Krzysztof Ogiolda: Donald Trump w inauguracyjnym przemówieniu ogłosił, że od jego prezydentury zaczyna się nowa, złota era w dziejach Ameryki. Obecnych na Kapitolu poprzednich prezydentów wprawdzie uprzejmie przywitał, ale po chwili zrobił z nich publicznie nieudaczników i niemal zdrajców USA. To pycha godna dyktatorów w najgorszych czasach historii?
Dr Błażej Choroś: Motyw Bożego posłannictwa, nadzwyczajności towarzyszący wyborowi nowego prezydenta należy trochę do amerykańskiej specyfiki. Ale w powyborczym przemówieniu Donalda Trumpa istotnie zabrakło tonu pojednawczego. Mówił tak, jakby w USA po ciemnych wiekach nastawał renesans. A przecież zaledwie cztery lata temu Donald Trump zakończył swoją czteroletnią kadencję. Był prezydentem tak samo jak jego następca i obecny poprzednik Joe Biden. Teraz jego szumne zapowiedzi będą się musiały zderzyć z rzeczywistością.
– Nowy prezydent obok pychy pokazał także sporo egoizmu. Zapowiedział, że Ameryka skupi się na sobie, na własnym bogactwie, a najważniejsze wojny to te, w które USA nie da się wciągnąć. Jakby jego kraj wypierał się roli globalnego mocarstwa. W obronie Ukrainy nie padło ani jedno słowo.
– A nawet więcej. Donald Trump powiedział, że Ameryka dotychczas finansowała obronę innych państw, a nie finansowała obrony własnych obywateli. I to ma się zmienić. Ale to nie było zaskoczeniem, bo było spójne z jego kampanią i hasłem wyborczym „Uczyńmy Amerykę znów wielką”. Zresztą amerykańskie kampanie prezydenckie odbywają się głównie w oparciu o motywy polityki wewnętrznej. Marginalna obecność wątków zagranicznych w jego przemówieniu inauguracyjnym nie jest niczym dziwnym. Prezydenci amerykańscy rzadko odnosili się do polityki międzynarodowej w swoich wystąpieniach inauguracyjnych. Ale warto zauważać to, co w wystąpieniu Trumpa pojawiło się „drobnym drukiem” i pamiętać, jak wyglądała jego poprzednia prezydentura. Wtedy, mimo że jego język i narracja także były trochę izolacjonistyczne, to zasadniczych zmian w polityce zagranicznej tak naprawdę nie było. Niewykluczone, że teraz będzie podobnie.
– Ale prezydent już wdrożył rozkaz wykonawczy zawieszający na trzy miesiące wszelką pomoc międzynarodową ze strony USA.
– Nie jest do końca jasne, czy w to wchodzi także cała pomoc dla Ukrainy. Ale nawet jeśli, to „drobnym druczkiem” zapisano, że ten 90-dniowy zakaz nie jest nienaruszalny, a decyzję o jego ewentualnym skróceniu i utrzymaniu programu pomocowego będzie podejmował Sekretarz Stanu Marco Rubio. Na użytek wewnętrznej narracji wszystko jest twarde. Na potrzeby najtwardszego elektoratu. Znamy to także z Polski. Ale Donald Trump zostawił też sobie furtki, które da się w potrzebie otwierać.
– Jakie mogą być kolejne kroki nowego prezydenta USA w kwestii wojny w Ukrainie. W kampanii zapowiadał, że w ciągu jednego dnia ją zakończy.
– To jest jeden z najważniejszych znaków zapytania. I konia z rzędem temu, kto ma gotową odpowiedź. Wszyscy wiemy, że to się nie wydarzy z dnia na dzień. Kluczowe jest to, że dla jakiegoś porozumienia, zakończenia wojny czy jej zamrożenia – bo raczej nie mówimy o pokoju – obok Ukrainy potrzeba także Rosji. A ze strony Moskwy nie widzimy gotowości do rezygnacji z jakichkolwiek żądań. Rosja raczej je eskaluje. Pytanie, na jaki poziom utraty twarzy Stany Zjednoczone i sam Donald Trump gotowe są pójść, by wymusić zakończenie konfliktu. Kontekst geopolityczny jest szerszy, a Ukraina to tylko element układanki. Putin żąda powrotu do podziału na strefy wpływów w Europie, prawie jak w czasach ZSRR. Moskwa domaga się, by NATO nie angażowało się w Europie na wschód od Niemiec. Taki koncert mocarstw odpowiada także Chinom, które chciałyby sformalizować swoje strefy wpływów i mieć wśród nich choćby Tajwan.
– To na pierwszy rzut oka współgra z demonstrowanym przez Trumpa izolacjonizmem…
– Tylko że Stany Zjednoczone są supermocarstwem. Dla nich udział w koncercie mocarstw – ze zredukowaniem pozycji Europy – oznaczałoby drastyczne ograniczenie własnych wpływów. A co za tym idzie, ograniczenie np. znaczenia dolara jako waluty rezerwowej, w której banki centralne na całym świecie trzymają swoje rezerwy. Z czego USA czerpią gigantyczne zyski, bo mogą dolary dodrukowywać według potrzeb, a płacimy za to wszyscy. Złoty wiek zapowiadany przez Trumpa trudno sobie wyobrazić bez wzmocnienia, a nie osłabienia roli Stanów Zjednoczonych. To się ze sobą nie spina, bo nie można być supermocarstwem i prowadzić długofalowej polityki izolacjonizmu. Ważne jest, czy Amerykanie też to dostrzegają. Czy Donald Trump i jego otoczenie uważają, że tanie sprzedanie Ukrainy będzie oznaczało erozję wiarygodności USA jako gwaranta pokoju i bezpieczeństwa w świecie i czy uważają, że sojusznicy USA również tworzą siłę Ameryki. To jest ważne nie tylko dla Europy, ale też dla takich krajów jak choćby Australia czy Japonia, które na amerykańskich gwarancjach opierają np. politykę wobec bliskich Chin. Mam nadzieję, że deklaracje Trumpa w tej kwestii będą inne niż czyny.
– Deklaracje były straszliwie populistyczne. Na ile Europa, która ma dziś z populizmami wielki problem – myślę choćby o niemieckich lękach z wiązanych z popularnością AfD – sama to sobie sprokurowała. Zwłaszcza partie konserwatywne, chrześcijańskie łatwo przesuwały się w lewo, tracąc swą specyfikę. O niemieckiej CDU mówiono już kilka lat temu, że mogłaby literę C usunąć z nazwy, bo chrześcijański charakter utraciła dawno.
– To prawda, że na przełomie wieków partie lewicowe i prawicowe z głównego nurtu zaczęły się do siebie mocno upodabniać. Na lewicy politycy tacy jak Bill Clinton, Tony Blair czy Gerhard Schroeder zaproponowali koncepcję „Trzeciej Drogi”, przesuwającą lewicę w stronę centrum i pełnej akceptacji kapitalizmu. To spowodowało, że różnice pomiędzy głównymi partiami w wielu krajach bardzo się zmniejszyły. To się przełożyło na to, że dla wielu wyborców przestało mieć znaczenie, kto wygra, bo i tak nic to nie zmieniało. To poczucie braku wpływu na rzeczywistość, poczucia, że głos oddany w wyborach ma znaczenie, było jednym z czynników, które przyczyniły się do wzrostu znaczenia ugrupowań populistycznych. To otwarło drogę dla wzrostu poparcia dla takich ugrupowań jak AfD w Niemczech, Front Narodowy we Francji, Republikanie, a właściwie Trumpiści w USA, którzy dają proste recepty na skomplikowane problemy i malują świat w czarno-białych barwach. My – reprezentanci zwykłych ludzi i oni – zepsute elity, które zmieciemy. A mówi to Donald Trump będący miliarderem i przez całe życie częścią elity biznesowej, politycznej i medialnej. Obiecuje powrót do czasów, gdy wszystko było dobrze. Deklaruje, że stanie się to bardzo szybko. Ale dekretowanie zmian to jedno, a ich realizacja w praktyce – drugie.
– Na ile wybór Trumpa i taki początek jego kadencji może mieć wpływ na poparcie kandydata PiS i wynik wyborów prezydenckich w Polsce. Także wpływ bezpośredni na wyborców za pomocą serwisu X?
– Myślę, że nie tylko za pomocą mediów społecznościowych. Jeśli faktycznie będzie większa wola wpływania na wynik wyborów w Polce, to służyć temu będą mogły również działania aparatu dyplomatycznego Stanów Zjednoczonych, który potrafi przecież skutecznie wywierać presję. Mam wrażenie, że na polskiej prawicy trwa w tej chwili ostra konkurencja, swoiste przedbiegi o to, kto stanie się pupilkiem Trumpa, a może Elona Muska na wzór Alice Weidel z AFD czy brytyjskiej partii Reform UK Nigela Farage’a. Po części tak odczytuję np. amerykańską wyprawę Mateusza Morawieckiego. W przemówieniu Trumpa padały sformułowania o słońcu wstającym nad światem, można to odczytywać jako zapowiedź zmian, dochodzenia do władzy ludzi podzielających poglądy Trumpa, co zresztą już się dzieje. Słowem, zaangażowanie polityków amerykańskich w wybory w Polsce jest bardzo prawdopodobne, choć wcale nie jest pewne, że takie ewentualne poparcie będzie dotyczyło kandydata PiS-u, pana Karola Nawrockiego. Zdziwiłbym się, bo do dotychczasowych wyborów Muska np. bardziej pasowałby kandydat z Konfederacji.
– Jaki to ostatecznie może mieć wpływ na wynik wyborów?
– To bardzo trudne pytanie. Wszystko wskazuje na to, że wynik wyborów w Polsce będzie bliski remisu. Przewaga zwycięskiego kandydata w drugiej turze będzie zapewne niewielka. Każdy procent zyskanego poparcia może mieć więc kluczowe znaczenie. Z drugiej strony sondaż przeprowadzony niedawno dla „Rzeczpospolitej” pokazał, że poparcie przez Elona Muska konkretnej partii zachęcałoby do głosowania na nią głównie młodszych wyborców, zaś raczej zniechęcało starszych. Więc o ile w przypadku kandydata Konfederacji mogłoby to dać widoczny wzrost poparcia, a tyle w przypadku kandydata PiS efekt mógłby być odwrotny od oczekiwanego. Co więcej, sama prezydentura Trumpa może mieć dwojaki wpływ na polskich wyborców. Część elektoratu może postrzegać jego powrót jako zapowiedź globalnego zwrotu konserwatywnego i wzmocnienie podobnych ruchów w Europie. Jednak dla innych wyborców radykalna retoryka i kontrowersyjne decyzje nowej administracji amerykańskiej mogą stanowić przestrogę przed popieraniem podobnych opcji politycznych w Polsce. W tym kontekście kluczowe będą pierwsze miesiące prezydentury Trumpa i to, jak przełożą się jego deklaracje na konkretne działania, zwłaszcza w obszarze polityki międzynarodowej i stosunku do Ukrainy.
Czytaj także: Pracownicy WiK nie składają broni. „Spektakle upokorzenia”
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania