Jeśli wam się wydawało, że rozdawanie milionów na wille dla kolesi ministra Czarnka to szczyt bezczelności, to nie znacie możliwości tej ekipy. Oto Narodowe Centrum Badań i Rozwoju przyznało 123 miliony złotych dotacji firmie z Białegostoku, która miała w roku składania wniosku 132 PLN dochodu (słownie: sto trzydzieści dwa złote). Taki partner okazał się dla publicznej instytucji wiarygodny i otrzymał gigantyczne pieniądze na innowacje. To nie koniec ekonomii z mchu i paproci. 55 milionów złotych dotacji otrzymała firma założona w ostatniej chwili przed terminem składania ofert przez 26-latka w prywatnym mieszkaniu. Dotacja była dziesięć razy wyższa od przeciętnej.
Nie wiemy na tym etapie, czyimi „szwagrami” są obywatele ozłoceni przez instytucję, w której radzie zasiadają m.in. takie mózgi polskiej nauki jak Marcin Horała, Marek Gróbarczyk czy Olga Semeniuk (wszyscy z PiS). Wiemy natomiast, że NCBiR, które na stronie internetowej chwali się „przyczynianiem się do cywilizacyjnego rozwoju kraju”, od lat ma problemy z rzetelną oceną wniosków i redystrybucją miliardów złotych, które mają uczynić polską gospodarkę bardziej konkurencyjną.
Dość powiedzieć, że były dyrektor i grupa wysokich urzędników tej instytucji zostali oskarżeni o korupcję. W tym o przejmowanie korzyści majątkowych i ujawnianie informacji niejawnych beneficjentom. Chodzi m.in. o wysoko płatną pracę dla żony dyrektora. I opłacanie licznych wycieczek zagranicznych w zamian za ułatwienie dostępu do publicznych dotacji.
Nic nowego, można powiedzieć. Tak od lat funkcjonuje spora część polskiego rynku. Ten magiczny styk sfery publicznej z prywatną, gdzie zawsze byli równi i równiejsi. Choć interesy ubijano tak, by w papierach się wszystko zgadzało. I uczciwie przyznajmy, że PiS tu prochu nie wymyślił. Za poprzednich ekip działało to podobnie, choć skala bezczelności i bezwstydu jest teraz nie do porównania. Szczególnie, że mówimy o ekipie, która doszła do władzy pod hasłem „wystarczy nie kraść”.
Wielomilionowe dotacje z NCBiR, a polska nauka stoi w miejscu
Szkoda, bo mówimy o newralgicznym obszarze państwa. Narodowe Centrum Badań i Rozwoju przerabia miliardy złotych, które powinny zdecydowanie lepiej pracować na rzecz konkurencyjności Polski w świecie. By najlepsi polscy naukowcy mogli się realizować na macierzystych uczelniach i w rodzimych przedsiębiorstwach. By tutaj dokonywać odkryć, świetnie zarabiać. I zmieniać wizerunek Polski jako kraju podwykonawców, montowni i taniej siły roboczej.
Tymczasem statystycznie wciąż mamy z innowacjami problem. Według rankingu ONZ, Polska od lat stoi pod tym względem w miejscu. A wyprzedzają nas już nie tylko Łotwa, Estonia, czy Czechy. Ale także Węgry, czy najbiedniejsza w Unii Europejskiej Bułgaria.
Tak mizerny poziom innowacyjności to efekt zbyt niskich nakładów na naukę. Ale przede wszystkim wadliwej redystrybucji publicznych pieniędzy. Szczycimy się sprawnym i szybkim wydawaniem unijnych miliardów, ale nie zawsze wydajemy mądrze. W efekcie setki naszych świetnych naukowców, np. wybitnych matematyków i informatyków, pracuje na rzecz gospodarek na Zachodzie. A polska nauka ma się tak, że najlepsza wyższa uczelnia wciąż jest w czwartej setce globalnego rankingu.
Tymczasem beneficjantami milionów na innowacje bywają zwykłe cwaniaczki, także z tytułami belwederskich profesorów. Bo w Polsce i w regionie mamy wyjątkowo liczną kastę odtwórczych naukowców, którzy na styku nauki, biznesu i sfery publicznej żyją jak tłustoczwartkowe pączusie.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.