się bliżej.
Afera pusta w środku
– Okazało się, że rzekoma afera łapówkarska jest pusta w środku. Nic się tak naprawdę nie zdarzyło – podsumowuje wspomnienia pan Bogusław. – Otrzymałem wtedy prawomocną decyzję o umorzeniu postępowania. To jest gorzki paradoks. Nie było przestępstwa, nie było aktu oskarżenia czy nawet postawienia zarzutów. Zatem nie było także procesu ani wyroku. Nic. Byłem wolny. Tylko ze złamanym życiem. Padło też wydawnictwo, choć drukowało poprzednio 350 tytułów rocznie.
Po całej aferze nikt nie chciał z nim już współpracować. Nie powstała też żadna inna oficyna w jego miejsce.
W wyniku tej samej prowokacji CBA represje dotknęły także Weronikę Marczuk, wtedy żonę aktora Cezarego Pazury.
– Z panią Weroniką poznaliśmy się na obchodach ukraińskiego Nowego Roku – opowiada Bogusław Seredyński z Opola. – Była zainteresowana wynajęciem pomieszczeń. Planowała uruchomienie fundacji współpracy kultury polskiej i ukraińskiej. W wydawnictwie oglądała wolne pomieszczenia. Mówiła przy tym, że ma pomysł, a nie ma pieniędzy, ale poznała inwestorów – Polaków z Anglii, którzy zadeklarowali, że mogą jej fundację sfinansować. Mówili, że są zainteresowani jej podstawową działalnością gospodarczą (prowadziła kancelarię prawną reprezentującą polskich inwestorów na Ukrainie i ukraińskich w Polsce). Tymi inwestorami okazali się agenci CBA…
Bogusław Seredyński z Opola walczył o miliony, dostał ochłapy
Pan Bogusław nie ma wątpliwości, że prowokacja służb zaciążyła na całym jego życiu. I nigdy nie doczekał się sprawiedliwego zadośćuczynienia.
– Moja kancelaria oszacowała szkody, jakie poniosłem, na 2,5 mln zł – opowiada. – Choć nie wszystkie były łatwe do oceny. Bo na ile wycenić choćby śmierć rodziców? Rozpoczął się proces, a w czasie jego trwania ujawniono dokument z moim podpisem. Zgodnie z jego treścią zrzekłem się dobrowolnie wszelkich świadczeń. Sądowi to wystarczyło. Nie przyjął tłumaczenia, że mnie do tego zmuszono, grożąc, że to ja zapłacę za wszystkie finansowe skutki tej afery. W efekcie proces trwał dziewięć i pół roku. Odbyło się 150 posiedzeń różnych sądów różnych instancji. Zmieniali się sędziowie, wyroki i kwoty zadośćuczynienia. Trzy razy występowałem przed Sądem Najwyższym. I ostatecznie przyznano mi raptem 40 tysięcy zł.
– Czułem się wtedy, jak chłop pańszczyźniany bity po pysku przez pana, który w dodatku wykrzykuje: Masz siedzieć cicho i słuchać – mówi po latach. – To była wyjątkowo perfidna gra. Państwo przyznało się do winy, uznało moje racje, ale zadośćuczynienie otrzymałem symboliczne. Wystarczyło na dwunastoletniego fiata. Jeszcze do niedawna dało się nim jeździć. Ale niestety niedawno go rozbiłem.
Jest złamanie prawa, powinna być kara
Na pytanie, czy przebaczył swoim prześladowcom, pan Bogusław nie potwierdza, to nie jest dobra kategoria do opisu tego, co przeżywa. Ale na pytanie, czy się cieszy, że zleceniodawcy jego cierpień ostatecznie znaleźli się w celi, też nie odpowiada jednoznacznie twierdząco.
– Minęło wiele lat – mówi po chwili namysłu pan Bogusław. – Ja nie należę do ludzi, którzy użalają się nad swoim losem. Staram się iść do przodu. Przeszłość zostawiam za sobą. Co przeżyłem, to przeżyłem, ale wiem, że potknie się ten, kto próbuje iść naprzód, a równocześnie ogląda się do tyłu. Mam satysfakcję, że oni wreszcie znaleźli się w więzieniu. Nawet jeśli nie byli tam tam bardzo długo. I nie zależało mi na długim, dotkliwym wyroku. Zawsze mi na tym zależało, żeby w mojej ojczyźnie obowiązywała zasada nieuchronności kary. Nie okrucieństwa kary. Powtarzam: określanie jej wysokości nie należy do mnie, to zadanie sądu, ale właśnie nieuchronności. Jeżeli ktoś świadomie decyduje się na przekroczenie granic wyznaczonych przez kodeks, powinien wiedzieć o tym, że czeka go za to kara. Za każde złamanie prawa.
Bogusław Seredyński z Opola: Dopiero od niedawna funkcjonuję normalnie
Ale dla części społeczeństwa to nie tacy ludzie jak Bogusław Seredyński z Opola, tylko Maciej Wąsik i Mariusz Kamiński są prześladowani, nazywani więźniami politycznymi.
– Kiedy słyszę, że Wąsik i Kamiński są więźniami politycznymi, to pytam: Kim ja byłem? – mówi i ożywia się na chwilę. – To gadanie budzi mój głęboki sprzeciw. Na nowo odżywają traumatyczne wspomnienia, bo ja w wyniku tamtych wydarzeń utraciłem rodziców. Moje dzieci musiały emigrować, kiedy spadała na nie fala hejtu i będących jego wynikiem problemów. Dopiero po wielu latach – w nowej rodzinie, z 9-letnią dzisiaj córeczką – zacząłem funkcjonować normalnie. A finansowo nie podniosłem się już nigdy.
Kiedy kilka dni temu w programie TVN „Superwizjer” Tomasz Kaczmarek, czyli agent Tomek, odsłaniał kulisy działania służb podległych Wąsikowi i Kamińskiemu i opowiadał o wożeniu dyrektorów w nagrodę na weekend do domu publicznego w Wiedniu, Bogusław Seredyński słuchał go uważnie. Jego nazwisko kilka razy wróciło w tej narracji.
Część komentatorów konsekwentnie podkreśla, że Kaczmarek nie jest bohaterem, może być co najwyżej kimś w rodzaju świadka koronnego, bo ma swoje na sumieniu. Pan Seredyński wie o tym, ale nie potępia swego dawnego prześladowcy.
Agent Tomek nie będzie kolegą
– Tomek nigdy nie będzie moim kolegą. I on o tym wie – podkreśla. – Natomiast jest moim znajomym i od czasu do czasu utrzymujemy jakieś kontakty, dzwonimy do siebie. Mam z nim relacje, jakie należy utrzymywać w środowisku cywilizowanych ludzi. Jest to postać kontrowersyjna, niejednoznaczna. Szanuję to, że w przeciwieństwie do byłych zwierzchników do niego dotarła świadomość winy. Mówiąc po chrześcijańsku, on wygłasza dzisiaj swój żal za grzechy. Jeżeli to jest szczere, jest pozytywne. Dotarła do niego świadomość, ile krzywdy zrobił i że żadne pieniądze nie mogą tego wynagrodzić.
– Ale mam też świadomość, że ludzie pełniący tego rodzaju służbę, to są swego rodzaju szczególne prostytutki – dodaje. – Sprzedają siebie, sprzedają swoją moralność, charakter za pieniądze, za władzę i za coś tam jeszcze. Ale zazdrościć im nie ma czego.
Tego że prezydent może tych ludzi ułaskawić tyle razy, ile razy uzna to za stosowne, także nie.
– Z tego, co wiem od Tomasza Kaczmarka, przed Wąsikiem i Kamińskim jest jeszcze niejeden proces – mówi Bogusław Seredyński z Opola. – Roman Giertych po programie „Superwizjer” zapowiedział doniesienie do prokuratury. Jeśli te procesy będą się odbywać w obecnej rozliczeniowej atmosferze, to tym bardziej nikt nie da im gwarancji, że długo pozostaną ma wolności. Tym bardziej że tego pana prezydenta już nie będzie. Kolejny może nie być taki spolegliwy wobec partii, której służyli. Powinni, muszą mieć tego świadomość. Tym bardziej, że skala zła, jakiego się dopuścili, jest ogromna. Ci ludzie sięgnęli granic socjopatii. Są osobami na wskroś zepsutymi, zniszczonymi. Jeśli to do nich wreszcie dotrze, będzie, być może, nawet cięższą karą niż więzienie, niż fizyczne odseparowanie od społeczeństwa.
Bogusław Seredyński z Opola: Państwo od zawsze było moim wrogiem
Trudne doświadczenia i ich skutki prowokują pana Bogusława do niekoniecznie optymistycznych refleksji.
– Moje państwo, mam takie poczucie, było moim wrogiem od zawsze – mówi po namyśle. – Od indoktrynacji, której jak wszyscy Polacy w moim pokoleniu (rocznik 1956) podlegałem, od dziecka w szkole, potem na studiach. Pracowałem w Polskim Radiu i byłem uznanym dziennikarzem Radia Kierowców, a potem Wrocławskiego Ośrodka Radiowo-Telewizyjnego.
– Zwolniono mnie na trzy miesiące przed „okrągłym stołem” bez żadnego uzasadnienia i dosłownie zrzucono ze schodów. Poszło o to, że moimi znajomymi byli Barbara Labuda i Władysław Frasyniuk, czyli ludzie, którzy nie powinni być znajomymi faceta z telewizji. O tym, co mnie spotkało w wolnej Polsce, opowiedziałem dokładnie powyżej – mówi Bogusław Seredyński z Opola.
– Władza, która ostatnio ustąpiła, chciała świadomie zbudować system autokratyczny, który być może zmieniłby się w totalitarny. W imię tej idei przekraczano prawo, naruszano konstytucję i krzywdzono ludzi. A walczyć z nimi próbujemy – bo tak trzeba – za pomocą praworządności, etyki itd. I tu jest problem. Bo tamten system – w dążeniu do celu – jest, niestety, skuteczniejszy niż nasz.
Czy możliwe jest coś lepszego od demokracji?
To, co wiemy, o działaniach służb, zresztą pewnie nie tylko w Polsce, każe pytać o siłę, ale i sens demokracji, jeśli na straży państw i systemów muszą stać i bardzo często stoją nie tylko niemoralne działania, ale też mocno zepsuci ludzie.
– Co najmniej od trzech wieków ludzkość się zastanawia, czy można wytworzyć system lepszy od demokracji – mówi z uśmiechem Bogusław Seredyński. – Na razie, jak powiedział sam Churchill, go nie mamy. Jest to system daleki od doskonałości. Ale materia jest złożona. Raczej nie będziemy żyli w świecie idealnym. Aparat nacisku w ogóle, a służby specjalne szczególnie, są słabą stroną demokracji. Trzeba dołożyć starań, by były możliwie głęboko pod kontrolą prawa. Wtedy być może błędów, jakie popełniono u nas w kraju, uda się na przyszłość uniknąć.
Czytaj także: Kamiński i Wąsik na wolności. PiS ma twarz przestępców
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.