Krzysztof Ogiolda: – Podczas majowego Salonu Opolskiej Nauki pani profesor wygłosiła wykład o udziale Polaków w USA i Amerykanów polskiego pochodzenia w I wojnie światowej. Jest pani współautorką książki – albumu o owym „Polskim akcencie” w Amerykańskich Siłach Ekspedycyjnych. Polacy w amerykańskiej armii – jak silny był to akcent?
Prof. Wiesława Piątkowska-Stepaniak: – Łączna liczba Polaków, którzy walczyli w I wojnie światowej po stronie amerykańskiej – częściowo ochotników, częściowo żołnierzy z poboru – wynosiła 250 do 300 tysięcy osób. Skalę tego zaangażowania pokazuje porównanie ich liczby do żołnierzy Błękitnej Armii Hallera (było ich 38 tysięcy, z tego niecałe 21 tys. walczyło w czasie wojny), czy do około 23 tysięcy ochotników wstępujących do Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego. To był potężny zryw.
– Tę aktywność bardzo silnie wsparł Ignacy Paderewski, wybitny pianista i polityk, gwiazda swoich czasów. To był mężczyzna, którego pukiel włosów był marzeniem wielu kobiet. A Pullman zbudował specjalnie dla niego luksusową salonkę. Tacy ludzie angażowali się wtedy w politykę…
– Paderewski był tytanem. A ponieważ rzeczywiście budził powszechny zachwyt jako wirtuoz i mówca, mógł spokojnie poprzestać na korzystaniu z tego, jakie drzwi do sukcesów w Ameryce otworzył mu jego talent. Między innymi drzwi salonu ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych Wilsona i jego małżonki. Mógł poprzestać na wysłuchiwaniu zachwytów prezydenckiej pary i na bawieniu ich rozmową. A także zarabiać potężne pieniądze. Ale górę wzięły poczucie obowiązku i patriotyzm. Te dwa słowa, które dziś są w Polsce przez jednych nadużywane, innych drażnią. Dobrze wykorzystał swoją sławę i popularność. Skutecznie namawiał prezydenta, by uznał prawo Polaków do własnego państwa. A Polaków i Polish Americans przekonywał, żeby wstępowali do Błękitnej Armii generała Hallera we Francji. Ta potężna akcja werbunkowa Paderewskiego wśród Polonii miała także swoje przełożenie na jej udział w szeregach armii amerykańskiej – po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do I wojny światowej.
– Wilson obiecywał Amerykanom, iż Stany Zjednoczone będą popierać dążenia niepodległościowe krajów europejskich, ale same do wojny nie przystąpią. Okazało się, że czasem w polityce trzeba umieć nie dotrzymać słowa. W 1917 roku amerykańska polityka izolacjonizmu się skończyła. Wujek Sam wołał ze słynnego plakatu Montgomery’ego Flagga: „Chcę Ciebie do amerykańskiej armii”.
– Tego złamania obietnicy chciało samo społeczeństwo. Ono wywarło nacisk na Wilsona. Z powodów ekonomicznych, bo Amerykę dotknął zastój gospodarczy spowodowany utrudnieniami w dostarczaniu towarów do Europy. Wiozące te dobra transatlantyki były torpedowane. Na społeczeństwie amerykańskim robiły też wrażenie wojenne wydarzenia: dramat ogarniętej wojną niewielkiej Belgii czy użycie trujących gazów bojowych, które masowo zabijały żołnierzy. Umierających w dodatku w strasznych mękach. To się nie dało pogodzić z fundamentami amerykańskiej demokracji: prawami człowieka i wolnością obywateli. Mieszkańcy USA poczuli się zagrożeni, choć te zdarzenia działy się za oceanem.
– Ta amerykańska wrażliwość zmieniła się dzisiaj na gorsze? Całkiem niedawno czekaliśmy z niecierpliwością tygodniami na uchwałę Kongresu o znaczącej pomocy dla walczącej z Rosją Ukrainy.
– Myślę, że nie. W czasie I wojny światowej dojrzewanie amerykańskiego społeczeństwa do tego, by się w nią zaangażować, by obie izby parlamentu powiedziały: Ameryka do wojny idzie, trwało mniej więcej rok. Od 1916 do 1917 roku. To ani wówczas, ani dzisiaj nie były łatwe sprawy. Wilson przyznał, że to była najtrudniejsza decyzja w jego życiu. Ale miał świadomość, że innej podjąć nie mógł.
– Podczas wykładu pani podkreśliła, że w chwili, gdy Stany Zjednoczone przystępują do wojny, nie są do niej przygotowane. Mają do dyspozycji ledwo ponad 100 tysięcy żołnierzy. Natychmiast potrzeba kolejnych tysięcy. I tu pojawiają się dwa fenomeny. Sto tysięcy ochotników na apel Wilsona bardzo szybko zgłasza się do armii. A Polacy stanowią 40 procent tych żołnierzy. A w społeczeństwie amerykańskim Polacy stanowili wtedy zaledwie 3 procent amerykańskiej populacji.
– To był rzeczywiście fenomen. Bo w 1910 roku polska grupa etniczna w USA stanowiła 3 miliony osób, czyli rzeczywiście około 3 procent społeczeństwa. Ponad dziesięć razy więcej było gotowych pójść się bić.
– To zasługuje na podziw jako wyraz odpowiedzialności nie tylko za Polskę – jeszcze jej na mapie nie ma – ale za ówczesny świat? A może na sceptyczną refleksję, że Polacy – jak wiele razy w historii – potrafią dla ojczyzny lepiej ginąć niż dla niej żyć. Zaś państwa podziemne udają się nam lepiej od naziemnych.
– Motywy tak licznego udziału Polaków w wojnie były zróżnicowane. Wspominaliśmy już o wpływie Paderewskiego, którego argumenty trafiały do serc i umysłów naszych rodaków w Ameryce. Kolejnym czynnikiem była dążność do odzyskania własnego państwa. Warto to podkreślić tym mocniej, że znaczną grupę polskich emigrantów „za chlebem” stanowili ubodzy ludzie, 90 procent z nich chłopi, nierzadko analfabeci. Za ocean większość z nich wypychała bieda. Wreszcie do wstępowania do armii zachęcały bardzo konkretnie władze Stanów Zjednoczonych. Każdy ochotnik wstępujący do wojska i gotowy walczyć za swoją nową ojczyznę od ręki – w ciągu jednego, najwyżej dwóch dni – dostawał amerykańskie obywatelstwo. To było bardzo ważne dla tych, którzy mogli się czuć mocno izolowani. Polacy zwykle byli katolikami, ale mieszkającymi w protestanckim otoczeniu. Wielu, przynajmniej na początku, nie znało języka. Różnili się od miejscowych odrębną kulturą.
– Kiedy o. Leopold Moczygemba zabrał do Teksasu z Płużnicy pierwszych śląskich emigrantów, stroje kobiet budziły – na tle miejscowych surowych purytańskich obyczajów – zgorszenie. Odsłaniały bowiem nie tylko kostki, ale i kawałek łydek.
– Patrzono na nie tak, jak dzisiaj przynajmniej część z nas patrzy na przybyszów – z niechęcią i z poczuciem zagrożenia. Musimy o tym pamiętać, zanim surowo ocenimy tamtych Amerykanów.
– Kiedy przyglądam się liczbom, od których zaczęła się nasza rozmowa, mam pokusę surowego oceniania raczej współczesnych Polaków w kraju. Jeśli bowiem Polacy i Amerykanie polskiego pochodzenia liczyli wówczas w USA 3 miliony osób, a do American Exspeditionare Forces wstąpiło ich około trzystu tysięcy, to co dziesiąty Polak był żołnierzem. A tak naprawdę co piąty, bo przecież połowę z owych trzech milionów stanowiły kobiety, dla których wówczas miejsca w armii nie było.
– Ten fenomen w takiej skali już się nie powtórzył.
– Nie chciałbym być niesprawiedliwy, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dzisiaj wcale niemała jest w Polsce grupa ludzi, która zakłada, że gdyby Rosja nas zaatakowała, Amerykanie przybędą, by się „za naszą i waszą wolność” bić. A my ich raczej będziemy lajkować na Facebooku…
Podczas I wojny światowej zginęło około 80 tysięcy amerykańskich żołnierzy, z tego około trzech tysięcy to byli Polacy lub Amerykanie polskiego pochodzenia
– Też się zastanawiam, ilu z nas stanęłoby do walki. Dwudziestu procent mężczyzn pod bronią Polska nie potrzebuje. Nie jest motywacją uzyskanie obywatelstwa, bo każdy z nas ma je w kieszeni. Za to niebezpieczeństwo nie jest daleko za oceanem, tylko o krok od naszej ziemi. Zapytałam o gotowość do walki w obronie ojczyzny moich studentów trzeciego roku dziennikarstwa.
– Jakie odpowiedzi pani profesor usłyszała?
– Zróżnicowane. Niektórzy pytali: Ale dlaczego? Ale dla kogo? Czy wojna w ogóle ma sens? Czy możemy w ogóle rzucić życie na szalę, skoro właśnie życie jest najwyższą wartością? Ale kiedy zapytałam wprost, kto jest gotów – jeśli taka potrzeba zajdzie – zgłosić się do walki, sporo młodych ludzi jednak podniosło ręce. Były też głosy przeciwne. Zacytowałam wtedy panią Wandę Traczyk – Stawską (rocznik 1927), członkinię Szarych Szeregów, żołnierza AK, uczestniczkę powstania warszawskiego. Przypominając swoich rówieśników, którzy w potrzebie stanęli do walki i wielu zapłaciło za to bardzo wysoką cenę, dodała: „Wy młodzi dzisiaj też jesteście gotowi. Nawet jeśli na razie jeszcze o tym nie wiecie”. Zapadło milczenie. Myślę, że moi studenci głęboko się nad tym zastanowili.
– Wróćmy do naszych amerykańskich rodaków sprzed ponad stu lat. Pani profesor sprawdziła dokładnie, ilu Polaków zginęło podczas I wojny światowej i gdzie są ich groby.
– Razem z moją siostrą Danutą – mieszkającą w USA i badająca od 30 lat Polonię amerykańską (i jest to przede wszystkim jej zasługa) przejrzałyśmy dwa razy około 80 tysięcy kartotek żołnierzy amerykańskich poległych podczas I wojny światowej. Obliczyłyśmy, korzystając z amerykańskich baz danych dostępnych w internecie, że około trzech tysięcy poległych stanowili Polacy lub Amerykanie polskiego pochodzenia.
– Trzy tysiące zmarłych, to oczywiście ogromna liczba. Każdy poległy jest wielką stratą. Przede wszystkim dla jego bliskich. Ale trzy tysiące z trzystu tysięcy to raptem jeden procent. Zdecydowana większość Amerykanów polskiego pochodzenia, którzy bili się w I wojnie światowej, przeżyła.
– Ameryka przystąpiła do wojny późno. Żołnierze amerykańscy stanowili 23 procent wszystkich wojsk alianckich. Ale nie wszyscy, których przetransportowano do Europy, brali bezpośredni udział w walkach na froncie. Są różne powody, dla których Ameryka poniosła nieco mniejsze straty w ludziach niż kraje europejskie. W krótkim czasie Stany Zjednoczone wówczas zorganizowały dla wstępujących do wojska świetne obozy treningowe. To byli żołnierze przygotowani do walki i mający do dyspozycji bardzo dobrej jakości sprzęt. Armia miała bardzo dobre zaplecze medyczne. Z Ameryki do Europy razem z żołnierzami popłynęły znakomicie wyposażone szpitale. Z najlepszym, jakim ten kraj dysponował, personelem. Oraz – co chcę podkreślić – bardzo dobrym dowódcą. To jest jedna z naczelnych amerykańskich zasad na wypadek wojny: Żołnierz ma obowiązek być posłuszny rozkazom, ale także ma wręcz niezbywalne prawo do dobrego dowodzenia. Przypomnę na czele liczących 2 miliony żołnierzy Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych stał John Josef Pershing.
– Kojarzy się z rakietami typu „Pershing”…
– Bo też od nazwiska generała pochodzi ich nazwa. Był naprawdę wybitnym dowódcą. Jako jedyny w historii, ukończył karierę wojskową z najwyższym możliwym do osiągnięcia stopniem w armii amerykańskiej „General of the Armies” (stopień ten otrzymał także George Washington, ale dopiero pośmiertnie). Jest do dzisiaj ikoną amerykańskiej armii z czasów I wojny światowej, podobnie jak generał Patton za dowodzenie podczas drugiej wojny. Patton był zresztą podkomendnym Pershinga.
– Mimo ponad stu lat, jakie upłynęły od zakończenia I wojny światowej wojenne cmentarze amerykańskie zarówno w Europie, jak i w Ameryce są bardzo pieczołowicie utrzymywane.
– Przyjęto taką zasadę, że – na życzenie rodzin – część poległych żołnierzy została przetransportowana do Ameryki. Cześć została w Europie. Niektórych pochowano także w Polsce. Każda rodzina została o to bezpośrednio zapytana. I więcej niż połowa życzyła sobie przywiezienia swoich bliskich poległych do Ameryki. W Europie utworzono osiem cmentarzy żołnierzy amerykańskich. Sześć we Francji, jeden w Belgii i jeden z Wielkiej Brytanii. Droga na te cmentarze odbywała się etapami. Często żołnierz najpierw miał polowy grób. Blisko miejsca, gdzie zginął. Potem tych zmarłych przenoszono na jakiś miejscowy, często nieduży cmentarz. Dopiero potem trafiali na docelowe miejsce pochówku – po tej lub po drugiej stronie oceanu. W naszej książce opisałyśmy szczegółowo każdy z europejskich i amerykańskich cmentarzy. Można je zobaczyć na unikatowych fotografiach. Chcę podkreślić, że Pershing przyjął jako zasadę, że żaden poległy żołnierz amerykański nie może zostać na jakimś przypadkowym miejscu. Wszystkim żołnierzom – od wojny secesyjnej poczynając – Amerykanie oddają hołd w ostatni poniedziałek maja, kiedy jest obchodzony Memorial Day.
– Proszę przypomnieć, co to było Hoboken. Wtedy bardzo ważne miejsce, dziś trochę zapomniane. Wikipedia poświęca mu ledwo parę zdań.
– Hoboken to był wówczas duży port i potężny węzeł kolejowy (otwarty w 1917 roku) w stanie New Jersey. Dzisiaj port zachował swoją urodę, węzeł kolejowy jest po części zabytkiem, choć nadal pasażerowie w liczbie ponad 50 tys. osób rocznie z niego korzystają. Z obozów treningowych z całej Ameryki żołnierze dojeżdżali do Hoboken koleją, a następnie stąd statkami wypływali do Europy. Z Hoboken odprawiono do Francji i Anglii łącznie 936 konwojów. Pierwszy z nich wyruszył 14 czerwca 1917 r. – czternaście statków transportowało 11 991 żołnierzy. Żegnający ich generał Pershing miał im wówczas powiedzieć „Przed Świętami Bożego Narodzenia znajdziesz się w niebie, w piekle albo w Hoboken”. Wśród żołnierzy krążyło później hasło: Heaven, Hell or Hoboken (Niebo, Piekło albo Hoboken). Na Święta Bożego Narodzenia nie wrócili, I wojna światowa trwała o wiele dłużej, a po drugiej stronie oceanu znaleźli się raczej w piekle wojny. Przez port w Hoboken przechodzili niemal wszyscy ci, którzy z wojny wróci żywi. Trumnom z poległymi żołnierzami oddawał hołd Pershing. 45 588 poległych podczas I wojny światowej przetransportowano do Stanów Zjednoczonych, by ich pochować na amerykańskiej ziemi, a 30921 spoczęło na cmentarzach wojennych w Europie.
Czytaj też: Co się zdarzyło na Śląsku po III powstaniu śląskim
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.