Damazy Szmigiel został zabity już po wojnie w Kowalowie na Ziemi Lubuskiej. Był 1 czerwca 1945 roku. Kowalów, dziś należący do gminy Rzepin w powiecie Słubice, wtedy nazywał się jeszcze Koblow. Ale Niemców już tu prawie nie było. Było za to liczne wojsko sowieckie pilnujące świeżej granicy. Jeden z czerwonoarmistów zabił ojca pani Ireny serią z karabinu maszynowego. Damazy Szmigiel zapłacił życiem za to, że próbował bronić kobiety ze wsi, której Rosjanin zabierał rower. Zabójca nazywał się Ilczenko, został za swoją zbrodnię skazany, choć dopiero w 1948 roku. Ale to ojcu pani Ireny życia nie przywróciło. A teraz pusty grób Dazamazego Szmigla dręczy jego córkę.
Pusty grób. Testament mamusi nie do wykonania
Pani Irena zdecydowała się po latach otworzyć mogiłę taty, by wypełnić ostatnią wolę ukochanej mamy.
– Jeszcze dzisiaj mam w uszach jej prośbę, żeby po jej śmierci sprowadzić szczątki tatusia do Opola i złożyć je we wspólnym grobie obok mamy. I wciąż słyszę także jej przestrogę, żebym się nie pomyliła i nie sprowadziła jej jakiegoś obcego chłopa do grobu – opowiada Irena Chamielec.
– Mamusia zmarła w 2000 roku. Spoczywa na cmentarzu w Opolu-Półwsi. I co ja mam jej teraz powiedzieć? Co mam powiedzieć bratu, który za kilka tygodni przyleci do Opola z Kanady i najstarszej siostrze? Każdego dnia przypłacam tę troskę zdrowiem – martwi się pani Irena.
Przebieg przeprowadzonej w listopadzie 2022 roku ekshumacji pani Irena pamięta ze szczegółami. Ogromne rozczarowanie, kiedy zobaczyła pusty grób ojca na dawnym ewangelickim cmentarzu w Kowalowie. I gwałtowne poszukiwania tuż obok grobu po lewej stronie. One przez chwilę wydają się uwieńczone powodzeniem. Udaje się znaleźć czaszkę i kości. Wydaje się, że wreszcie będzie można zapełnić przygotowaną na wydobyte w czasie ekshumacji szczątki niedużą trumnę i złożyć ją w grobie żony zmarłego.
Niestety, po dokładniejszych badaniach antropologicznych w grudniu 2023 okazało się, że czaszka należała do kobiety, a więc nie Damazy Szmigiel został w tym miejscu pochowany. Gdzie złożono jego ciało, wciąż nie udało się ustalić. Podobnie, jak ktoo i dlaczego zostawił pusty grób.
Ta dramatyczna historia rozpoczęła się 90 lat temu na dzisiejszej Opolszczyźnie. W kwietniu roku 1934 rodzice pani Ireny zawierają małżeństwo.

– Ojciec pochodził z Komornik koło Praszki, 10 kilometrów od Wielunia, a mama urodziła się na Smugach w gminie Wróblew – opowiada pani Irena. – Łąki tych obu wiosek stykały się ze sobą. Rok później przyszła na świat moja najstarsza siostra. W Smugach rodzice budowali dom. Był piękny. W porównaniu z okolicznymi chałupami z gliny krytymi słomą, przypominał luksusową willę. Cegły pochodziły z prywatnej cegielni w Mokrsku. Tatuś swojego ojca znał słabo, bo ten z konieczności, z biedy wyjechał do Ameryki za chlebem. Babcia po śmierci męża dostała z USA odszkodowanie. Podzieliła je między dwoje dzieci. Ten kapitał pozwolił rodzicom rozpocząć budowę.
Tych pieniędzy okazuje się jednak za mało. Rodzice biorą kredyt. Żeby spłacić raty, Damazy Szmigiel decyduje się wyjechać do pracy we Francji. Jest rok 1937.
– Francuzom już wtedy brakowało rąk do pracy – kontynuuje opowieść pani Irena. – A tamtejsi inwestorzy byli bardzo sprawni. Taki pracodawca przyjeżdżał samochodem na ubogie polsko-niemieckie pogranicze, sam załatwiał wszystkie formalności i zabierał pracowników do siebie, do Francji. Ojciec miał cenną umiejętność. Nie tylko był kierowcą. Miał niebywałą smykałkę do motoryzacji. Babcia wysłała go do warszawskiej szkoły samochodowej. Ukończył ją z wynikiem bardzo dobrym. Te predyspozycje odziedziczył mój najmłodszy syn, który był rajdowcem, a samochody są do dziś jego wielką pasją.
We francuskim Metz pan Damazy pracował właśnie jako kierowca. Po jakimś czasie napisał do żony, by poszła w jego ślady. Argumentował logicznie: dwie francuskie pensje zamiast jednej pozwolą szybciej zaoszczędzić pieniądze na spłatę kredytu i wtedy wszyscy wrócą do Polski.
Mama pojechała, córka została
– Mama posłuchała męża i szykowała się do wyjazdu – relacjonuje pani Irena. – Pod opieką babci, czyli swojej mamy, decyduje się zostawić najstarszą córeczkę, a moją siostrę. To dla dziecka musiało być bardzo trudne przeżycie. Siostra nigdy się z tą decyzją rodziców nie pogodziła i zawsze już uważała ją za krzywdę. Babcia, u której znalazła dom, miała siedem córek i jednego syna. Ten syn zginął jako żołnierz 27. Dywizji Piechoty z Częstochowy w powstaniu śląskim i został – jako bohater – pochowany na wieluńskim cmentarzu.
– Mama zwlekała z wyjazdem – dodaje Irena Chamielec. – Co trzy miesiące chodziła anulować wizę. Wojna wisiała w powietrzu. Trochę jak teraz. Ostatecznie w 1938 roku i ona emigruje do Francji za pracą. Nie mogła przewidzieć, że Niemcy ten piękny dom rozbiorą, została z niego tylko kupa kamieni. W dodatku zgwałcili jedną z córek babci, bardzo piękną ciocię Wiktorię.
Już we Francji przychodzi na świat – w marcu 1939 roku – starszy brat pani Ireny, Józef.
– Był bardzo zdolny, taki typowy prymus. Uczył się świetnie w gimnazjum w Gorzowie Śląskim, zresztą razem z Edmundem Podzielnym, przyszłym księdzem i proboszczem opolskiej katedry. Był prymusem także na Politechnice Wrocławskiej – wspomina z uśmiechem Irena Chamielec. – Mamusia w nim pokładała wszystkie nadzieje, nie we mnie. Ale los tak zdarzył, że to ze mną przeżyła wszystkie te lata. I ja byłam jej opiekunką. Czasem myślę, że wprawdzie nie zdążyłam się w życiu nabyć z ojcem, ani nim nacieszyć. Zawsze mi go bardzo brakowało. Ale za to bardzo długo mogłam mieć przy sobie moją mamę. Na pogrzebie mamy wnuk Andrzej, zwracając się do mnie, powiedział, że bardzo mi zazdrości tego, iż byłam przez całe 85 lat obecna w jej życiu.
Wojna wisiała na włosku. Potwierdzały to także listy przysyłane do Metz z Polski. Ale Damazy Szmigiel był wielkim optymistą. Wierzył, że Anglia i Francja wspólnymi siłami szybko Niemców pokonają. Uspokajał zmartwioną żonę. A sam zgłosił się – odpowiadając na apel skierowany do francuskich Polaków (w wieku odpowiednim do służby frontowej), by zgłaszali się do Coëtquidan. Na tamtejszym poligonie (Polacy nieco złośliwie nazywali go koczkodanem) od 12 września 1939 do 17 czerwca 1940 szkoliła się polska dywizja we Francji. Damazy Szmigiel był jednym z 22 tysięcy Polaków, którzy tam byli przygotowywani do udziału w wojnie. Był jednym z pierwszych, którzy się zgłosili.
Nie zostawiaj mnie
– Mama była już wtedy ze mną w ciąży – opowiada pani Irena. – A równocześnie opiekowała się moim półrocznym braciszkiem. Wszystko to w obcym kraju. Mówiła ojcu wprost: „Damazy, jest wojna. Nie zostawiaj mnie samej z dwójką dzieci”. Prosiła go także podczas odwiedzin w Coëtquidan w październiku 1939. Ojciec był już wtedy po przysiędze złożonej na ręce generała Sikorskiego. „Władziu, uspokajał mamusię, na Boże Narodzenie po szwabach już śladu nie będzie”. Mama mu uwierzyła. Oboje ulegli przesadnie optymistycznej propagandzie. Ja urodziłam się 9 kwietnia 1940 roku. 10 maja Niemcy atakują Francję.

Rodziny żołnierzy polskich zostały dla ich bezpieczeństwa – jeszcze przed przyjściem Ireny na świat – przeniesione w okolice Bordeaux. Mama pani Ireny trafia do La Rochelle, miejscowości, której 14-miesięczne oblężenie przez kardynała Richelieu unieśmiertelnił w „Trzech muszkieterach” Aleksander Dumas.
– Trafiliśmy do francuskiej bezdzietnej rodziny – mówi Irena Chamielec. – Ci Francuzi chcieli mnie nawet adoptować. Przekonywali mamę, by – skoro ma dwoje dzieci – jedno oddała. Nie dała się namówić.
Skończyło się na tym, że francuskie małżeństwo wybrało drugie chrzestne imię dla Ireny: Lucienne (dziś pani Chamielec używa go w polskim brzemieniu Łucja). Ojciec w maju i w czerwcu bije się po stronie Francuzów. Po kapitulacji Francji (22 czerwca 1940) trafia do obozu jenieckiego. Ucieka. Zostaje zatrzymany ponownie. W sumie jest więziony w czterech niemieckich obozach – trzech stalagach i na koniec w oflagu, choć nie jest oficerem, lecz kapralem.
Rodzina w La Rochelle nie jest już tak bezpieczna jak poprzednio. Do mamy docierają plotki straszliwe – krewni polskich żołnierzy, którzy bili się po stronie Francji z Niemcami, zostaną wyłapani i odesłani do Auschwitz.
– Mama wiedziała, co dzieje się w Auschwitz, więc przyjmowała te nowiny z grozą w sercu – wspomina Irena Chamielec.
– W 1942 do drzwi zapukało dwóch Niemców. Kazali się mamie na określoną godzinę spakować razem z dwójką dzieci do wywózki. Miejscem naszego przeznaczenia miał być Polenlager w Raciborzu.
– Przed wyjazdem na francuskim dworcu podchodzi do niej dwóch mężczyzn – dodaje. – Pytają, ile ma dzieci. Mama odpowiada, że troje – tyle jest w dokumentach – ale jedno zostało w Polsce w 1938. Ci panowie mówili po polsku. Kim dokładnie byli, nie wiem. Dość że przyprowadzili Żydówkę z dzieckiem. Powiedzieli, że mąż tej kobiety jest kimś znaczącym w żydowskich służbach i należy uratować jego dziecko. Po godzinie namysłu i płaczu mama powiedziała, że dziecko weźmie, ale pod warunkiem, że razem z nim pojedzie także jego mama. Wszyscy trafiają do Raciborza. Mamusia załatwiła u głównej kucharki, żeby tę Żydówkę – prawdopodobnie o imieniu Salomea, mamusia zamiast Salcią nazywała ją Helcią – zatrudniono do brudnych robót w kuchni, gdzie nie była specjalnie widoczna. Jej synek, niestety, nie pamiętam jego imienia, w dzień bawił się z nami, na noc wracał do mamy. Przebywaliśmy tam do jesieni 1944. A potem przeniesiono nas do klasztoru na Górę św. Anny. Mama opowiadała, że kiedy bombardowano Blachownię, huk był taki, że bała się, że wszyscy zginą pod gruzami. Cała góra się trzęsła.
Mieszkanie za szycie
Ostatecznie pani Władysława z dziećmi znajduje schronienie na poddaszu domu pewnej Niemki w Uszycach. Niemka miała pięcioro dzieci, a jej mąż był w rosyjskiej niewoli. Zgodziła się kobietę z trójką dzieciaków – krótko była z nimi starsza siostra – przyjąć (Żydówka z synem znalazła lokum już wcześniej) w zamian za to, że mama pani Ireny będzie szyła dla niej i jej pięciorga pociech.
„Helcia” pewnego dnia przyjeżdża przywieziona czarnym autem przez dwóch mężczyzn, by się pożegnać. Informuje, że wraca z synkiem do Palestyny, dziękuje za uratowanie życia. Obiecuje napisać list i wysłać paczkę.
– Już nigdy nie otrzymaliśmy od niej żadnego znaku życia – wspomina pani Chamielec. – Nigdy też się nie dowiedzieliśmy, kim byli ci mężczyźni, ani dokąd ją zawieźli. Mamę jeszcze długo po wojnie to dręczyło. Wspominała o tym nawet na łożu śmierci.
W Uszycach, gdzie żyją obok siebie i powoli się integrują miejscowi i przybysze, pani Irena w roku 1950 przystępuje do I Komunii Świętej.
Ojcu udaje się jeszcze w czasie wojny opuścić obóz jeniecki dzięki temu, że jest kierowcą. Zostaje skierowany do pracy przymusowej w fabryce drożdży w Konstadt.
– Tyle razy słyszałam, że ojciec pracował w Konstadt, bardzo długo nie wiedząc, że to nasz Wołczyn – wspomina pani Irena.
– Niemcy, u których ojciec pracował, już po wejściu Rosjan, bo w marcu 1945 roku, kazali się zawieźć za Berlin. I ojciec to bezpiecznie zrobił.
Kiedy Damazy Szmigiel wracał z berlińskiej wyprawy, został – jak wielu Polaków jadących z Zachodu – zatrzymany i wcielony przymusowo, na pół roku do Milicji Obywatelskiej. Bezpośrednim powodem miała być troska o szczelność granicy. Stało się to formalnie – po około miesiącu pobytu w Kowalowie – 27 maja 1945 roku.
Pusty grób. Ktoś chciał zatrzeć ślady?
– Właśnie pod koniec maja mamusia dostała list – mówi Irena Chamielec. – Jeszcze dziś widzę listonosza, który pędzi na łąkę, gdzie mama pracowała i słyszę, jak woła: „Władziu, masz list od Damazego”. Mama nie zwracała uwagi na to, że ta łąka jest wilgotna. Usiadła i łapczywie czytała, z płaczem. „Tato żyje, tato żyje”, powtarzała. Oboje z bratem nie mieliśmy wątpliwości, że tego dnia mamusia, która tyle w czasie wojny przeżyła, jest szczęśliwa.
W liście Damazy zachwalał okolicę, w której teraz przebywa i prosił, żeby przybyła do niego z dziećmi. „Przyjedź bez żadnej obawy” – pisał.
Tymczasem na początku czerwca przychodzi telegram z informacją, że Damazy Szmigiel został zabity.
– Ten telegram w naszym domu miał taki skutek, jak bomba spadająca na Hiroszimę. Zniszczył wszystko. Łatwo obliczyć, że ojciec był milicjantem raptem cztery dni – mówi Irena Chamielec. – Pierwszego czerwca zginął z rąk czerwonoarmisty. I został pogrzebany w miejscowym parku. Dzisiaj jest to zamknięty teren prywatny. A na miejscu parku znajduje się staw.

– Pod koniec czerwca 1945 mama w towarzystwie dwóch kuzynów pojechała na grób męża – kontynuuje opowieść pani Irena. – Kuzyni się popili. A ona sama poszła szukać mogiły. I znalazła. Dokonała sama ekshumacji. Rozgrzebała rękami ziemię, otwarła wieko trumny. Mówiła, że trumna była tak płaska, że zamykając wieko, tatusiowi połamano nogi. Stopy były nienaturalnie przekrzywione w stronę ciała. Zmarły się zmienił, urosły mu włosy, ale mama nie miała wątpliwości, że ogląda zwłoki swojego męża. Jej słowa to jest dziś dla mnie jedyna nadzieja, że tatuś tam spoczywał naprawdę – podsumowuje ze łzami pani Irena. – Co roku jeździłam tam z mamą na grób. Mieszkańcy Kowalowa – państwo Marszałkowie i Sawiccy przyjmowali nas jak rodzinę.
Po październikowym przełomie 1956 roku, który wyniósł do władzy Gomułkę, grób w parku nagle zniknął.
– Kolejny raz odbywaliśmy tę rodzinną pielgrzymkę – opowiada Irena Chamielec. – Z Uszyc do Byczyny furmanką. A potem pociągiem na Poznań. W Poznaniu przesiadka. Wiozłyśmy chryzantemy, które po dojechaniu do tatusia, stawały się śmieciami, a przecież dla nas było to ważne, żeby coś na tym grobie położyć. Niedaleko – w tym samym parku – był rosnący z roku na rok prowizoryczny cmentarz sowieckich żołnierzy. Widać nadal ginęli. Ale my idziemy na grób ojca. Mamusia prędzej, przodem ja za nią. Nagle mama krzyczy: „Gdzie mój Damazy?”. I płacze. Po grobie śladu nie ma.
Marszałkowie i Sawiccy uspokajają, że grób został skrycie przeniesiony przez władze na ewangelicki cmentarz. Przez kolejne kilkadziesiąt lat rodzina z Opola jeździła na ten grób, by okazać zmarłemu mężowi i ojcu miłość. Dziś pusty grób jest dla nich tajemnicą trudną do rozwiązania.
– Wygląda na to, że ktoś chciał zatrzeć ślady zabójstwa ojca i związanego z nim rabunku – mówi pani Irena Chamielec. – Bardzo trudno mi się z tą krzywdą pogodzić.
Czytaj też: Bitwa o Monte Cassino. Nie musiało spłynąć tyle polskiej krwi
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.