Nie jest szczególną pociechą, że niska dzietność to nie tylko polski problem. Ma go cała Europa. Ale nie cała w tym samym stopniu. We Francji w 2021 roku wskaźnik dzietności na jedną kobietę wyniósł 1,84. Spory udział mają imigrantki z krajów muzułmańskich i panie pochodzące z byłych francuskich kolonii.
Niewiele mniej dzieci rodzi się w Czechach (1,83), Islandii (1,82), Rumunii (1,81) i Irlandii (1,78). Najmniej dzieci przychodzi na świat na Malcie (1,13 urodzeń na kobietę), w Hiszpanii (1,19) i we Włoszech (1,25). Na czwartym miejscu od końca plasuje się Polska z wynikiem 1,33.
Opolszczyzna umiera. Nie ma zastępowalności pokoleń
Te liczby pokazują, że na naszym kontynencie od lat trwa kryzys demograficzny. Do wskaźnika dzietności 2,10-2,15 zapewniającego prostą zastępowalność pokoleń daleko całej Europie (w Polsce po raz ostatni udało się go osiągnąć w 1988 roku). Według prognoz, już w 2050 roku Unia Europejska będzie odpowiadać za mniej niż 10 procent światowego PKB. Daleko za Chinami, Indiami (to nie pomyłka) oraz USA.
– Wymarcie nam nie grozi, ale grozi depopulacja z pewnym przegrupowaniem – uważa prof. Romuald Jończy, Opolanin, kierownik Katedry Ekonomii i Badań nad Rozwojem Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. – Ponieważ zmniejsza się dzietność, to i w Polsce, i w Europie będzie ubywać ludności rodzimej. Dużo intensywniejszym procesem jest przegrupowanie się ludności. Polega ono na tym, iż z wiosek, małych i średnich miast ludność przenosi się do dużych aglomeracji. Gdyby do Europy i do Polski nie napływali ludzie z zewnątrz, dojdziemy do tego, że będziemy mieszkać głównie w dużych aglomeracjach i ich otoczeniu. Na obszarach drobnomiejskich i wiejskich będą jedynie oazy biznesu, cywilizacji i infrastruktury. A na wsiach poza tymi, które mają funkcje wypoczynkowe, będzie się kumulowało rolnictwo i niektóre usługi. Ale ludzi na peryferiach będzie mieszkało znacznie mniej.
W skali ogólnopolskiej porównanie liczby urodzeń na przestrzeni minionych czterech dekad nie zostawia złudzeń. Liczba ta zmalała gwałtownie, ponad dwa razy:
- 1980 rok – 701 553 urodzenia,
- 1990 rok – 551 660,
- 2000 rok – 380 476,
- 2010 rok – 415 030 (jedyny skok przełamujący na chwilę tendencję spadkową),
- 2020 rok – 356 540,
- 2021 rok – 332 731.
W Polsce w 2002 roku po raz pierwszy odnotowano przewagę liczby zgonów nad urodzeniami, a od 2018 roku tendencja się nasiliła. Spowodowany pandemią duży wzrost liczby zgonów w IV kwartale 2020 roku jeszcze ten trend przyspieszył. W 2020 zmarło w kraju 477 335 osób. Urodziło się o ponad 120 tysięcy mniej.
Opolszczyzna umiera. Jak ograniczyć ten proces?
Co się kryje za tymi liczbami? Jeśli ta tendencja się utrzyma, w 2050 roku będzie nas 33 mln 951 tys. (w 2020 liczba Polaków w kraju wynosiła 37,96 mln). W tym samym 2050 seniorzy, czyli osoby w wieku 65 plus stanowić będą 32,7 procent populacji, czyli prawie jedną trzecią (w 2013 r. ten wskaźnik wyniósł niespełna 15 procent).
– Problemem nie jest to, że jeśli nie napłynie zbyt wiele osób z zewnątrz, to w Polsce za jakiś czas będziemy mieli 30 milionów mieszkańców czy mniej – zwraca uwagę prof. Jończy. – To dla przyrody i klimatu nawet lepiej, jeśli będzie trochę mniej ludzi. Natomiast jest problemem – i trzeba szukać sposobów na jego finansowanie – starzenie się i kurczenie się społeczeństwa. A szczególnie wspomnianych peryferii, skoro prawie cała młodzież wyjeżdża. Aktywność młodych ludzi będzie się odbywać w dużych miastach i tam też zostaną ich podatki.
Trzeba już dziś szukać nie tylko odpowiedzi na pytania, kto będzie pracował na emerytury. Ale także, kto zajmie miejsce coraz większej liczby seniorów schodzących z rynku pracy.
Pierwsza nasuwająca się odpowiedź jest tyleż prosta, co w praktyce niewystarczająca – otwarcie się na imigrantów. Problem w tym, że na przyjmowanie przybyszów z krajów muzułmańskich czy generalnie odległych kulturowo polskie społeczeństwo nie wydaje się gotowe. Chętnie przyjmowaliśmy i pewnie będziemy gotowi przyjmować Ukraińców pokrewnych językiem, wyznaniem i wspólną – choć czasem bardzo krwawą – historią. Ale i ten proces ma drugie dno.
To nie migranci, to uchodźcy
– Napływ ludzi z Ukrainy do Polski to nie jest typowa migracja, to jest uchodźstwo – podkreśla Romuald Jończy. – I tak musi być traktowane. Nie powinno być tak, że nasza gościnność i społeczne „przytulanie” Ukraińców przyniesie demograficznie Ukrainie więcej strat ludzkich niż sama wojna. Jeśli na dłuższą metę będziemy niejako korzystali z wojny i kryzysu, który ma tam miejsce i przybyszów, a to głównie kobiety i dzieci, mocno integrować i zatrzymywać, by one tutaj zostały, to jest działanie na szkodę państwa, z którego przybywają. Tym bardziej, że ich mężowie zostali na Ukrainie.
– Powinniśmy je tu przetrzymać, zapewnić normalne funkcjonowanie. Pracę, szkołę, ale nie zachęcać ich do pozostania tu na stałe, bo nie wypada. Im bardziej ułatwiamy im stały pobyt u nas i tutaj uchodźców mocujemy, tym bardziej zamykamy Ukrainie drogę, by ona się demograficznie odtworzyła. Oni mają demograficznie większe problemy niż Polska, a procesy wyludnienia są tam jeszcze bardziej zaawansowane niż u nas – podkreśla naukowiec.
Ostatecznie rozstrzygnie pewnie samo życie. Na razie część gości z Ukrainy deklaruje wolę powrotu do ojczyzny i niemało już wróciło. Ale nie brak i tych, którzy coraz odważniej układają sobie życie w Polsce.
Enklawy dzietności i miejsca, skąd sukcesem jest wyjechać
Generalnie niska dzietność w Polsce nie powinna przesłaniać faktu, że istnieją enklawy, których współczynnik ten przekracza 1,71, czyli zbliża się niemal do francuskiego. Mapa opublikowana przez Eurostat wyznacza cztery takie obszary:
- Podhale,
- spory fragment województwa pomorskiego ze szczególnym uwzględnieniem Kaszub,
- Wielkopolskę
- i pas województwa mazowieckiego na wschód od Warszawy.
Na drugim biegunie (dzietność na poziomie 1,18) Eurostat umieścił znaczną część województw dolnośląskiego i lubuskiego. A także – co może zaskakiwać – województwo lubelskie i część województwa opolskiego. Tę, którego większość mieszkańców w wyborach zwykle popiera koalicję rządzącą, a który do niedawna bywał czasem nazywany półksiężycem biedy.
– Dzietność lepsza jest na obszarach, gdzie mieszka ludność pochodzenia miejscowego, silnie związana z obszarem zamieszkania i dobrze się tam czująca. Ludzie stamtąd pochodzący chcą tam mieszkać, tam żyć, a zatem także zakładać rodziny i mieć dzieci – komentuje mapę prof. Jończy.
– Na obszarach przyłączonych do Polski po II wojnie światowej, gdzie mieszka ludność przesiedlona, nie doszło do jej zakorzenienia, choć mieszkają tam od 3-4 pokoleń. Jeśli dziadkowie się przemieszczali, prawdopodobieństwo, że wnuk też to zrobi, jest dużo większe. Kolejny czynnik to brak wzorców przedsiębiorczości. Brakowało ich zarówno na terenach przyłączonych, jak i w Kongresówce. Państwo carskie temu nie sprzyjało, to zwłaszcza na obszarach wiejskich jest widoczne – wskazuje.
Efekt jest taki, że w Wielkopolsce celem dla wielu osób jest zostać tam, gdzie się jest. Znaleźć partnera czy partnerkę, mieć dzieci i założyć firmę. Na tzw. ziemiach odzyskanych, w Świętokrzyskiem albo w Lubelskiem celem samym w sobie – i to wielu ludzi – jest wyjechać stamtąd. To, że się z peryferii wyjechało, nierzadko już jest życiowym sukcesem.
Opolszczyzna umiera. Drenaż kobiet na zachodzie regionu
Jak tłumaczy prof. Jończy, obszar tzw. półksiężyca zachodniego (Głubczyce, Nysa, Grodków, Brzeg, Namysłów aż po Kluczbork) to nie są tereny, gdzie ludność jest silnie zintegrowana społecznie, związana z miejscem zamieszkania i gdzie spokojnie odbywa się rozwój rodziny. Tak jest raczej w okolicach Opola, Krapkowic, Ozimka. Tam stosunkowo dużo kobiet nadal mieszka na obszarach wiejskich. Także kobiet z przedziału wiekowego 20-45 lat.
– Ludzie są tam zasiedziali i warunki życia dobre. Atutem tych terenów jest infrastruktura: przedszkola, żłobki, drogi i dobrze rozwinięty drobny biznes – mówi profesor.
– W zachodniej Opolszczyźnie drenaż kobiet jest dużo silniejszy. Na dziesięcioro młodych ludzi, którzy wyjeżdżają na studia i do pracy z tej części regionu do dużych miast, statystycznie 6-6,5 stanowią kobiety. Bo też tam pracy dla wykształconych kobiet brakuje – mówi.
500 plus tak, ale inaczej
Trudno nie zauważyć, iż program 500 Plus wpłynął w Polsce pozytywnie na poziom życia, zwłaszcza uboższych rodzin z dziećmi. Wiele z nich zaczęło np. wyjeżdżać na wakacje. Natomiast projekt nie poprawił polskiej rozrodczości. Chyba nie tylko dlatego, iż ten finansowy bonus stanowczo nie pokrywa kosztów utrzymania dziecka. Młodzi rodzice oczekują nie tylko grosza do ręki. Także reformy kodeksu pracy i elastycznego czasu zatrudnienia dla kobiet w ciąży i mam przedszkolaków, poprawy dostępności i jakości opieki zdrowotnej, sposobu organizowania i jakości edukacji, a przede wszystkim lepszego zaspokajania potrzeb mieszkaniowych młodych małżeństw.
Uwikłanie w wieloletni kredyt, połączone z brakiem możliwości skorzystania z pomocy rodziców przy wychowaniu (dziadkowie zostają w miejscu urodzenia, młodzi migrują do dużych miast) każe odkładać decyzję o prokreacji na później. I jeśli taka para decyduje się na dziecko, to często już tylko na jedno.
– Plusem programu 500 plus jest to, że zrobiono wreszcie coś dla ludzi, którzy mają dzieci. Wcześniej takiej regulacji nie było – przyznaje profesor Jończy. – Ale uważam, że równocześnie nie było to właściwie przeprowadzone. Należało nie dawać ludziom pieniędzy do ręki, ale wprowadzić istotne ulgi podatkowe niejako w zamian za ich ojcostwo i macierzyństwo. By mogli opłacić opiekę, wychowanie i być nadal aktywni. Słowem, chodziło o to, żeby zachęcać do bycia rodzicami osoby pracowite i zaradne. A z innej puli wspierać tych, którzy mają dzieci, ale niezbyt sobie radzą i mają niskie dochody. Po sprawdzeniu, dlaczego nie są samowystarczalni.
Czytaj także: Zapowiedź 800 plus pokazuje, że Jarosław Kaczyński spanikował
Opolszczyzna umiera. U nas jest najmniej urodzeń w Polsce
Na tle ogólnopolskiego kryzysu demograficznego województwo opolskie wypada szczególnie słabo. To najsilniejszy dowód na to, że Opolszczyzna umiera.
Jeszcze w 2010 roku województwo liczyło 17 tysięcy ponad milion mieszkańców. Pięć lat później 996 tysięcy. W 2020 roku – niespełna 956 tys. Jeśli obecne tendencje się utrzymają, już w 2030 roku (raptem za siedem lat) liczba Opolan z trudem przekroczy 900 tys. A do 2050 spadnie do 745 tys.
I nie może być inaczej, jeśli w 2021 roku urodziło się w całym regionie 7316 dzieci. Zdecydowanie najmniej w Polsce – to kolejny dowód na to, że Opolszczyzna umiera. Mniej niż 10 tysięcy przyszło na świat jeszcze tylko w Świętokrzyskiem (8747). Współczynnik dzietności wynosi zaledwie 1,23. Natomiast liczba zmarłych Opolan przekroczyła w 2021 roku 13 tysięcy.
Nie wygląda na to, żeby w Polsce i regionie mogło być szybko lepiej. Z badania przeprowadzonego przez CBOS w drugiej połowie 2022 roku wynika, że 32 proc. Polek w wieku 18-45 lat planuje potomstwo w bliższej lub dalszej perspektywie, a 68 proc. z nich nie ma planów prokreacyjnych.
– Jeżeli będziemy analizowali decyzję o dzieciach tylko racjonalnie, to nigdy nie będzie na macierzyństwo i ojcostwo dobrego momentu. To się wówczas kompletnie nie opłaca – mówi prof. Tomasz Grzyb, psycholog społeczny w Uniwersytecie SWPS we Wrocławiu, ojciec trójki dzieci.
– Trzeba ponieść gigantyczny wysiłek, zgodzić się na nieprzespane noce. Na szczęście coraz częściej i kobiet, i mężczyzn. Na wielkie wydatki i starania. Standardy się przesuwają w górę. Chcemy dla dzieci coraz lepiej i coraz więcej. W efekcie albo chcesz być rodzicem, albo nie. Bo jak zaczniesz to – mówiąc po młodzieżowemu – rozkminiać, nigdy się nie zdecydujesz – stwierdza.
Przeżycie transcendentalne
Opolski psycholog dobrze zna – z doświadczenia – także radości związane z rodzicielstwem.
– Pamiętam, jak pierwszy raz przytuliłem moją córkę. Miała wtedy kilkanaście minut. Miałem wrażenie, że ta noc zmieniła w moim życiu wszystko – wspomina prof. Grzyb.
– Do niczego nie da się tego chyba transcendentalnego doświadczenia porównać. Ale trudno o tym opowiedzieć. Zwłaszcza komuś, kto tego doświadczenia jeszcze nie ma. Młodzi ludzie, którzy mogliby dzieci mieć, często widzą przede wszystkim ograniczenia, które się z tym wiążą. Tak jest, że jak przy podejmowaniu decyzji mamy przed sobą plusy i minusy, to minusy są dla nas zwykle o wiele bardziej istotne – zauważa.
– W wymiarze globalnym zmniejszenie wskaźnika dzietności jest cechą wszystkich rozwijających się społeczeństw. Im mniej rozwinięty kraj, dzieci jest więcej, ale wtedy ich duża liczba jest pewną strategią zabezpieczenia sobie możliwości przetrwania. Pomaga gęsta sieć społeczna, a tę najlepiej tworzyć w rodzinie. Na te procesy każdy z nas indywidualnie niewiele może poradzić – stwierdza prof. Tomasz Grzyb.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.