Bartłomiej Mróz, pomimo braku prawego przedramienia od urodzenia, przez blisko 18 lat gry zdobył około 70 medali najważniejszych międzynarodowych imprez. Sam za swoje największe osiągnięcia uważa srebrne medale mistrzostw świata 2013 i 2015 w singlu i w deblu oraz brązowy medal w grze pojedynczej podczas czempionatów 2017 i 2019. Do tego złoto mistrzostw Europy 2018 w singlu oraz złoty medal w grze podwójnej na tej imprezie w latach 2014, 2016 i 2018 oraz srebrne medale w singlu 2012, 2014, 2016. Do tego złota na Mistrzostwach Polski w grze singlowej 2020 i 2021, w grze podwójnej 2021 i 2022 oraz w grze mieszanej 2020, 2021 i 2022.
W międzyczasie założył fundację swojego imienia, której celem jest propagowanie tego sportu. I pomyśleć, że do badmintona trafił przez przypadek, bo pojechał zobaczyć jak na treningach radzi sobie rodzeństwo… i pochłonęło go to na dobre. Musiał też jednak dużo więcej pracować, nie tylko ze względu na niepełnosprawność, ale i przez to, że późno – jak na ten sport – zaczął go uprawiać.
Łukasz Baliński: Nie sposób nie zadać tego pytania: dlaczego akurat ten sport?
Bartłomiej Mróz: Czysty przypadek. Kiedyś w szkole do której chodziłem, w klasach I-IV, przedstawiciele MMKS-u Kędzierzyn-Koźle prowadzili nabór i moje rodzeństwo oraz kuzynka się dostali. Pewnego razu podjechałem na te zajęcia z ciekawości i zobaczyłem, że już w to nawet grałem, ale nie wiedziałem, że ma taką nazwę. Chciałem więc spróbować, rodzice się zgodzili, trener też i od grudnia 2005 roku stałem się członkiem klubu. Trenowałem od poniedziałku do niedzieli włącznie, żeby nadrobić zaległości, bo zacząłem trochę późno jak na ten sport. Szybko jednak wszedł mi w krew i potem już się poświęciłem mu w stu procentach. Szybko też zaczął dawać mi radość i spełnienie.
Szybko musiał też pan stać się „samodzielny”. W wieku 15 lat przeprowadzka do Głubczyc bo tam był SMS, a po maturze do Warszawy. Każdemu dzieciakowi byłoby trudno
– Gdy wylądowałem w internacie w Głubczycach to nikogo nie znałem. Pierwszej nocy z nerwów nie spałem. Były ciężkie momenty. Musiałem stać się samodzielny. Sport nauczył mnie też tego, że należy wszystkie lekcje zrobić wcześniej, jeśli chce iść na trening czy choćby trochę się pobawić. Moim zdaniem podstawą jest tu plan, zawsze staram się planować, przewidywać, na bieżąco modyfikować by nie być zaskoczonym, by zawsze wiedzieć jak działać i jak najbardziej efektywnie wykorzystać czas. Kluczowy był też fakt samych przeprowadzek. Najpierw do mniejszego miasta, a potem do wielkiej stolicy. Przecież ja wtedy nawet z Opolszczyzny za bardzo nie wyjeżdżałem wcześniej, a tu ogromna Warszawa. Niemniej ciesze się, że tak się stało.
Sukcesy przyszły szybko, co pokazało, że to dobrze obrana droga.
– Z jednej strony tak, ale też nie było to łatwe. Bardzo dużo trenowałem, prawie codziennie, żeby nadrabiać zaległości. Od razu sobie założyłem, że chce szybko przeskoczyć do zaawansowanej grupy i mocno się na tym koncentrowałem. Nie było czasu na nic innego aniżeli szkoła i sport. To zaowocowało w 2012 roku pierwszym poważnym medalem, mianowicie na mistrzostwach Europy. Ale to była ciężka praca, także w SMS-ie gdzie byłem najmłodszy rocznikowo przez dwa lata. Wiem, że dużo dobrej roboty wtedy wykonałem. Tym bardziej, że badminton nie wybacza wymówek, lenistwa. Jeśli się czegoś nie przepracuje to potem to wychodzi na korcie.
Badminton pozwolił też zwiedzić kawał świata.
– Na pewno zawsze będę wspominał Igrzyska Paraolimpijskie w Tokio. Nawet nie jestem w stanie tego opisać, jak niesamowite było to przeżycie. Zarówno sportowo jak i organizacyjnie. Zresztą jeśli chodzi o turnieje i wyjazdy to bardzo lubię grać w Azji, także ze względu na kulturę i jedzenia. Poza tym w wielu krajach na tym kontynencie badminton jest niemalże sportem narodowym. W Tajlandii czy Indonezji prawie każde zmagania to ogromne wydarzenie. Za to wyjazd do Afryki była dla mnie szokującym przeżyciem pod kątem warunków, jedzenia i wielu różnych rzeczy. Po pierwszej wizycie w Ugandzie obiecałem nawet sobie, że już tam nie wrócę, ale trzeba było… po punkty kwalifikacyjne do igrzysk. I zapewne jeżeliby sytuacja mnie zmusiła i trzeba byłoby punktów, to bym pojechał raz jeszcze. Czy to mi się podobało czy nie (śmiech). Trzeba też pamiętać, że leciałem tam sam, więc nie czułem się zbytnio swobodnie.
Zresztą często jeździł pan tak na turnieje. Rzecz jasna ze względów finansowych.
– Ostatnio to się zmienia, szczególnie jeśli zawody są gdzieś w miarę blisko, ale kiedyś bywało tak, że również organizacyjnie na miejscu musiałem ogarnąć wszystko sam. Bilety, formalności, do tego np. nie mogłem pójść na trening w hali gdzie niedługo były zawody, bo w tym czasie miałem miting trenerski, na którym trzeba było złożyć podpisy, że jestem obecny i z wszystkim się zapoznałem. Innego dnia przeciwnicy mogli sobie odpocząć, a ja musiałem się martwić o dokumenty powrotne czy o jakieś inne rzeczy. Często fizjoterapia również była w mojej gestii. Teraz coraz częściej jeżdżą ze mną na zawody dwie dziewczyny plus dwie nowe zawodniczki na wózkach. I to też mnie cieszy, że ktoś tę pałeczkę przejmuje. W dodatku jestem nieco odciążany od paru obowiązków pozasportowych.
Wciąż trenuje pan z pełnosprawnymi zawodnikami?
– Aktualnie trenuje poza kadrą narodową na własne życzenie. Przed igrzyskami razem z moim trenerem Przemysławem Wachą [były świetny badmintonista, wychowanek Technika Głubczyce] stwierdziliśmy, że jeśli chce być najlepszy, to muszę skupić się na swoich potrzebach. Popracować nad swoimi słabszymi stronami czy stylem gry. Aktualnie cały plan treningowy jest przygotowany pode mnie. Niemniej sparingpartnerów często mam pełnosprawnych. To wielokrotni medaliści mistrzostw Polski, czynni zawodnicy.
Spodziewałby się pan kiedyś, że będzie chorążym polskiej ekipy na zamknięciu igrzysk paraolimpijskich?
– Nie spodziewałem się, tym bardziej, że nigdy tej funkcji u Polaków nie pełnił ktoś, kto uprawia ten sport. To było duże zaskoczenie, ale z przyjemnością ją przyjąłem i byłem bardzo szczęśliwy. Odczytałem to jako wyróżnienie nie tylko dla mnie, ale i całej dyscypliny.
Sam start w Tokio był ogromnym sukcesem. W pana kategorii zagrało tylko ośmiu najlepszych zawodników na świecie.
– Występ tam to było coś jak z bajki. Piękne wystrojone korty, hale, obecność mediów, oczy całego świata skierowane na ten turniej. Czuć było święto sportu. Mimo, że przegrałem trzy mecze to jednak mogłem być zadowolony. Jakość mojej gry była na wysokim poziomie.
Kiedyś powiedział pan, że kategoria w której rywalizuje jest najbliżej pełnosprawnych graczy, ale jednak poziom jest niższy. To znaczy?
– Jeśli osoba w ogóle nie ma ręki od barku czy od łokcia to trudniej jej balansować ciałem, napięcie mięśniowe jest inne. Dużo łatwiej też o kontuzje. Aczkolwiek to ostatnio się mocno zmienia. Widać to choćby na przykładzie mistrza olimpijskiego z mojej kategorii. Ten niedawno przyczynił się do wicemistrzostwa Malezji swojej drużyny klubowej w zmaganiach pełnosprawnych zawodników. Myślę, że z najlepszymi polskimi singlistami również mógłby sobie poradzić.
Zdaje pan sobie sprawę, że dla wielu osób, szczególnie dzieciaków z niepełnosprawnościami jest pan wzorem?
– Tak, choć też zauważyłem, że nie tylko dla nich. Jakiś czas temu byłem w szkole gdzie uczęszcza około 500 uczniów. Wiem, iż sporo z nich wspominało o mnie nauczycielom i rodzicom, bo ci dzwonili do mnie później. Myślę, że dla młodych ludzi, którzy chcą wejść w świat sportu mogę być przykładem, że można robić wszystko mimo ograniczeń. Wystarczy chcieć.
Panu „za dzieciaka” łatwo nie było?
– Nie było. Dzieciaki potrafią być do bólu szczere, powiedzą co myślą i nie owijają w bawełnę. Dzieciństwo było ciężkie, ale potrafiłem wyznaczyć sobie cel i podnosić swoją samoocenę. Gdy poznałem siebie i swoją wartość, to już mało co było mnie w stanie ruszyć.
Sport był sposobem na przepracowanie własnych ograniczeń?
– Był dla mnie odskocznią, gdzie znajdowałem spokój, sposobem na równouprawnienie, bo czułem się równy. Mogłem pokazać to co mam najlepsze, że potrafię być aktywny fizycznie i to zawsze mi dobrze wychodziło. Czy to w piłce nożnej, bieganiu czy w badmintonie. Do tej pory to mnie tak pochłania, że nie myślę o tym co się dookoła dzieje, tylko po prostu się wyłączam i skupiam na tym co w danym momencie robię.
Dystans do samego siebie też nie jest panu obcy.
Tak i często go pokazuje, ale też nie lubię gdy ktoś przesadza w drugą stronę. Bo czasem ludzie myślą, że skoro mam taki charakter, to można mówić wszystko i w ogóle mi się to nie znudzi i mnie nie wkurzy. A nie zawsze tak jest.
Jakiś czas temu wziął pan ślub, potem urodził się syn. Badminton zszedł na dalszy plan?
– Rodzina jest na pierwszym miejscu, ale nie czuję żadnych ubytków w mojej grze. Wszystko dobrze się rozwija. W dużej mierze dzięki wyrozumiałości i wsparciu żony, rodziny. Sam też jednak jestem dobrze zorganizowany i potrafię tak zaplanować czas, żeby pogodzić wiele spraw jednocześnie.
Fundacja Bartłomieja Mroza też zajmuje nieco czasu?
– Jej celem głównym jest rozwój parabadmintona i badmintona w Polsce. Przez pięć lat jej działalności wielokrotnie organizowaliśmy różnego rodzaju turnieje i eventy w kraju. Od dwóch lat mamy sekcją w Warszawie, gdzie jestem trenerem i gdzie staramy się zrzeszyć jak największą liczbą osób niepełnosprawnych. Nie tylko w ramach sportu wyczynowego, ale też rekreacyjnego czy rehabilitacyjnego. Prowadzimy też stosowne szkolenia dla trenerów i instruktorów.
Jakie cele na przyszłość? Tą najbliższą w tym sezonie i tą nieco dalszą…
– Wszystko zależy od zdrowia, bo trochę tych problemów jest, gdyż miałem sporo kontuzji w swojej karierze. Już nie mówię o stawach skokowych, problemach z plecami, ostatnio doskwiera mi problem z nadgarstkiem, jest stan przeciążeniowy. I czasem muszę sobie zrobić parę dni przerwy. Jeśli jednak wszystko będzie dobrze to celem głównym jest start w tegorocznych Igrzyskach Europejskich w Rotterdamie oraz wywalczenie awansu na Igrzyska Paraolimpijskie „Paryż 2024”. To jednak nie będzie takie łatwe. Zarówno pod kątem finansowym, jak i samych kwalifikacji, bo rywali ostatnio sporo się namnożyło.
Co jest też pana zasługą. Parę drzwi pan otworzył i pokazał, że można.
– Coś w tym jest. Kiedyś było tak, że przyjeżdżało się na zawody i półfinał czy ćwierćfinał brało się z marszu, nawet nie trzeba było pytać z kim gram. Teraz trzeba się bardziej przygotowywać. Prawie każdy pojedynek to wyzwanie, ale też bardziej cieszy niż wcześniej. Stoi na wysokim poziomie. Młodsi coraz bardziej naciskają. To często wybiegani zawodnicy, a ja też już mam swoje ograniczenia pod tym względem, ale doświadczeniem, które zdobyłem przez wiele lat grania, i smykałką do tego sportu jestem w stanie jeszcze z nimi rywalizować.
Myśli pan czasem o tym co będzie po ostatnim meczu jako zawodnik?
– Na pewno będę chciał zostać przy tym sporcie. Chciałbym być trenerem, ponieważ dzielenie się doświadczeniem sprawia mi dużo przyjemności i radości. 18 lat grania to jest spory kapitał i szkoda byłoby to zmarnować. Lubie uczyć ludzi grać, patrzeć jak się cieszą badmintonem. Marzy mi się też to, żeby moja fundacja miała swoje sukcesy w promocji i rozwoju tej dyscypliny. W razie czego mogę też zostać działaczem sportowym. Na pewno doświadczenie w planowaniu i zarządzaniu w sporcie już mam (śmiech).