Anna Konopka: Jesteśmy w środku prawdziwej rewolucji w polskim prawie pracy. Główną jej osią są zmiany na plus dla pracownika. Mówi się o krótszym tygodniu pracy, 35-dniowym urlopie wypoczynkowym, ułatwieniach dla rodziców. Mimo to wiele osób – w tym oczywiście pracodawcy – uważa, że w Polsce zachodni trend „work life balance” będzie wdrażany w bólach. O ile w ogóle się przyjmie. Brzmi to dramatycznie, ale czy aby naprawdę nie jesteśmy w stanie rozdzielić pracy od życia osobistego?
Prof. Tomasz Grzyb: – Przede wszystkim trzeba na tę kwestię spojrzeć z dwóch perspektyw. Po pierwsze, nie ma żadnej wątpliwości co do tego, że po wielu latach ciężkiej pracy, którą Polacy wkładali w budowanie swojego prywatnego sukcesu, a także powodzenia całego kraju, osiągnęli coś absolutnie niezwykłego. Jeszcze nie tak całkiem dawno skorzystanie z toalety na stacji benzynowej w Polsce było czynnikiem wysokiego ryzyka – nie tylko estetycznego, ale przede wszystkim higienicznego…
Faktycznie, dziś w rozwoju polskie miasta nie odbiegają od Europy.
– Ponieważ z kraju, który, znacząca część z nas jeszcze pamięta, czyli absolutnie zacofanego, nagle staliśmy się normalnym europejskim państwem. To oczywiście było związane z ogromnym nakładem pracy. Większość badań sprawdzających długość czasu pracy Polaków pokazuje, że jesteśmy w ścisłym gronie pracujących niemal najdłużej w Europie. Niech wyraźnym przykładem będzie doświadczenie jednego z moich kolegów, który pojechał na stypendium do Niemiec. Wymyślił sobie, by w sobotę pójść do biura na uniwersytet i spokojnie popracować. Okazało się, że nie wpuszczono go do budynku.
Zabrakło mu jakiejś ważnej plakietki, że to był aż taki problem?
– Nie. Za to od progu portier wyjaśnił mu, że sobota jest od odpoczynku. Zatem nie można przychodzić sobie w weekend, by popracować. Wyjaśniono mu też, że uczelnia, chce by on był w pełni efektywny w ciągu tygodnia. I tylko wtedy oczekuje od niego pełnego zaangażowania.
Zupełnie przeciwnie niż u nas. W Polsce pewnie dostałby jeszcze pochwałę!
– U nas te dwie filozofie stylu pracy również zaczynają się ze sobą zderzać. Kluczowe w nich jest pytanie: Czy tak zwana „kultura zapierdolu” to coś, co nam ciągle służy? Nie ma specjalnej wątpliwości, że ona jest skuteczna z perspektywy zarabiania pieniędzy, budowania pomyślności firmy itp. Ale coraz częściej pytamy, czy to jest dobre dla nas…
Nie ma co się łudzić. Nauczyliśmy się harować ponad normy. Wygląda na to, że my, Polacy, mamy problem z wyznaczaniem granic.
– Inny przykład. Była taka moda, żeby wysyłać maile o dziwnych porach nocnych. Choćby do współpracownika o godzinie pierwszej w nocy. I najlepiej z kopią do szefa. Miało to być wyraźnym sygnałem, że jest się osobą głęboko poświęcającą się firmie.
Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że większość polskich pracodawców nie doceniłaby takiego „zaangażowania”.
– Jakiś czas temu rozmawiałem o tym zjawisku ze znajomą. Ona pracuje dla międzynarodowego koncernu. Odpowiedziała mi, że gdyby w jej firmie ktoś zrobił coś takiego, to byłoby to bardzo źle widziane. Dlatego, że po pierwsze, znaczyłoby, że nie potrafi zarządzać swoim czasem. A więc nie potrafi wykonać pracy w czasie, w którym oczekuje się, że będzie pracować. Po drugie, nie potrafi znaleźć równowagi pomiędzy życiem prywatnym a służbowym.
I dlatego rozmawiamy. Ponieważ te przemiany, choć opornie, to wyraźnie zachodzą. Świadczy o tym podejście do pracy szczególnie młodszego pokolenia, tzw. Zetek, czyli Generacji Z, osób urodzonych po 1995 roku.
– Kiedy analizuje się powody, dla których ludzie czują się szczęśliwi, to okazuje się, że są tam pewne rzeczy związane z pracą. Jesteśmy ludźmi, którzy chcą widzieć sens. Chcemy mieć przekonanie, że to, co robimy każdego dnia, komuś pomaga. Albo sprawia, że coś się może poprawić.
To chyba dobrze?
– Okazuje się, że jeszcze ważniejszym elementem naszego szczęścia są relacje z innymi ludźmi. Zwłaszcza z najbliższymi. W związku z tym w sieci od jakiegoś już czasu krąży taki przekaz – czy to w memach, czy w innych treściach – mówiący, że za dziesięć lat jedynymi osobami, które będą pamiętały, że trzaskałeś nadgodziny, będą twoje dzieci. Nie szef, tylko dzieci, których nie widziałeś godzinami. Rodzina, którą zaniedbywałeś, bo uznawałeś, że jesteś niezbędny dla firmy. Nie ma wątpliwości, że przechodzimy z „kultury zapierdolu” do kultury bardziej troszczącej się o pracownika.
Zmiany w prawie pracy, te dyskutowane, jak i te wdrażane, trochę trudno przyjąć niektórym pracodawcom. Ba, nawet twierdzą, że nie jest realne ich wprowadzenie w życie.
– Na szczęście, jest też tak, że pracodawca rozumie, iż zadowolony i szczęśliwy pracownik to człowiek, o którego dobrostan się dba. I dlatego też wtedy ten drugi bardzo dobrze czuje się w tej organizacji. Nie będzie chciał szukać innej pracy. A to z perspektywy niektórych branż jest naprawdę istotne.
Powoli zmiana myślenia następuje. Ale to zmiana przepisów ją wymusi. Co jednak wtedy, gdy pokolenie obecnych 30- i 40-latków i starszych nie zdoła się przestawić z tych patologicznych i niezdrowych przyzwyczajeń? Nierzadko przecież dzieje się tak, że gdy starsi pracownicy wspominają swoje ciężkie i nieraz uwłaczające początki, patrząc na Zetki, oceniają, że te są roszczeniowe, leniwe… Oczekują przy tym od nich poświęceń, które sami ponieśli.
– Znów mamy dwa wątki. Jeden to relacja pomiędzy przepisem obowiązującym w Kodeksie Pracy, jego zastosowanie i możliwość skorzystania z niego. Dlatego, że są pewne różnice pomiędzy prawem pisanym, a stosowanym. W prawie pracy jest coś takiego, jak „instytucja zgody”. Oznacza to, że na niektóre zmiany wprowadzane przez pracodawcę pracownik musi wyrazić zgodę. A więc wyobraźmy sobie sytuację, że ktoś pracuje w danym miejscu, a szef mówi mu, że od jutra do pracy będzie dojeżdżał 15 kilometrów. Z formalnego punktu widzenia pracodawca musi uzyskać na to zgodę pracownika. Ale on wcale nie musi jej udzielić. Jednak zdajemy sobie sprawę, że jest jeszcze ludzki stosunek do tego przepisu. W projekcie badawczym, w którym brałem niedawno udział, zapytaliśmy pracowników: „Jak sądzisz, co by się stało, gdybyś skorzystał z tego prawa?”
I jakie były odpowiedzi?
– Okazuje się, że prawo prawem, można z niego skorzystać. Mimo to martwimy się, że pracodawca przy pierwszej lepszej okazji z nas zrezygnuje lub przestanie nas na przykład lubić.
Naginamy własne poczucie komfortu, by nie stracić pracy lub przypadkiem nie narazić się pracodawcy?
– Inny przykład to rozmowa o pracę w na przykład międzynarodowej korporacji. W którymś momencie rekruter pyta o stosunek do mniejszości etnicznych, seksualnych itp. I tu z formalnego punktu widzenia oczywiście można odmówić odpowiedzi. Pracodawca nie ma obiektywnego prawa ani powodu do gromadzenia takich informacji. Natomiast ogromna większość zapytanych w projekcie pracowników przyznaje, że: „Jeśli się na to nie zgodzisz, to na pewno tej pracy nie dostaniesz”. W związku z tym, lepiej się zgodzić z rekruterem i odpowiadać nawet niezgodnie z prawdą. Wtedy damy przekonanie, że jesteśmy OK, że wpisujemy się w szablon…
I podobnie może być w przypadku – tak bardzo oczywistych dla naszych kolegów z Zachodu – zasad zebranych pod pojęciem „work life balance”, ale nie do końca przyjętych w pracowniczej codzienności Polaków?
– Myślę, że na początku będziemy się obawiać korzystania w pełni z rozdzielenia pracy od życia poza nią. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że te przepisy, choć paradoksalnie, są w interesie pracodawcy. Możemy sobie wyobrazić sytuację, że ustawiamy czas pracy od 8 do 16. A nagminnie telefonujemy do pracownika poza tymi godzinami. Na przykład po 19 lub w nocy. Mamy taką sytuację, że prawo pracy jest naginane. Dlatego też nasz pracownik – zwyczajnie zmęczony – coraz bardziej przekonany jest o tym, że pracodawca nie robi rzeczy dobrych dla niego. Zatem warto poszukać innego miejsca. Natomiast jeśli będziemy pilnować zasad, co do godzin pracy, przesyłania do siebie wiadomości, a raz na jakiś czas szef zadzwoni po godzinach, to jestem przekonany, że ten pracownik na pewno odbierze telefon. Dlatego, że będzie rozumiał, że dzieje się coś wyjątkowego. Coś, na co trzeba zareagować. Ustawienie pewnych relacji i pilnowanie tego dobrostanu jest naprawdę bardzo istotne zarówno, dla pracownika i pracodawcy.
Z czego wynika ta niezdrowa potrzeba szybkiej reakcji, często poza ustalonymi godzinami?
– Wiele polskich firm pracuje w warunkach, które określam „SOR-owymi” (śmiech). Wszyscy zachowujemy się, jakbyśmy pracowali na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym! Rozumiem, że jak ktoś faktycznie tam pracuje, a wydarzy się katastrofa komunikacyjna na naszym urlopie, to normalnym zachowaniem jest złapanie kierownicy samochodu i pilny powrót do pracy. Ponieważ potrzebne są wszystkie ręce. Ale to naprawdę są wyjątkowe sytuacje. My natomiast, niezależnie, czy produkujemy krany, czy zajmujemy się introligatorstwem, traktujemy naszych pracowników tak, jakby byli tymi pracownikami SOR-u. To znaczy mają być dostępni w każdej chwili.
A co ze wspomnianymi zmianami pokoleniowymi?
– Sam jestem przedstawicielem pokolenia Milenialsów. W związku z tym mam łatwość takiego dziadersowania i mówienia: „Za naszych czasów to byłoby niemożliwe”, „Oni są roszczeniowi”, „Wszystko, o czym oni myślą, to oni sami”, „Nie chcą się poświęcać”, itd. Przypomina mi się takie zdanie, nawiasem mówiąc zasłyszane od jednego z Milenialsów, że sformułowanie „work life balance” to w ogóle go obraża. Ponieważ zakłada ono, że jedno i drugie jest tak samo ważne. A to wcale nie jest prawda. Praca nie jest tak samo ważna, jak życie osobiste. Jest znacznie mniej ważna.
Ktoś powie, że to przesada, łapanie za słówka…
– A wcale tak nie jest. Bo gdy się tak poważnie zastanowimy, odpowiedzmy sobie na pytanie: Czy to naprawdę jest przesada? Pracujemy po to, żeby żyć, czy żyjemy po to, żeby pracować? Rzeczywiście, odnoszę takie wrażenie, że czasami egzaltujemy się takimi skrajnymi postawami. Znajdujemy jakąś 17-latkę, która całemu światu ogłasza, że ona nie ma w sobie takiej siły, żeby pracować od 9 do 17. My oczywiście się z tego potwornie śmiejemy, pomstujemy na współczesną straszną młodzież. Miejmy jednak poczucie, że znacząca część tych młodych po prostu mówi: „OK, ja chcę pracować i robić coś sensownego. Ale chcę też żyć. Nie mam zamiaru robić więcej, niżby to wynikało z moich obowiązków. Bo niby dlaczego powinienem to robić?”.
Mamy więc od kogo brać przykład.
– Jestem przekonany, że w tym obszarze mamy wiele do nauczenia się. Choćby od Zetek. Podsumowując planowane zmiany w zakresie rozdzielania pracy zawodowej i życia osobistego z pewnością mają sens. Jednak to my sami musimy się w nich odnaleźć. Pewne koszty oczywiście poniosą pracodawcy. Jednak całość służyć ma docelowo dobru wspólnemu.
Co mogłoby przekonać sceptyków?
– Pracodawca raz na jakiś czas powinien przyjąć perspektywą pracownika. Zrozumie wtedy, że te zmiany są dla pracownika zwyczajnie korzystne. A wszyscy żyjemy w jednym dużym organizmie społecznym. Jeżeli więc zadbamy o to, by w tym organizmie ludzie byli wypoczęci, mieli prawo do stawiania granic, powiedzenia „nie”, gdy czują, że ich możliwości się skończyły, to zrozumiemy, że to wszystko jest dla naszego lepszego samopoczucia. Innymi słowy, by człowiek był bardziej szczęśliwy.
A co, jeśli będzie opór, jakie mogą być konsekwencje?
– Oczywiście, można też kochać swoją pracę. I oddawać się jej. To nic złego. Natomiast pułapką będzie zatracanie się w niej. Takie myślenie tylko w kategoriach pracy 24 na dobę. Pamiętajmy, że kierownika czy dyrektora zawsze ktoś w końcu zastąpi. Ale w roli ojca, partnerki czy przyjaciela, nie zastąpi nas nikt. Dlatego też często potrzebujemy takiego jasnego sygnału: że są rzeczy ważne i rzeczy ważniejsze. Paradoksalnie, praca nie jest tą ważniejszą. Konsekwencje porażek czy zaniedbań w osobistych obszarach są dużo poważniejsze, niż te wynikające z jakiegoś fakapu w pracy.
Prof. Tomasz Grzyb
Psycholog społeczny, dziekan Wydziału Psychologii Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu, prezes Polskiego Stowarzyszenia Psychologii Społecznej, redaktor naczelny Polish Psychological Bulletin.
Czytaj też: Rynek pracy 2024 – różowo nie będzie. Ale nie w każdym zawodzie
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.