Pan Józef Watzlaw, mieszkaniec Źlinic, otwiera drzwi przed reporterem „O!Polskiej” z delikatnym uśmiechem na ustach, gestem zaprasza do środka. Ma swoje lata. Jest rówieśnikiem urodzonego w 1932 roku arcybiskupa Alfonsa Nossola. Pamięta tamten czas dobrze. Opowiada o nim bardzo precyzyjnie, starannie kryjąc emocje.
Jest rok 1945. Józef Watzlaw ma 13 lat. Mieszka wtedy w Zimnicach Wielkich.
– Pierwsi Rosjanie przyszli do naszego domu o północy – wspomina. – Dwóch żołnierzy. Mieli więcej niż po 50 lat. Wyglądali staro. Jak do nas zapukali, siedzieliśmy w piwnicy. Ojciec, który nie był zmobilizowany, pracował w lesie przy wyrębie drewna, końmi przeciągał ścięte drzewa bliżej drogi, wpuścił ich do środka. Porozumieli się łatwo. Mówił do nich po śląsku, gwarą. Tak jak się mówiło u nas w domu. To wystarczyło. Zaproponował im jedzenie i coś ciepłego do picia. Nie chcieli. Mówili, że muszą iść dalej. Byli u nas może godzinę i rzeczywiście poszli. Powiedzieli ojcu, że jeśli front nie przesunie się w kierunku Prószkowa, w stronę lasu, to może być źle.
Krzyk i strzał
Pewnie ani oni, ani mieszkańcy Zimnic nie myśleli, że ta groźna przepowiednia tak szybko się spełni.
– O szóstej rano przyszli kolejni Rosjanie – opowiada dalej pan Józef. – Cała banda, około trzydziestu. Tym razem same młodziaki. Wypytywali ojca, dlaczego nie jest na wojnie. Tłumaczył, jak umiał, że praca w lesie, drewno jest ważnym surowcem, uchroniła go od frontu. Jeden z nich ubrany był w owczy kożuch. Za pasem miał pistolet uwiązany na mocnym sznurze. Kilka razy grubszym niż sznur do wieszania bielizny. Wyprowadzili ojca z domu na miejsce między stodołą a chlewnią. W stronę szopy, gdzie trzymaliśmy węgiel. Było go dużo, jakieś 10 ton. I tam go zastrzelili.
– My – pięcioro dzieci, dwie siostry i trzech braci – siedzieliśmy w kuchni – mówi. – Sowiecki żołnierz posadził nas w półkolu i miał nas wszystkich na oku. Słyszeliśmy tylko krzyk ojca, wołał po imieniu naszą mamę. Miała na imię Anna. Zaraz potem, jak zdążył krzyknąć: Ana!, rozległ się huk wystrzału. Najmłodszy brat jakoś się z tej kuchni wymsknął i pobiegł do szopy. Po chwili wrócił i powiedział mamie, że tata tam leży.
Sowieci, jakby się nic nie stało, poszli do sąsiada. I wtedy matka z dziećmi też pobiegła do szopy.
– Ale tam już nie było nic do zrobienia, ojciec leżał martwy. Miał wszystkiego 45 lat – opowiada pan Józef. – Jakby tego nieszczęścia było mało, w nasz dom uderzył pocisk artyleryjski. Zrobił się szum, Rosjanie od nas poszli. A przecież ojciec, jak Rosjanie zbliżali się do Warszawy, zabił świniaka, uwędził mięso, narobił kiełbasy. „Jak oni do nos przidom, dom chłopom pojeść i pudom dalej” – mówił. Nie zdążył nikomu niczego dać. Bo ci, co do nas rano przyszli, zaczęli od strzelania do ludzi, od zabijania.
Śmierć i ogień
Na prośbę reportera „O!Polskiej” Józef Watzlaw przynosi zdjęcie rodziców. Zrobione na polu, z końmi, w 1944 roku. Na fotografii zostały starannie umieszczone daty ich urodzin i śmierci. Taty – 25 stycznia 1945 z dopiskiem „ofiara wojny”.
Wracamy do stycznia 1945. U sąsiada Rosjanie kontynuowali zabijanie. Zastrzelili 19-letniego syna gospodarzy, który wcześniej był na wojnie, ale dostał postrzał w kolano i miał sztywną nogę. Jego los podzielił Władek, polski robotnik przymusowy z okolic Radomia zatrudniony w tym gospodarstwie. Też został zastrzelony. Czerwonoarmiści przeszli następnie przez drogę do kolejnego gospodarstwa. Tam zastali samotną kobietę, wtedy się mówiło starą pannę. Była po pięćdziesiątce. I ona też została zabita.
Pan Józef pamięta, że kiedy zrobiło się ciemno, a potem nadeszła noc, rosyjscy żołnierze podpalili budynki należące do ich gospodarstwa. Ogień nie oszczędził także zwłok ojca. Został korpus ze śladami ognia i rozbita głowa.
– Niedaleko była stolarnia, a w niej m.in. trumny – wspomina. – Pochowaliśmy ojca w ogródku. Dopiero jak się wojna skończyła, zbieraliśmy tych postrzelanych. Jego też przeniesiono wtedy na cmentarz.
– Spaliła się stodoła, chlewy, do rana zostały z nich praktycznie tylko zgliszcza – dodaje pan Watzlaw. – Chociaż chlewy się nie zawaliły, bo miały ceglane stropy charakterystycznie układane półokrągło. Ale spaliła się słoma i siano. A my mieliśmy 13 mlecznych krów. Nie było ich czym karmić. Poszliśmy więc razem z bratem (miał na imię Franek) po prośbie do sąsiadów, którzy nie byli spaleni, o coś do jedzenia dla naszego bydła. Oni jeszcze mieli i słomę, i siano.
Świadkowie Tragedii Górnośląskiej. „Opatrunki nie pomogły”
– Kiedy wyszliśmy na drogę, zobaczyliśmy, że w odległości 60 metrów stał rosyjski żołnierz – wspomina. – Już prawie wchodziliśmy tam do furtki, kiedy strzelił do nas. Brata trafił w brzuch. Na plecach kula wyrwała mu sporą dziurę. Wciągnąłem go z powrotem do naszego obejścia. W tym momencie żył jeszcze. Ale rana była duża i okazała się śmiertelna. Żadne opatrunki nie pomogły. Rosjanin zniknął nam z oczu.
Brat pana Józefa został razem z dwoma niemieckimi żołnierzami – także zastrzelonymi przez Rosjan – przewieziony saniami i pochowany na żołnierskim cmentarzu w Prószkowie. To były pierwsze trzy ciała, jakie tam wtedy złożono.
Pan Józef był obecny w 2014 roku przy ekshumacji ciał niemieckich żołnierzy, swojego braciszka także.
– Żeby się do tego grobu dostać, trzeba było rozebrać część parkanu i ściąć drzewo – opowiada. – Brat leżał między dwoma żołnierzami, z którymi został pochowany. Widziałem to na własne oczy. Pojechaliśmy potem na ich powtórny pochówek na cmentarzu niemieckich żołnierzy w Nadolicach, na Dolnym Śląsku.
Milion sołdatów
W styczniu 1945 roku na Śląsk Opolski weszli żołnierze Armii Czerwonej nie tylko po to, by bić się z Wehrmachtem. Mordowali cywilów, gwałcili kobiety, grabili mienie, wywozili mieszkańców.
Do tych przeżyć przylgnęła nazwa Tragedii Górnośląskiej. Nazwa w pełni uprawniona. Najpierw ze względu na skalę zjawiska. Trzeba pamiętać, że liczba radzieckich żołnierzy, którzy przeszli przez tę ziemię, wynosiła około miliona. A to oznacza, że niemal dorównywała liczbie mieszkańców. Uniknąć spotkania z nimi praktycznie się nie dało. A takie spotkanie bardzo często oznaczało śmierć.
Nie oznacza to, że w pamięci Ślązaków Rosjanie zostali wyłącznie jako mordercy. Nie tylko historycy pamiętają, że od 25 do 30 tys. z nich zginęło tu z bronią w ręku w walkach trwających w niektórych miejscach w regionie nawet do maja.
A jednak Ślązakom, gdy wspominają tamtą zimę 1945 roku, zwykle nie przechodzi przez usta słowo wyzwolenie. Zbyt wielu ludzi, najczęściej starszych mężczyzn (młodzi byli na wojnie), kobiet i dzieci wyzwolono wtedy z życia.
Świadkowie Tragedii Górnośląskiej. Mundur oznaczał śmierć
Boguszyce, gdzie zginęło około 360 osób, czy niewielki podopolski Zakrzów, w którym zamordowano sto kilkanaście osób, stały się symbolami tej hekatomby. Sowieci niemal wszędzie zachowywali się tak samo – zabijali, jeśli tylko udało się im sforsować drzwi budynku lub piwnicę, w której ukrywali się ludzie.
Reguł nie było. Powodem zastrzelenia mógł być zarówno nieopatrznie użyty język niemiecki, jak i język polski. Zabijano także członków Związku Polaków w Niemczech i powstańców śląskich. Ginęli także robotnicy przymusowi. Bywało, że szybciej, bo byli mniej pokorni i skorzy do spełniania żądań.
Czasem – niczym francuscy rewolucjoniści – żołnierze oglądali ręce kandydatów do rozstrzelania. Bywało, że odciski od fizycznej pracy przynajmniej odwlekały śmierć. Przyspieszał ją zwykle mundur na grzbiecie ofiary. Wcale nie musiał być – i zwykle nie był – wojskowy. Wystarczyło być pracownikiem kolei, by zginąć.
Wstępem do zastrzelenia były często żądania materialne – kto nie miał żądanego przez żołnierzy zegarka, wódki czy roweru – musiał liczyć się z kulą, a zabudowania, w których mieszkał, podpalano. Razem z mieszkańcami – i często z tych samych powodów – ginęli liderzy lokalnych społeczności. Z rąk sowieckich sołdatów zamordowanych zostało na terenie dzisiejszych diecezji opolskiej i gliwickiej ponad 50 księży, choć tylko nieliczni z nich nie znali języka polskiego. Na Śląsku Opolskim zabito także około 80 sióstr zakonnych.
Świadkowie Tragedii Górnośląskiej. Wyryte w pamięci dziecka
Dla tamtych mordów nie ma usprawiedliwienia. Bo nie ma w cywilizowanym świecie zgody na logikę odwetu i to odwetu dokonywanego na oślep na bezbronnej cywilnej ludności. Można się co najwyżej zastanawiać nad przyczynami takiego zachowania radzieckich żołnierzy. Żołnierz, który pokonał setki lub tysiące kilometrów w ciągłym napięciu, ze świadomością, że cofnąć się nie wolno, bo to zdrada, znalazłszy się w „wot etoj priakliatoj Giermanii” – jak mu mówiono – dawał upust najgorszym instynktom.
Wielu oprawców pewnie mściło się za niemieckie zbrodnie na Wschodzie. Zresztą takie postawy podsycała radziecka propaganda.
„Nie licz dni, nie licz kilometrów. Licz tylko zabitych przez siebie Niemców – o to się modli twoja matka. Zabij Niemców – o to woła twoja rosyjska ziemia. Nie wahaj się. Nie ustawaj. Zabijaj” – pisał na łamach „Czerwonej Gwiazdy” Ilja Erenburg.
Jeszcze wcale nie tak dawno patron jednej z opolskich ulic.
Świadkiem Tragedii Górnośląskiej w Gogolinie jest pani Krystyna Polański. W 1945 roku nazywała się Christiane Tichbierek. Miała wtedy sześć lat. Za mało, by wtedy wszystko, co się wokół niej działo, zrozumieć. Dosyć, by wszystko bardzo mocno i głęboko przeżywać i żeby – mimo lat, jakie upłynęły – bardzo dużo pamiętać.
Tablica nie pozwala zapomnieć
Razem z panią Krystyną reporter „O!Polskiej” staje pod dwujęzyczną – polską i niemiecką – tablicą umieszczoną na budynku w sąsiedztwie parafialnego kościoła. Pod tablicą leży wieniec z szarfą w niemieckich barwach złożony poprzedniego dnia przez przedstawicieli tutejszego koła mniejszości niemieckiej. Tablica przypomina, że w tym domu 29 stycznia 1945 roku zmarli śmiercią gwałtowną pobożni i niewinni mieszkańcy gminy Gogolin.
Listę ofiar otwierają dwaj duchowni – proboszcz, ks. Jóżef Bieniosek i wikary, ks. Eryk Szewior. Nazwiska pozostałych ofiar brzmią dla śląskiego ucha swojsko: Henke, Wilczek, Gawron, Skowronek, Hampel, Koziolek i Preuss.
Ta część tragedii dokonała się w domu rodziny Wilczek. Tu właśnie wikary Erich Schewior z jedenastoma kobietami i 9-letnim synem pani Koziol byli razem. Pijani Sowieci weszli w trakcie ich modlitwy. Otworzyli ogień do zgromadzonych i sięgnęli po bagnety. Na koniec podłożyli ogień. Świadkiem tej zbrodni stała się jedna z kobiet. Otrzymała postrzał w oko, który odebrał jej przytomność, ale nie życie. Ocucił ją unoszący się w pokoju gryzący dym. Ostatkiem sił wydostała się na zewnątrz.
Okoliczności śmierci tych osób i w ogóle krwawą obecność Rosjan w Gogolinie utrwaliła Elisabeth Pisczor (z domu Cebulla) w książce „Gogolin. Moje dzieciństwo i młodość” wydanej dwujęzycznie w roku 2019 przez Nasz Gogolin i miejscowe DFK. Autorka szczegółowo opowiada losy ofiar sowieckiego terroru i opisuje płonące gogolińskie domy.
Pisze o śmierci proboszcza zabitego razem z mężczyzną nazwiskiem Hasse, o świadku, który zgłosił się w 1948 roku i opowiedział, że widział jak dwaj mężczyźni kopali dla siebie dół w ogrodzie pani Skowronek oraz o ekshumacji w miejscu, które świadek wskazał. Zmasakrowanego proboszcza rozpoznano po filcowych, zapinanych na zamek butach, charakterystycznym ubraniu i uzębieniu.
Świadkowie Tragedii Górnośląskiej. Lęk wyprzedzał Rosjan
Pani Krystyna opowiada o tamtym czasie bez konieczności zaglądania do książki. Poruszona wspomnieniami pamięć podsuwa kolejne obrazy. Przywołujemy tu tylko kilka z nich.
– W 1935 roku moi rodzice kupili 15-hektarowe gospodarstwo rolne – opowiada. – Mama pochodziła z Sułkowa koło Baborowa, a ojciec z gminy Zalesie niedaleko Góry św. Anny. Brat przyszedł na świat w 1937, ja w 1939 roku, zaś siostra 5 października 1941. Pierwszego listopada ojciec został powołany do wojska i już nigdy do domu nie wrócił. Zginął trochę ponad rok później, 20 listopada 1942.
Zanim w rodzinnym domu pani Krystyny pojawili się Rosjanie, znalazł się tam lęk przed nimi. Wiadomość o nich przyniosły dziewczyny z rodziny Porada. Było tam pięć sióstr. Jedną z nich – miała na imię Otylia – Sowieci zabrali.
– Pamiętam, jak przybiegły wieczorem przez pola, wpadły do domu i rozdygotane opowiadały mamie, co się stało – wspomina. – Siedziałam przy stole, przed sobą miałam talerzyk z tartą marchewką. Słyszałam całą ich rozmowę.
Więcej żołnierzy, mniej dobytku
Rosjanie w Gogolinie zachowywali się podobnie jak w innych miejscowościach. Mężczyzn zabijali, a kobiety także gwałcili. Także dziewczyny, które dopiero co przestały być dziećmi. Ale Otylia wróciła szczęśliwie do domu. Pokazali jej trupy zastrzelonych niemieckich żołnierzy (jechali ulicą Strzelecką) i dokumenty jednego z nich. Kazali jej rozpoznać tych zmarłych.
– Ale to nie byli żołnierze stąd – mówi pani Polański. – Jak Rosjanie weszli do Gogolina, to w tym momencie niemieckich żołnierzy tu nie było. Więc nie mogła nikogo zidentyfikować, bo to byli przyjezdni, uciekali ze Strzelec. Uwierzyli jej i ocaliła życie.
Razem z żołnierzami do gospodarstwa Tischbierków przyszła grabież. Jak wielu mieszkańców Śląska, pierwszym rosyjskim zdaniem, które domownicy usłyszeli, był zwrot: „Dawaj czasy”. Z braku ręcznych zegarków i budzik był niezłym łupem. Każdego dnia było w gospodarstwie tych żołnierzy więcej. Za to dobytku ubywało.
Grabież
– Na początku były trzy konie, pięć krów, świnie i komplet maszyn rolniczych – wspomina pani Krystyna. – Brali jak swoje. Widziałam, jak na podwórku oprawiali nasze świnie. Mama mówiła, że to wojsko było głodne. Jedzenie znikało w oczach. Nie tylko świnie i krowy, także worki z ziarnem, kartofle i mąka, którą mama zapobiegliwie przechowywała w specjalnej – zrobionej przez ojca – skrzyni na strychu. Osobno żytnią, osobno pszenną i jeszcze jakieś inne.
– Pierwsze zabrali konie – dodaje pani Polański. – Dwa były ciężkie, pociągowe, a trzeci młody dopiero dorastał. Próbowali na nim jeździć. Ale to był taki koń, na którym człowiek nigdy nie siedział. Zrzucał ich jednego po drugim. Bardzo to nas, dzieci śmieszyło. Podobnie jak próby Rosjan, żeby jeździć na rowerze. Zabierali je, gdzie się dało, ale jeździć na nich nie umieli. Wywracali je co chwila. Myśmy nasz rower ocalili. Mama przezornie zdjęła z kół opony i dętki. Taki rower się do zrabowania nie nadawał.
Tułaczka
Sześcioletnia Christiane doświadczyła jeszcze innego aspektu Tragedii Górnośląskiej – opuszczenia domu i tułaczki.
– Zostaliśmy wysiedleni na miesiąc. Do Kalinowa – opowiada. – Mama spakowała mi do torby szkolnej (już ją miałam, bo w kwietniu – według niemieckiego systemu – szłabym do pierwszej klasy), najpotrzebniejsze rzeczy do ubrania. Gdybyśmy zostały rozdzielone albo mama by zginęła. Szliśmy przez Zakrzów i Dąbrówkę. Babcia pchała wózek, mama ocalony od kradzieży rower obwieszony najpotrzebniejszym bagażem. Pamiętam do dziś nazwisko rodziny, która nas w Kalinowie przyjęła. Nazywali się Suchan. W tym gospodarstwie było 20 a może i 30 osób. Rosjanie zabrali kobiety, mamę też do kopania rowów przeciwczołgowych. Na szczęście, za jakieś trzy dni wróciły.
– Gdy po miesiącu Rosjanie pozwolili nam wrócić, Suchanowie użyczyli nam furmankę, a nawet dali krowę – mówi pani Krystyna. – Moja młodsza siostra mogła do domu jechać na furmance, a ja szłam obok. A i tak byłam szczęśliwa. Bo wracaliśmy do domu. I dom rzeczywiście stał. Ale cały dobytek był wyszabrowany. Zostawiono nam tylko pierzyny. W tej ostrej zimie 1945 roku przydały się bardzo.
– Jeszcze jedną scenę mam żywo przed oczami. Mama znalazła jakieś ziarno, udało się je zemleć i razem z babcią – bez tłuszczu – na piecu piekły placki. My dzieci w trójkę czekamy, żeby skończyły i można wreszcie zacząć jeść. Niestety, zapach tych piekących się placków przyciągnął trzech Rosjan. Musieli być wygłodzeni. Bo rzucili się na te placki. Wydawało mi się, że wrzucają je do żołądka bez gryzienia. Byłam zrozpaczona, ale bałam się ruszyć. Stałam jak figura. Nie został ani jeden placek. Na szczęście, jak sobie poszli, mama jeszcze trochę mąki znalazła i upiekła nowe – wspomina.
Czytaj także: Festung Oppeln padło błyskawicznie. Zniszczenia nie były skutkiem walk
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.