Problem z zalegającym węglem w regionie
Kiedy jesienią ubiegłego roku głównym tematem był problem z węglem, to rząd zaczął naciskać na samorządy, aby wzięły na swoje barki dystrybucję węgla dla mieszkańców. Wójtowie i burmistrzowie głośno wyrażali swoje obawy. Niektórzy otwarcie krytykowali ten pomysł.
Wicepremier Jacek Sasin groził palcem, mówiąc „niech się samorządy nie migają”… Dyskusja była ostra. Koniec końców 99 proc. miast i gmin podjęła się nowego zadania i trafiło do nich 2 mln ton węgla. Teraz niektórzy mogliby powiedzieć: „a nie mówiłem?”. Gorzka to jednak satysfakcja.
Przypomnijmy wyznaczone zasady. Mieszkańcy mogli kupić od gminy maksymalnie do 3 ton węgla w cenie nie wyższej niż 2000 zł za tonę (plus koszty transportu na terenie gminy) lub 2200 zł za tonę jeśli odbiór następował w nienależącym do samorządu składzie. Początkowo program zakładał, że węgiel od gminy będzie można kupić do końca kwietnia. Tymczasem kwiecień się skończył, a węgiel dalej leżał. W niektórych miejscowościach zostały go setki ton. Mieszkańcy wprawdzie składali deklaracje, ile opału będą chcieli kupić. Mimo to jak się okazało, wielu zdążyło zmienić zdanie. Złożyło się na to kilka przyczyn.
Węgiel gorszej jakości
Po pierwsze spełniła się czarna przepowiednia, że węgiel interwencyjny może być gorszej jakości. Skarżono się nie tylko na ten z dalekich krajów, ale czasem nawet i na kruszec z polskich kopalń. Dlatego, że jak się okazało, często był on w większych proporcjach zmieszany z miałem.
Po drugie, opał przestał być towarem deficytowym. I wreszcie po trzecie, potaniał i wciąż tanieje. I to na tyle, że Polacy szybko połapali się, iż poza interwencyjnymi zakupami mogą nabyć opał i lepiej, i taniej.
W rządzie też już zorientowano się, że nie ma chętnych na „tani” węgiel, który przestał być tani. Przedłużono więc czas na jego sprzedaż do końca lipca. Zniesiono też limit 3 ton na jednego kupującego. A także wymóg, by kupujący mieszkał w tej samej gminie, gdzie kupuje. Wiele gmin zastosowało jako wabik obniżkę ceny – wychodząc z założenia, że lepiej mieć mniej pieniędzy niż wcale. Sprzedaż „końcowa” (bo tak się formalnie teraz nazywa), idzie jednak nadal dość opornie.
Sprzedaż idzie opornie. Jak wygląda problem z węglem w regionie?
Na przykład Krapkowice obniżyły cenę za tonę węgla z 2000 na 1735 zł.
– U nas nie jest to tak duży problem, jak gdzie indziej, bo zostało nam tylko kilkanaście ton. Ale zawsze to jest kilkanaście tysięcy złotych. Natomiast na opał musieliśmy wydać gminne pieniądze, które teraz tam są „zamrożone”. A mogłyby być spożytkowane na co innego. Mieszkańcy robią zakupy gdzie indziej. Ja to rozumiem – zaznacza zastępca burmistrza Arnold Joszko. .
W dużo gorszej sytuacji jest Turawa. Tam gminie pozostało jeszcze blisko 200 ton „czarnego złota”. Zdesperowani urzędnicy obniżyli cenę jeszcze bardziej: do 1650 zł za tonę. Wójt szczerze mówi o kłopotach.
– I dziś to też nie jest już cena, która gwarantuje popyt. Skoro idzie kupić tonę nawet taniej w promocji, ogłaszaliśmy się na Facebooku kilka razy. Również poprzez sołtysów się ogłaszaliśmy. Mimo to kolejek chętnych nie ma – mówi wójt Dominik Pikos i szczerze rozkłada ręce.
– Nie wiem co mam zrobić z tym węglem. Ciepło się zrobiło i ludzie przestali kupować. Na składach też opał zalega, dlatego tam też mają problem. Oni kupowali drogo, a teraz sprzedają tanio: po kosztach lub wręcz na minusie.
Problem z węglem ma również Opole. Stolica regionu została z opałem: ma 29 ton orzecha i 17 ton ekogroszku. Od 8 maja miasto prowadzi sprzedaż końcową. Dlatego obniżyło cenę do 1600 zł. Rzecznik prasowy zapytany o komentarz i problemy, nie był jednak zbyt rozmowny w tej kwestii. Chwalić nie ma się czym.
Ostrożność popłaciła
O satysfakcji mogą mówić dziś ci samorządowcy, którzy podeszli do tematu z dużą ostrożnością i zlecili sprzedaż węgla składom. Jak na przykład Namysłów.
– Tak właśnie myśleliśmy, że może być różnie. Dlatego ograniczyliśmy się do pozbierania deklaracji, a dystrybucją zajęła się w naszym imieniu wyłoniona firma – mówi burmistrz Bartłomiej Stawiarski. – Dzięki temu dziś nie mamy problemów.
Niektóre gminy zamawiały węgiel w niewielkich ilościach – tak jak Krapkowice czy Ozimek.
– Wydałem takie polecenie, by brać po jednej ciężarówce i domawiać. Dzięki temu zostało nam 22 ton węgla typu orzech i 18 ton ekogroszku – mówi wiceburmistrz Ozimka Andrzej Brzezina.
– To dużo mniejszy problem, niż byłby, gdyby było to 200 ton. I tak jesteśmy stratni, bo obniżyliśmy cenę z 2000 zł do 1700 zł, a „komunalka” wozi go ludziom do domu po kosztach. A oni i tak wolą kupić drożej polski opał na składzie. Ten nasz jest z Tanzanii i Indonezji, nie jest zły, dobrze sprawdza się do dopalania, ale najlepiej jest go mieszać z innym… Ludzie o tym wiedzą.
Samorządowcy wrobieni?
Problem z węglem dowodzi, że można powiedzieć, że samorządowcy zostali „wrobieni”. Jednak najbardziej boli ich to, że nie mogą wykorzystać opalu, który im zalega na własne potrzeby.
– Około 100 ton moglibyśmy przeznaczyć do ogrzewania naszych szkół, ale nam nie wolno – dodaje wójt Pikos. – Jest to duży problem na skalę całego kraju.
Wiceburmistrz Krapkowic mówi jeszcze dosadniej. – Zapowiadano, że to, co zostanie, będą samorządy mogły zagospodarować we własnym zakresie. Niestety te obietnice nie zostały wdrożone – wskazuje Arnold Joszko.
– Mieliśmy obawy, że tak to się skończy. A rząd nie dotrzymał słowa. Nadzieja w Związku Miast i Gmin Polskich, który ma interweniować w tej sprawie.
Dominik Pikos nie kryje swojego rozgoryczenia.
– Dystrybucja węgla to była misja narodowa, którą starałem się wypełnić jak najlepiej. Postępowaliśmy według wytycznych. Owszem, kazano nam określać ilości, ale to było jak wróżenie z fusów – wspomina. – Osobiście się w to mocno zaangażowałem. Zależało mi, żeby mieszkańcy zimą nie marzli. Kosztowało nas to wiele pracy, musiałem pracowników oddelegować kosztem innych zadań. Nigdy wcześniej nie robiliśmy takich rzeczy. No i teraz mamy problem. Ci którzy starali się najbardziej, mają go w największych ilościach ton…