Rodzice opolskich dzieci LGBTQ opowiadają o swoich doświadczeniach
– Politycy nas stygmatyzują, prymitywnie szydzą. Robią z nas wyrzutków społecznych… – przerywa, nie może powstrzymać płaczu. – A takich osób, jak mój syn, tych, których znamy, tylko z Opolszczyzny jest siedem.
Słowo „syn” wypowiada gładko. A przecież jeszcze kilka lat temu była matką Zuzanny, a nie Wiktora.
– Transpłciowość to nie jest coś, co przychodzi z dnia na dzień – podkreśla Magdalena. – Od dawna coś widziałam. Ale nie potrafiłam tego nazwać, że płeć, z którą się urodził, do niego nie pasowała.
Zanim na świadectwie maturalnym jej dziecku wpisano imię męskie, Magdalena przeszła z nim mękę, której nie wyobrażają sobie inni rodzice.
Na wszystkich oddziałach porodowych personel zna przypadki noworodków z nieustaloną płcią. Takich dzieci, tylko w samym Opolu, przychodzi na świat średnio dwoje w ciągu roku. Natura potrafi spłatać figla i nie określi dokładnie: chłopczyk, czy dziewczynka. Wtedy z pomocą przychodzi medycyna, ale nie zawsze potrafi do końca naprawić to, co natura pokręci.
Zuzanna nigdy nie chciała lalek
Ale w przypadku Zuzanny wszystko było od początku jasne. Nikt nie miał wątpliwości, że Magdalena urodziła córkę. To była dziewczynka, ale nigdy nie chciała lalek.
– Moja córka nie miała ani jednej. A jak od kogoś dostała, to zaraz oddawała. Kupiłam jej kiedyś piękny wózek dla lalek, stał bezczynnie, Zuzia sama zaproponowała, że go odda. Nie nosiła sukienek, nawet, jako mała dziewczynka. Tylko zawsze chodziła w spodniach – wspomina Magdalena.
Prosiła o samochody, różne modele i typy, takim zabawom w przedszkolu się oddawała.
– Potem był sport, piłka nożna, jej pasja – sięga do przeszłości Magdalena.
W sporcie nie miała równych sobie i jakoś to się toczyło. Do etapu dojrzewania.
– To była tragedia, kiedy zaczęła się zaokrąglać, piersi jej urosły i pojawiły się krwawienia – opowiada Magdalena. – Tak się ubierała, ściskała, żeby nikt nie zobaczył, że zaczyna być kobietą. Płakała, krzyczała, można było uznać, że trudniej jej przychodzi, jak niektórym nastolatkom, zaakceptować nową sytuację i kobiecość. Zuzanna doskonale pływała, ale na basenie zawsze pojawiała się w luźnej koszulce, bo w swoim kobiecym życiu ani razu nie założyła stanika.
Nie odwróciła się od dziecka
– Boże, jak mnie to wszystko bolało, kiedy patrzyłam na jej cierpienie i nic z tego nie rozumiałam – przyznaje Magdalena. – Do dzisiaj ma ślady po cięciach, na brzuchu, rękach i klatce piersiowej. A jej depresje ciągnęły się tygodniami.
Zuzanna uderzała wtedy głową o ścianę, potem wyła. I nikt nie wiedział, jak jej pomóc.
– Raz mi mówiła, że jest lesbijką, innym razem, że jest biseksualna, sama nie wiedziała. Nie odwróciłam się od mojego dziecka, razem z nią cierpiałam – opowiada Magdalena
Po depresjach i cięciach był psychiatra za psychiatrą i psychologiem.
– Zapożyczałam się, bo to wszystko było prywatne i płatne – mówi Magdalena. – Powoli zaczęłam to układać w jakąś całość. Na końcu był endokrynolog…
Tony leków na uspokojenie połykała też Magda, zanim dotarło do niej, że płeć, z którą przyszło jej dziecko na świat, jest niezgodna z tym, co w głowie.
Co było dla Magdy najtrudniejsze w tym rozstawaniu się z córką, a przyjęciu na świat syna?
– Najgorszy moment, kiedy Wiktora wiozłam do Bielska na mastektomię – przyznaje. – Po drodze pytałam: „Czy ty naprawdę tego chcesz?”. Ten dzień zapamiętam do końca życia, było szaro, dużo śniegu, to wszystko było przytłaczające…
– Uspokoiłam się, kiedy Wiktora odbierałam ze szpitala, był szczęśliwy, że wreszcie pozbył się tego ciężaru – dodaje Magdalena. – Chociaż te rany długo się nie goiły. Ale kiedy po „jedynce” robiliśmy „dwójkę”, chociaż to poważny zabieg, to jakoś łatwiej przyszło.
Rodzice opolskich dzieci LGBTQ muszą być pozwani przez dziecko
„Jedynka” i „dwójka”, takim skrótem operują rodzice transpłciowych dzieci, rozmawiając ze sobą o kolejnych zabiegach, którym poddawane są ich dzieci.
– „Dwójka” to poważny zabieg usunięcia macicy i jajników, na który wiozłam Wiktora do Lublina – mówi Magdalena. – To jedyne miejsce w Polsce, gdzie takie zabiegi robi się na NFZ. Dowiedziałam się o tym od rodziców z naszego środowiska. Prywatnie kosztowałoby to 15 tysięcy złotych, których nie miałam. Ten zabieg trzeba było zrobić, bo Wiktor bierze męskie hormony, a jajniki dalej produkowały hormony, więc miesiączkowe bóle były tak silne, że powodowały omdlenia. Lekarz nam powiedział, że przy tym starciu hormonów może dojść do nowotworu.
Co do zabiegu uformowania zewnętrznych męskich narządów płciowych, to w Polsce jest to niemożliwe.
– Niemożliwe, bo kosztuje fortunę – tłumaczy Magdalena. – Wiktor na razie tego nie potrzebuje, a potem sam już zadecyduje.
Gładko natomiast poszła przed sądem zmiana imienia i wszystkich wpisów w dokumentach.
– A nie zawsze tak się dzieje, bo często sąd powołuje biegłych, co dodatkowo kosztuje – podkreśla Magdalena. – W naszym przypadku sędzia widocznie uznał, że jest już wszystko jasne.
Formalnie przebiega to tak, że aby skorygować płeć, dziecko musi pozwać rodziców, jakoby to oni byli winni błędu w metryce. W 2015 roku miało dojść do uproszczeniu tych procedur, ale ustawa została zawetowana przez prezydenta Dudę.
– Przeszliśmy i przez to – dodaje Magdalena. – Najważniejsze, że na świadectwie maturalnym jest Wiktor, a nie Zuzanna. Po liceum wyjechał z rodzinnego miasta, nie musi już niczego nikomu tłumaczyć.
Powiedz, a jak u nich z seksem?
Wszystko, przez co przechodziła wraz z dzieckiem, to ciężar, który nie każdy potrafi unieść. Nie każdy z bliskich potrafi też potem zaakceptować tę zmianę płci. Najłatwiej to przestawienie przyszło bratu Wiktora.
– Jest dużo młodszy, ale szybko zaakceptował, że zamiast siostry ma teraz brata – opowiada Magdalena. – Najtrudniej z babcią, która dalej mówi do niego „Zuzanka”. Przyjęliśmy, że inaczej nie potrafi, ale Wiktor już do niej nie jeździ, bo ona za każdym razem coś próbuje mu tłumaczyć, a ta żeńska przeszłość Wiktorowi ciąży.
U Wiktora hormony męskie już zrobiły swoje, ma ładną bródkę, w takim nowym stylu. Miał też dziewczynę, ale po dwóch latach odeszła.
– Bolało, kiedy ciekawscy z rodziny podpytywali cicho, jak tam u nich z seksem – przyznaje Magdalena. – Wtedy Wiktor kazał mi odpowiadać, że są do tego odpowiednie sprzęty.
Magdalena widzi, jak bardzo jej syn czuje się teraz samotny. – Mam nadzieję, że znów spotka fajną dziewczynę – mówi. – A kiedy ktoś mnie pyta o moje starsze dziecko, to nie robię z tego tajemnicy, że miałam córkę, a teraz mam syna.
A jak przyjął to wszystko ojciec Wiktora?
– Rozstaliśmy się – odpowiada lakonicznie.
Magdalena działa teraz w katowickim stowarzyszeniu „My Rodzice”, skupiającym matki, ojców i sojuszników dzieci LGBTQ z całej Polski. Udzielają też pomocy, organizując między innymi kąt do życia dzieciakom wyrzucanym z domów, po tym, jak przyznają się, że są LGBTQ.
Ojcom jest trudniej
– I to nie są wcale patologiczne domy, jak się zwykło myśleć – mówi o dzieciach wyrzucanych przez rodziców Mirella ze stowarzyszenia „My Rodzice”, matka 25-letniego geja.
Sama przyznaje, że kiedy jej syn dokonał coming outu (ujawnienie swojej tożsamości płciowej – aut.), to niemal przez dwa lata w ich domu panowała bardzo ciężka atmosfera.
– Bo nie wszyscy rodzice są w stanie tak od razu to przyjąć, zwłaszcza ojcom trudno zaakceptować, że mają syna geja albo córkę lesbijkę – tłumaczy Mirella. – W naszym stowarzyszeniu 70 procent to matki, bo ojcom trudno o tym mówić. Widać jednak, że pokoleniowo to się jednak zmienia. Coraz młodsi rocznikowo ojcowie przyłączają się do naszego stowarzyszenia, oni już inaczej do sprawy podchodzą.
Jak jednak podkreśla, to nie znaczy, że matki przechodzą to „bezboleśnie”, bo jak się jest matką dziecka LGBTQ, to nigdy nie zaznaje się już spokoju. Kiedy jeszcze Mateusz mieszkał w Polsce, to każdy telefon od syna odbierała z mocnym biciem serca.
– Pierwsza myśl była taka: pobili go, albo ktoś coś przykrego mu zrobił – mówi pełna troski Mirella. – Albo znów przyszła depresja po tym, jak ktoś go opluł, albo coś złego powiedział.
Nie ukrywa też, że jest spokojniejsza od dnia, w którym Mateusz wyjechał z Polski. Bo tam, gdzie teraz żyje, nikt go, tak, jak u nas, nie napadnie, ani nie pobije z tego tylko powodu, że jest gejem.
Dziecko z szafy wychodzi, a rodzic wchodzi
Mirella niby już się oswoiła ze wszystkim, ale podczas spotkania nie może powstrzymać łez, kiedy wraca do przeszłości.
– Mateusz się ciął, miał huśtawkę nastrojów, mówił, że ma dość życia – wspomina. – A ja nie rozumiałam, o co mu chodzi.
Zrozumiała na kilka tygodni przed osiemnastką syna. Wracała z pracy, po drodze było liceum Mateusza, to go zabierała. Sama nie wie, dlaczego powiedziała, że ma bardzo dobry dzień i że wszystko jest w stanie przyjąć. I wtedy syn zaczął mówić, do czego przygotowywał się już od dawna.
– Ale zanim mi powiedział, że jest gejem, kazał przyrzec, że nigdy nie przestanę go kochać i zaczął płakać – wspomina Mirella. – Prosił też, żeby nie mówić tacie, że powie mu sam, ale dopiero jak wyjedzie na studia.
Przez rok miała z Mateuszem tajemnicę.
– Było mi bardzo ciężko, bo jest coś takiego, że jak dziecko robi coming out, czyli „wychodzi z szafy”, to rodzic do tej szafy wchodzi – przyznaje. – Szłam ulicą i wydawało mi się, że mam na czole napisane „Jestem matką geja”. I wszyscy będą mnie piętnować. Więc to był rok wycofania się ze wszystkiego.
Z drugiej strony to był czas zapoznawania z problemami rodziców dzieci LGBT.
– Oglądałam wtedy film amerykański o religijnej rodzinie, w której brak akceptacji doprowadza syna geja do samobójstwa – opowiada Mirella. – Miałam ciągłą kotłowaninę myśli. Ciągle myślałam, co będzie z moim dzieckiem w przyszłości. A mąż dowiedział się przypadkiem…
Mateusz jadł z ojcem obiad i coś pisał, potem na chwilę odłożył telefon i wstał od stołu. Wtedy ojciec spojrzał na ekran komórki. Przez chwilę myślał, że syn pisze coś miłego do dziewczyny, ale rzuciły mu się w oczy męskie końcówki.
– W końcu sam nie wiedział, co zobaczył, miał jakąś kotłowaninę myśli – wspomina Mirella. – Zapytał mnie, jak wróciłam z pracy, czy Mateusz umawia się z chłopakami. Powiedziała tylko, że ma sam z nim rozmawiać…
Modlitwa nie pomogła
– Powiedział synowi, że go kocha, ale zrobi wszystko, żeby go wyleczyć – mówi Mirella. – Stwierdził, że jako osoba wierząca nigdy tego nie zrozumie i nie zaakceptuje, więc zrobi wszystko, żeby znaleźć lekarza, który Mateusza wyleczy.
Mateusz tłumaczył, że od wielu już lat próbuje siebie zrozumieć i zmienić, ale to niemożliwe. Bo kiedy miał 12 lat, patrzył na chłopców, a nie na dziewczyny i sam nie rozumiał, co się z nim dzieje. Próbował już wszystkiego, nie popełnił samobójstwa tylko ze względu na mamę, bo ją bardzo kocha.
– W jego kieszeniach znajdowałam po dwa różańce, potem mi powiedział, że tak bardzo się modlił, żeby Pan Bóg w nim to zmienił – Mirella opowiadając nie może powstrzymać łez. – Wcześniej umawiał się z dziewczynami, i to nie raz, ale za każdym razem potem mówił, że jest do niczego.
Uspakajała go wtedy po matczynemu, że jeszcze nie trafił na swoją, a jak trafi, to będzie inaczej. Nie było, bo nie mogło.
– Mąż bał się, że to dotrze do jego kolegów w pracy i będzie tam wyśmiewany – dodaje Mirella. – Sytuacja była tak napięta, że Mateusz w ogóle nie przyjeżdżał do domu. A kiedy raz przyjechał na święta, to mąż wyniósł się do drugiego pokoju. Wtedy zmusiłam męża do pójścia do psychologa, byliśmy na dwóch spotkaniach, ale nie był przekonany, bo co mu jakaś obca kobita będzie mówiła o facetach i gejach, skoro nie ma o tym pojęcia?
To nie jest tak, jak pokazuje TVP
Właśnie wtedy trafiła na dyżur do stowarzyszenia My Rodzice, akurat dyżur miała jedna z matek, która przyjeżdża do Katowic z Krakowa. Potem Mirella wymusiła na mężu, żeby pojechał z nią na ogólnopolskie spotkanie rodziców dzieci LGBT do Łodzi.
– Już miałam dość tej napiętej sytuacji, zagroziłam, że jak nie pojedzie, to wystąpię o rozwód – wspomina.
Pojechali. Rozmowy z innymi ojcami Mirella nazywa największym przełomem.
– Do męża dotarło, że inni faceci też tak mają, córki lesbijki i synów gejów – opowiada. – Oni też się obwiniali, że źle wychowali swoje dzieci, że za mało z nimi spędzali czasu i za mało było męskich wzorców. Zrozumieli, że to nie nadopiekuńcze matki robią zniewieściałych synów. Tam się okazało, że to bez znaczenia, jak dziecko było wychowywane. Rodzice wykształceni, czy prości, to wszystko nie ma wpływu na orientację seksualną. Tam się okazało, że wszyscy mamy takie same dzieci.
Ale to nie był jeszcze czas, żeby ujawnić się przed rodziną.
– Przeżyciem była parada równości w Warszawie, kiedy zobaczyliśmy dziesięć tysięcy ludzi – wspomina Mirella. – I to nie wyglądało tak, jak pokazywane fragmenty w TVP, czyli, przepraszam, ale powiem – z piórkiem w tyłku i przebraniu. My zobaczyliśmy normalnych ludzi. I spacerujące rodziny.
Mówi, że mąż potrzebował czasu, żeby powiedzieć, że jego syn jest dobrym i empatycznym człowiekiem, a co inni o nim powiedzą, to go nie obchodzi.
– Kiedy „wyszliśmy z szafy” jako rodzice LGBTQ, myśleliśmy, że rodzina i znajomi się od nas odwrócą, ale tak się nie stało – Mirella ze wzruszenia szlocha. – Zaskoczyło nas pozytywnie, że nikt się od nas nie odwrócił.
Ale nie wszystkim rodzicom tak się udaje.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.