Zygmunt Bojar uważany jest w regionie, jak i w kraju za jednego z czołowych specjalistów w dziedzinie geodezji i rzeczoznawstwa majątkowego. To również wieloletni współtwórca i konsultant aktów prawnych związanych z tematyką z obu tych zakresów. Zanim jednak doszedł do tego punktu, przeszedł niełatwą, choć bardzo inspirującą drogę.
– Moje życie nie było jednak zawsze usłane różami – mówi na wstępie. – Już jako 8-letni chłopiec niemal się utopiłem w Cetyni. Na szczęście znalazł się ktoś, kto podał mi rękę – wspomina dramatyczne wydarzenie z okresu II wojny światowej. Mimo, że w 1939 roku miał zaledwie sześć lat, po 84 latach od wojennej zawieruchy, doskonale pamięta tamtą rzeczywistość, czasy dzieciństwa w Seroczynie (woj. mazowieckie), około 100 km od Warszawy.
– Wojenne obrazy trudno zapomnieć. Bez przerwy trwały ostrzały, a my z rodzicami kryliśmy się po lasach. Traumą było dla mnie ukrywanie się w okopie i ostrzał artylerii – wspomina dziś mieszkaniec podopolskiego Prószkowa. – Pamiętam też, jak w lipcu 1944 roku nie chcąc stracić swojego konia, w otoczeniu wianuszka innych koni, w pełnym galopie, uciekałem do lasu przed Niemcami. Ucieczka się powiodła, ale ostatecznie nie ochroniłem mojej ukochanej klaczy, pięknej kasztanki.
Do matury odbudowując stolicę
Po wojnie uczył się w prywatnym gimnazjum w Sterdyni.
– To był wspaniały czas i wysoki poziom edukacji – opowiada. Gdy był w dziesiątej klasie, w wieku 17 lat, szkołę rozwiązano przez ujawnienie „wrogiego elementu”. Ten miał się przejawiać m.in. działalnością harcerską.
– Młodzież musiała się rozjechać. A połowa klasy poszła siedzieć. Mnie to ominęło, chyba głównie dlatego, że dojeżdżałem, nie mieszkałem w internacie – stwierdza.
Maturalną klasę zrobił już w Warszawie. Uczył się wieczorowo i pracował na budowie na Muranowie, tam gdzie było getto warszawskie – wtedy już rozgruzowane. Dalej był Wydział Geodezji i Kartografii Politechniki Warszawskiej.
– Choć nie był to mój pierwszy wybór – przyznaje. – W głębi serca byłem humanistą, marzyła mi się szkoła teatralna, muzyczna…
Opolszczyzna – nowy, nieznany świat
Po studiach pan Zygmunt dostał nakaz pracy. Nowy rozdział życia rozpoczął się 1 września 1955 roku, gdy wysiadł na dworcu w Opolu.
– Na ten kierunek namówił mnie przyjaciel z Wodzisławia Śląskiego – opowiada. – I tak pojawiłem się w zupełnie nieznanym mi świecie. Zachwyciła mnie tutejsza zieleń, porządek i gospodarny Musioł. Mimo to, chciałem wracać do siebie i po trzech latach złożyłem podanie o zwolnienie z pracy. Zostało odrzucone i przez kolejne pięć lat pracowałem już na pełny etat geodety.
Jak wspomina, lata 50. na Opolszczyźnie cechował okres odnalezienia się w nowej rzeczywistości.
– W samym Opolu język polski był jednoznaczny, ale ja trafiłem na wsie podopolskie, m.in. do powiatu głubczyckiego i prudnickiego – mówi. – Tu przyjechała też ludność ze wschodu. Z drugiej strony byli autochtoni. Rozmów w gwarze śląskiej kompletnie nie rozumiałem! Początkowo nie wiedziałem, co tu się dzieje i gdzie ja jestem. Na szczęcie, mnie interesowały liczby i one zawsze były jasne – śmieje się.
W tym czasie pracował m.in. przy scaleniach, wymianach gruntów, pomiarach czy zakładaniu ewidencji gruntów i gleboznawczej klasyfikacji gruntów. W tej ostatniej sprawie pełnił funkcję wojewódzkiego pełnomocnika Ministra Rolnictwa, którym w tym czasie był późniejszy negocjator umów sierpniowych – Mieczysław Jagielski.
– Przez pracę na jakiś czas musiałem zamieszkać na wsiach, w tym również w Łączniku – wspomina. – W tym czasie lepiej poznałem kulturę i charakter regionu. W Łączniku zasada była taka, że wyżywienie geodety zapewniali mieszkańcy wsi. Byłem wciąż zapraszany do kogoś na świąteczny obiad z roladą, kluskami i modrą kapustą – śmieje się.
Kolejny okres, od 1 stycznia 1960 roku, przesądził o tym, że zawód stał się jego pasją.
– Jako 27-latek ze stanowiska geodety-wykonawcy trafiłem na fotel kierownika firmy zajmującej się nieruchomościami. A dwa lata później byłem już dyrektorem nowo utworzonego Wojewódzkiego Biura Geodezji i Urządzeń Terenów Rolnych – mówi z dumą. – Uczyłem się od podstaw, jak zarządzać kilkusetosobową firmą. A to była taka hybrydą: i typ przedsiębiorstwa, i typ administracji publicznej. Korzystałem z opinii moich wybitnych mentorów i radców prawnych, uczyłem się. A oni czasem przekazywali mi swoje opracowania z żartobliwą – i nieco na wyrost – dedykacją: „Dla najlepszego prawnika wśród geodetów, najlepszego geodety wśród prawników” – zdradza. – I potem tak już o mnie mówili w branży.
Dwa razy dwa to cztery – po polsku i niemiecku
W latach 60. trzeba było ustalić stan posiadania działek, a województwo opolskie było unikatowe na tle Polski.
– W mniej więcej w połowie powiatów została ludność miejscowa, a w drugiej – ta przesiedlona ze wschodu – tłumaczy. – Przy zakładaniu ewidencji gruntów spotkaliśmy się z aktualną dokumentacją katastralną. W stolicy tej specyfiki nie rozumieli. Byłem namawiany do tego, by tę oryginalną niemiecką dokumentację zostawić w archiwum i stworzyć nową. A to byłaby katastrofa! – przekonuje.
– W jednej wsi zrobiono ten eksperyment. Wszystko na nowo pomierzono, ale ludzie ustawiali się w kolejki, bo nic się nie zgadzało z księgami. Stanąłem więc przed ogromnym dylematem zawodowym. Ostatecznie podjąłem – wtedy kontrowersyjną – decyzję spolszczenia oryginalnej dokumentacji. Dziś nikt sobie nie wyobraża nawet, że można było zrobić inaczej. Warszawa jednak nie rozumiała specyfiki tej ziemi. Wypierano niemieckość. A ja tłumaczyłem, że tu nie chodzi o politykę. Że dwa razy dwa to cztery, i po polsku, i po niemiecku. Nowa dokumentacja powstawałaby długo, nie miałaby takiej wartości prawnej. Moja decyzja została doceniona po latach. Dziś jestem z niej niezwykle dumny, choć wiele mnie kosztowała – zaznacza.
Znany dziś geodeta jeszcze kilkukrotnie mierzył się w swojej karierze z trudnymi decyzjami związanymi z wielokulturowością ziemi opolskiej. Takim czasem były lata 70. i 80. i masowe wyjazdy do Niemiec.
– Władze wojewódzkie, z moim udziałem, zdecydowały, że gdy wyjeżdża ostatni członek rodziny, to właściciel musi uregulować stan prawny majątku – opowiada Zygmunt Bojar. – Inaczej nie dostałby pozwolenia na wyjazd. Kontrowersja polegała na tym, że wymuszano pozbycie się własności. Te historie, gdy dawni właściciele domagają się praw do majątku, znamy z Warmii i Mazur. Opolszczyzna, dzięki regulacjom, mimo nieporównywalnie wielkiej skali problemu, uniknęła takich masowych konfliktów. U nas, w czym osobiście brałem udział, pozostawione nieruchomości zagospodarowano transparentnie. Właściciel w pierwszej kolejności mógł nieruchomość zbyć na rzecz dalszych krewnych lub innych osób prywatnych. Dopiero w braku takich możliwości – mienie przechodziło na skarb państwa z propozycją przejęcia przez określone gospodarstwo uspołecznione (PGR, RSP, Kółko Rolnicze).
Nowy ustrój – nowy zawód
Po 30 latach w zawodzie geodety stał się autorytetem z zakresu spraw administracyjno-prawnych. Po zmianie ustroju skończyły się czasy, gdy wartość nieruchomości publicznych ustalano w drodze administracyjnej.
– Od 5 grudnia 1990 roku ceny można było ustalać tylko na podstawie wartości rynkowej – opowiada. – Było to zadanie dla rzeczoznawcy majątkowego, którym sam się stałem. Regulacje prawne do tego zawodu wciąż dostosowywano. Brałem więc udział w wielu uzgodnieniach międzyresortowych i komisjach sejmowych.
Jako rzeczoznawca wyspecjalizował się w wycenie mienia zabużańskiego.
– To była trudna praca, oparciem były jedynie dokumenty – przyznaje. – Zrobiłem około 400 takich operatów szacunkowych. Przez lata angażowałem się w sprawy związane z przekształceniami w spółdzielniach mieszkaniowych. Mimo faktu, że spółdzielnie uzyskiwały grunty w użytkowanie wieczyste na warunkach preferencyjnych, okazało się, że miały one wybudowane budynki na cudzych gruntach. Sprawy własności wymagały wielu skomplikowanych regulacji, przeprowadziłem w tym celu setki szkoleń.
Dziś, mimo sędziwego wieku, pan Zygmunt co jakiś czas odwiedza seroczyńskie strony, gdzie wciąż żyje jego siostra.
– Dzieciństwo człowiek ma zakodowane w sercu, a ja jestem lokalnym patriotą – podkreśla. – Choć życie zdecydowało trochę za mnie, to rzeczywistość opolska znacznie bardziej mi się podobała. To tu poznałem żonę i urodziły się moje dzieci.
Najważniejsze funkcje:
- Członek-założyciel opolskiego oddziału PSRWN
- Rzeczoznawca majątkowy nr upr. 4 od 1992 r.
- Pierwszy prezes zarządu oddziału (1992-2001)
- Wiceprezydent Polskiej Federacji Stowarzyszeń Rzeczoznawców Majątkowych (1997-2000)
- Honorowy prezes oddziału (od 2001)
- Honorowy członek Śląskiego Stowarzyszenia Rzeczoznawców Majątkowych (2001)
- Honorowy członek PSRWN (od 2004)
- Przewodniczący Państwowej Komisji Kwalifikacyjnej do spraw Szacowania Nieruchomości (1998-2001)
- Członek Komisji Standardów Zawodowych (1995-2009)
- Przewodniczący Komisji Legislacji PFSRM (1997-2009)
- Członek ekspertów zawodowych
- Laureat medalu „Amicus De Rebus Peritorum Polonorum” (2001).