Krzysztof Ogiolda: Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało jak w schematycznej szkolnej analizie tekstu, ale chciałbym zapytać o początki, o genezę pani nowej książki. Dlaczego się pani tym tematem zajęła, a w konsekwencji znalazła się w Teksasie?
Ewa Winnicka: – Trzy lata temu pracowałam nad książką „Greenpoint. Kroniki Małej Polski”. Temat emigracji jest mi bardzo bliski. Dlatego tym problemem – znajdowaniem domu poza miejscem urodzenia i tym wszystkim, co się z tym dla człowieka wiąże, ze stratami i zyskami, które wnikają z emigracji – przede wszystkim się zajmuję. Żeby tę książkę o historii Greenpointu i Polaków na Brooklynie napisać, czytałam wszystkie możliwe dokumenty. W jednym z nich, w opasłym 6. tomie „Historii Polski w Ameryce” napisanym na przełomie XIX i XX wieku przez księdza emigranta Wacława Kruszkę, znalazłam opis migracji do Teksasu napisany niezwykle barwnym językiem. Autor nie pisał tylko o zwycięstwie polskiej czy śląskiej myśli i hartu ducha, ale o wszystkich okolicznościach tego wyjazdu. O osadzie Panna Maria oczywiście słyszałam. Tym bardziej, że odwiedzali ją czasem prezydenci i premierzy. Opowieść o śląskiej wiosce Płużnica, która niemal cała wyjechała do Ameryki i znalazła się w środku Teksasu, wydała mi się fascynująca. Tym bardziej, że stało się to w czasach pionierskich Stanów Zjednoczonych. O tym czasie w Teksasie powstało w Hollywood tysiące westernów, które poruszały wyobraźnię całego świata. Bardzo chciałam zobaczyć, co się tam teraz – w piątym pokoleniu emigrantów – dzieje.
Fascynował też panią sam Teksas…
– Bo on jest ciekawy sam w sobie. To jest stan bardzo niezależny, o odrębnej historii i odrębnej, bardzo charakterystycznej, tożsamości.
Pani opowieść o Ślązakach na Dzikim Zachodzie jest tak skomponowana, że elementy historyczne, częściowo sięgające połowy XIX stulecia (wtedy mieszkańcy Płużnicy wybrali się za wielką wodę), przeplatają się z obserwacjami i opowieściami o współczesnym życiu tego środowiska. Proszę mi pozwolić zacząć od historii. Dlaczego było im, szczególnie na początku pobytu w Teksasie tak trudno? Tak bardzo byli rozczarowani, że niektórzy zamyślali, by o. Leopolda Moczygembę, który ich do Ameryki zaprosił, powiesić. Uratowały go zakonny habit i bracia, którzy też się wśród emigrantów znaleźli?
– Ci ludzie, wynika to z materiałów, które czytałam, spodziewali się czegoś innego niż goła wysuszona ziemia, na której nie rośnie pszenica, którą znali. Okazało się, że w tamtejszym upale nie potrzeba pierzyn, które zapobiegliwie taszczyli ze sobą ze Śląska przez cały świat. Dokuczały im grzechotniki, których wcześniej nie znali. Ich frustracja musiała być wielka. W miejscu, gdzie wylądowali, panowała żółta febra. Dlatego niektórzy z nich pomarli. Samą podróż nie wszystkim udało się przeżyć.
Co im ostatecznie pozwoliło przetrwać?
– To, że wyjechali całymi rodzinami. Byli dla siebie nawzajem wsparciem. Byli też bardzo wierzący. Mieli przekonanie, że Opatrzność nad nimi czuwa. W Teksasie także dzisiaj religijność jest czymś niezwykle powszechnym. Człowiek z sekularyzującej się Europy zderza się z innym światem.
Na czym polega ta specyfika głębszej niż u nas i mocniejszej wiary?
– Nie wiem, czy ich wiara jest głębsza i mocniejsza. Wobec natury i obezwładniającej surowej przyrody ich otaczającej ludzie czują swoją małość. I bardzo potrzebują siły zewnętrznej, która im pomoże przetrwać i ich obroni. Pierwsi śląscy emigranci do Teksasu głęboko wierzący byli zresztą już w Europie. I zdecydowali się na wyjazd, bo zaufali duchownemu. Widzieli go jako kogoś, kto jest od nich mądrzejszy. I wie lepiej. Bo też był on człowiekiem światowym. Skoro mu się udało wyjechać z Płużnicy, kształcić się w Gliwicach. A potem w seminariach w Bawarii.
Znał podobno sześć języków. Musiał swoim ziomkom imponować. Ale kim był? Lekkoduchem, który lekkomyślnie, z powodu fantazji naraził swoich współziomków na niebezpieczeństwo i zgotował im bardzo trudne życie? Czy jednak dostojnym patriarchą polskiej emigracji do Teksasu? Pytam, bo pani bardzo ciekawie w książce pokazuje, jak ten obraz o. Leopolda Moczygemby przez dziesięciolecia się zmieniał.
– Obraz tego, jak jego wizerunek się zmieniał, istotnie czytelnicy znajdą w książce. Był zbawcą, zdrajcą, twórcą Ameryki, zbawcą Polski. Na pewno był wizjonerem, a nie realistą. Myślał trochę kategoriami „z Bożą pomocą jakoś to będzie”. Widział cudowne miasteczka niemieckie w Teksasie. Nie brał pod uwagę, że niemieckich emigrantów bardzo wspierało państwo. Tamci wyjeżdżający nie byli – jak przybysze z Płużnicy – wyłącznie chłopami. Bowiem wyjeżdżało sporo mieszczan. Pod wieloma względami mieli większe zasoby. Emigranci ze Śląska sprzedawali cały dobytek. A nie mieli go wiele, by sfinansować podróż przez ocean. Z pewnością ks. Moczygemba nie był złym człowiekiem. Tylko działał jak wizjoner, który wierzył, że tym chłopom z Płużnicy przydarzy się coś dobrego i będą szczęśliwsi.
Ci chłopi mówili śląskim dialektem niemal bez śladów języka niemieckiego (wyjeżdżali jeszcze przed Kulturkampfem). Natomiast wyjeżdżali z cywilizacyjnie rozwiniętych Niemiec. Z kraju, gdzie jeździła kolej trafili tam, gdzie trzeba było orać wołami. Haczyki do bron kazali sobie przysyłać z Płużnicy, bo były lepsze. Amerykańskie się gięły. Wszystko to wytrzymali. Byli dzielniejsi od naszego pokolenia?
– Jesteśmy cywilizacyjnie w zupełnie innym miejscu. Otoczeni usługami funkcjonujemy łatwiej. Tamto życie w Teksasie, i w ogóle w Ameryce, było twarde. Amerykanie szli na zachód, podporządkowując sobie wszystko. Mordując i gwałcąc. Ślązacy przyjeżdżający do Teksasu, nawet jeśli takimi twardymi ludźmi nie byli musieli się wpasować w życie na Pograniczu.
Podczas jednego z pobytów teksańskich Ślązaków w naszym regionie, towarzyszyłem im w skansenie w Bierkowicach. Ks. Franciszek Kurzaj, ich duszpasterz od 1986 roku, w szkolnej sali robił im trochę żartobliwy egzamin. Wskazywał na różne przedmioty, by nazywali je po śląsku. Kiedy pokazał na sufit, ja, Ślązak z urodzenia i wychowania pomyślałem gipsdeka. A oni powiedzieli – tą mową sprzed Kulturkampfu – pokłołd. Spotykała pani w Teksasię po 170 latach żywą śląską mowę?
– To jest bardzo wzruszające, że człowiek może pojechać na środek pustyni i usłyszeć język zakonserwowany jak w bursztynie. Wielkopolanie, którzy przyjechali do Stanów w XIX wieku, też mówią polskim językiem XIX-wiecznym, który różni się od tego, którym się dzisiaj mówi w Wielkopolsce. W mojej książce cytuję rozmowę z mówiącą po śląsku Dorothy i kilkoma jeszcze osobami. Najwięcej mówiących śląskim dialektem spotykałam już w domach spokojnej starości, które wraz z ks. Kurzajem odwiedzałam. To starsi ludzie, których rodzice często mówili wyłącznie po śląsku.
Na czym polega ten fenomen, że potomkowie emigrantów po niemal dwóch stuleciach wciąż czują się ze Śląskiem związani. Wciąż tu przyjeżdżają. Właściwie powinni się już dawno wtopić w teksańską społeczność.
– To jest wielka zasługa ks. Kurzaja. On ma wielką charyzmę, ma energię. On im tę śląskość wciąż na nowo uświadamia. Przy czym nie ma wątpliwości, że ci ludzie są Amerykanami, są Teksańczykami. Dopiero potem myślą o swoich korzeniach. Ale to, że o nich myślą, to jest efekt pracy u podstaw ks. Kurzaja, który po biskupie Yancie (bp John Walter Yanta [1931-2022] amerykański duchowny, potomek śląskich emigrantów do Teksasu – przyp. red.) przejął i rozwinął troskę o to, by oni o Śląsku pamiętali, przyjeżdżali tu na pielgrzymki itd.
Ale na co dzień potomkowie Ślązaków mieszkają w otoczeniu potomków Niemców, Francuzów, Meksykanów itd.
– Myślę, że amerykanizacja przyspieszyła wtedy, gdy na terenach, gdzie mieszkali, zaczęto wydobywać ropę. Następne pokolenia przestały żyć w biedzie. Zyskały możliwości, żeby się kształcić i wyjeżdżać. A dzięki temu poznawać innych ludzi nie tylko na zabawach tanecznych w miejscowościach Kościuszko, Częstochowa czy St. Hedwig. Przyprowadzali narzeczone i narzeczonych spoza swojego środowiska. Rodziny bardziej przyjaznym okiem na takiego młodego człowieka patrzyły, kiedy był wiary katolickiej. Nawet jeśli był Meksykaninem. Teraz przyzwolenie na inność jest większe. Podobnie jak większa jest niezależność młodych od woli rodziców.
Kolejnym przełomem stało się wydobywanie gazu łupkowego. Przyniosło dobre i złe skutki. Jeśli jeden wnuk miał złoża na ziemi odziedziczonej po babci i stawał się z dnia na dzień milionerem, a drugi nie miał, rodzinnych konfliktów nie dało się uniknąć.
– Nie ma w życiu wiele gorszego niż bogactwo, które nagle spada na głowę. Obojętnie, czy będą to złoża gazu czy wygrana w totolotka. Ale ludzi, którzy przez lata byli farmerami, chroni przywiązanie do ziemi i pracy w polu. Związek człowieka z naturą, z przyrodą, jest w Teksasie bardzo silny. Znam wiele osób, które – mimo że są bardzo bogate – nie zmieniły trybu życia. Mają potrzebę uprawiania ziemi i w ogóle pracy fizycznej. Bo to samo robili ich ojcowie i dziadowie. I to nadawało sens ich życiu.
Według stereotypu obowiązującego w Polsce Teksas jest twierdzą Donalda Trumpa. Jak jest w rzeczywistości?
– Duże miasta są bardziej liberalne. W Houston wprowadzono prawo, które pozwala legalizować pobyt przybyszom z Meksyku. Teksas małomiejski i wiejski jest tradycyjnie bardzo religijny i niezwykle konserwatywny. Postrzega się tam Partię Demokratyczną jako zagrożenie dla ich stylu życia. Od lat głosuje się tam na Republikanów. Obecnie ta partia jest reprezentowana przez Donalda Trumpa. Oni nie mają wyjścia. Na ich poglądy ma wpływ także kryzys migracyjny. Stan, do którego miliony próbują się przedostać, został sam ze swoim problemem…
Z pani książki dowiedziałem się, że Teksas ma w swoje prawo wpisaną możliwość wyjścia ze Stanów Zjednoczonych. Pozostaje – jak Bawaria w Niemczech – trochę krajem osobnym…
– Teoretycznie Teksas może wyjść z USA bez zgody Kongresu. Jest niezależny energetycznie i niezwykle bogaty pokładami ropy. Ale w praktyce raczej się nie zdarzy, choć kiedy w Waszyngtonie uchwala się coś, co się Teksańczykom wydaje nieodpowiednie, oni grożą secesją.
Pisze pani o tym, że w Teksasie jest powszechne przyzwolenie na posiadanie broni. Po co ona zwykłym ludziom? Tam jest naprawdę tak niebezpiecznie?
– Statystyki są takie, że Kalifornia, która ma o wiele bardziej restrykcyjne prawo, gdy chodzi o posiadanie broni, ma niewiele mniej przypadków postrzelenia. Bo też nie jest tak, że można w Teksasie zginąć od kuli na ulicy, w drodze po bułki do piekarni. Ale tradycja posiadania broni jest tu tak silna, że można powiedzieć, że ona jest historycznie przywiązana do Teksasu i innych stanów Pogranicza. Dodatkowo wzmacniana Drugą Poprawką do Konstytucji, zresztą często nadinterpretowaną (prawo ludzi do posiadania i noszenia broni nie może być naruszone – przyp. red.). W XIX wieku bez broni w ogóle nie można było funkcjonować. Zagrożenie ze strony dzikich zwierząt, ale także pierwszych narodów amerykańskich, które nie chciały osadnikom pozwolić na wejście do Ameryki, oraz zwykłych przestępców, których przyciągało Pogranicze, było rzeczywiste.
Ale dzisiaj nie trzeba walczyć z Indianami, a dzikie zwierzęta nie atakują.
– Mimo to jakikolwiek pomysł, by prawo do posiadania broni ograniczyć, jest w Teksasie nie do zaakceptowania. Pojechałam tam w sierpniu 2022 roku, trzy miesiące po krwawej strzelaninie w szkole w teksańskiej miejscowości Uvalde. Zginęło tam 20 dzieci. Miasto było w żałobie. Dyskutowano o tym, dlaczego nie interweniowały służby, a sprawcy nie zlikwidowano wcześniej. Ale główny nurt mówił, że trzeba uzbroić szkoły, by były gotowe na walkę z wrogiem. W miejscowości Bandera, gdzie proboszczem jest ks. Kurzaj, działa klub strzelecki. Chodzą do niego i uczą się strzelać także przedszkolaki.
Mogłaby pani żyć w Teksasie?
– Odpowiem trochę jak adwokat diabła. Kiedy pojechałam tam pierwszy raz i spędziłam trochę czasu, najpierw w Banderze, zobaczyłam, jak wygląda życie takiej małej społeczności. Ludzie bardzo szybko rozpoznali przybysza. Pytali przyjaźnie, jak się mam. Pani w kawiarni trzeciego dnia pamiętała, jaką kawę piłam pierwszego. Wiedząc, że jestem reporterką szukającą kontaktu ze Ślązakami, przekazywali mnie sobie nawzajem. Jedna z bohaterek zaproponowała miejsce u siebie w domu. Nie tylko dla mnie, ale i dla całej rodziny, jeśli przyjedzie na wakacje do Teksasu. To pociąga ludzi z wielkich miast. Ale ten obraz jest – jak sądzę – powierzchowny. Także dlatego, że jestem białą kobietą. Gdybym była kolorowym emigrantem, miałabym duże szanse, by doświadczyć wykorzystywania i rasizmu.
Czym się dzisiaj rasizm przejawia?
– Na przykład tym, że kiedy np. Meksykanin ma zepsuty samochód, a mieszka w małej miejscowości, gdzie właścicielem warsztatu samochodowego jest biały, to jedzie do sąsiedniego miasta, gdzie podobny warsztat należy do Latynosa. Migrantom pracującym często nielegalnie płaci się połowę albo jedną trzecią tego, co białym mieszkańcom. Inny przykład – opowiadał mi o tym ks. Kurzaj – to protesty przeciwko umieszczeniu figury Matki Bożej z Gwadelupy w kościele, gdzie odprawia się msze dla białych Amerykanów. W systemie prawnym rasizmu, apartheidu już nie ma. Ale w wielu miejscach pozostał zwyczajem.
Czytaj też: Polacy w amerykańskiej armii. Dla ojczyzny ratowania rzucili się przez morze
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.