Krzysztof Ogiolda: Kiedy wpisać „Bogusław Seredyński” w Google, to – choć od tamtych zdarzeń upłynęło kilkanaście lat – wyświetla się ono zazwyczaj razem z Weroniką Marczuk – jak pan poszkodowaną, i z agentem Tomkiem…
Bogusław Seredyński: Przy czym, jak to się dzisiaj wpisuje, to pojawia się zaledwie kilkadziesiąt tysięcy odnośników. Kiedy afera, której ofiarą się stałem, była w toku, było ich około 700 tysięcy. Byliśmy wtedy – opisywani jako łapówkarze – na ustach wszystkich.
Jak to się to piekło zaczęło?
– W roku 2004, a może i trochę wcześniej, pamięć mnie trochę zawodzi, wygrałem konkurs na stanowisko zastępcy dyrektora i zastępcy redaktora naczelnego Wydawnictw Naukowo-Technicznych w Warszawie. Po zmianie rządu w Polsce – to było przedsiębiorstwo państwowe, podlegało pod zarząd wojewody mazowieckiego – zmieniła się moja szefowa. Jej następcy dano do zrozumienia, że powinien doprowadzić firmę do upadłości. Nie ze względu na wydawnictwo, nim nikt się szczególnie nie interesował, ale po to, by przejąć przywiązaną do niego znaczącą nieruchomość o dużej wartości. Byłem przypadkowym świadkiem rozmowy na ten temat i to zaważyło na moim losie. Aż do dziś.
Proszę przypomnieć, co się wtedy działo?
– Kiedy władza zmieniła się raz jeszcze, dostałem od kolejnego wojewody szansę powrotu do tej firmy i to w roli naczelnego. Próbowaliśmy ją – już mocno zadłużoną i podniszczoną – uratować. Tyle tylko, że przez pierwsze dwa lata rządów koalicji PO-PSL służby specjalne pozostawały pod zarządem dawnej władzy, tej która ustąpiła. Donald Tusk i jego partnerzy nie widzieli w tym nic zdrożnego. Choć Mariusz Kamiński – formalnie podległy premierowi – jeździł po nim w Sejmie jak po burej suce. Zaś agenci CBA zaczęli generować różnego rodzaju afery.
Owi agenci udający biznesmenów przyszli także do pana?
– I siedem razy próbowali mi wręczyć łapówkę w zamian za korzystną prywatyzację Wydawnictw Naukowo-Technicznych. Nie baczyli na to, że nie byłem zainteresowany ich propozycjami, ani na to, że tak naprawdę nie ja miałem na to wpływ, bo to była decyzja polityczna. Za pierwszym razem agent Mirosław G., podający się za biznesmena Stanisława Rudnickiego powiedział mi wprost: „Panie prezesie, ja żyję w tym kraju i wiem, że jak się nie posmaruje, to się nie pojedzie. Ile to kosztuje?” Przekonywałem, że kosztuje tyle, ile wyniknie z aukcji przedsiębiorstwa, a pytanie w ogóle nie jest do mnie. A on swoje. Próbowali mi wcisnąć pożyczkę. Nie przyjąłem.
Ostatecznie podrzucono panu pieniądze do mieszkania…
– Nie wiem, jak je podrzucono. Zostałem zaproszony przez tych rzekomych biznesmenów na obiad przy bardzo suto zastawionym stole, bodaj z okazji zaręczyn jednego z nich. Próbowałem się zrewanżować, zapraszając ich do domu. Przynieśli butelkę whisky i nalali dosłownie po pół szklaneczki. Podałem jakieś potrawy, puściłem muzykę, rozmawiamy. W pewnym momencie film mi się urwał. Połową szklaneczki whisky nie można się upić do nieprzytomności. Prawdopodobnie coś do tej wódki wsypano, ale za rękę sprawców nie złapałem. Obudziłem się następnego dnia na swojej wersalce, pękała mi głowa, chłopaków nie było. Spotkać już się ze mną nie chcieli. Przez telefon usłyszałem, że ich w Polsce nie ma. To było kłamstwo, nawet nie opuścili Warszawy.
– Zatrzymano pana kilka dni później…
– To były moje imieniny, ale normalnie poszedłem do pracy. Pod koniec dnia przedstawiciele załogi przyszli z kwiatami. Byłem przygotowany. Zaprosiłem wszystkich na kawę i ciasto. Atmosfera bardzo miła. Nagle drzwi się otwierają i staje w nich ogromny facet ubrany na czarno, w kominiarce, z długą bronią. Myślałem, że to gra i koledzy mnie imieninowo wkręcają. Przyjąłem reguły gry, ale po chwili zorientowałem się, że to wcale nie zabawa. Założono mi kajdanki i wyprowadzono. Zostałem zatrzymany pod zarzutem przyjęcia łapówki. Chociaż niczego nie wziąłem. Zresztą przeszukanie mojego gabinetu nie przynosi wówczas żadnego efektu. Jedziemy zatem do domu. Antywłamaniowe drzwi są już otwarte. Wchodzimy, a pani oficer od razu podchodzi do regału, sięga między segregatory i wyciąga kopertę z pieniędzmi, rzekomą łapówką. Gdybym naprawdę przyjął pieniądze, to bym je przecież schował.
– Trafia pan do tzw. celi wydobywczej. Pytam o to, bo w powieści przejmująco pan opisał pobyt w tym miejscu.
– Wcześniej byłem przetrzymywany na posterunku na Targówku i gdzieś jeszcze. Ale dopiero to miejsce było dla mnie prawdziwym szokiem. Cela szczelnie zamknięta. Okna zasłonięte jakąś blachą. U sufitu cztery silne reflektory. Po jakimś czasie już nie widziałem, czy jest dzień czy noc. Ściany wyłożone dźwiękochłonną tkaniną, co powodowało, że dosłownie słyszałem, jak mi krew płynie w żyłach. Potworna tortura. Jedzenie podawano mi przez wąską szparę w drzwiach. Przynoszono też gumowy materac – śmierdzący i zasikany – oraz brudny koc. Mogłem je sobie rzucić na betonowy katafalk, który miał być miejscem do spania. Po kilku godzinach materac zabierano. Zostawał stolik i krótka ławeczka przykręcone do ściany.
– Ktoś pana zabierał na przesłuchania, straszył, bił?
– Nie, nikt ode mnie niczego nie chciał. Pozostawało tam tkwić w kompletnej ciszy. Trochę wcześniej ćwiczyłem jogę, a ponadto miałem niezawodną pamięć. Po wyjściu z kina mogłem powtórzyć ścieżkę dialogową filmu. Chętnie imponowałem tym dziewczynom. Wykorzystałem te techniki. Nie ruszając się z miejsca, poukładałem sobie w głowie regały z literaturą, biurko, tablicę z notatkami. W pamięci rozwiązywałem zadania i robiłem projekty. Po 114 godzinach i 13 minutach nagle ktoś przyszedł i mnie uwolnił, informując, że wpłacono za mnie kaucję.
– I co dalej? Formalnie był pan wolny?
– Nie do końca, ponieważ sąd nałożył na mnie areszt tymczasowy z zamianą na kaucję. Jednocześnie podlegałem dozorowi policyjnemu. Musiałem się dwa razy w tygodniu, a z czasem jeden raz – zgłaszać na posterunek. Nie mogłem być legalnie zatrudniony, bo formalnie siedziałem w areszcie. Wszyscy się bali ze mną kontaktować. Skąd wezmę pieniądze na czynsz i jedzenie, nikogo nie interesowało. Uratowali mnie przyjaciele, którzy po cichu dawali mi jakieś zlecenia. Kolega podpisywał dokumenty, ja wykonywałem robotę i otrzymywałem pieniądze. Ten dozór trwał w sumie prawie dwa lata.
– Zbyt długo jak na psychiczną wytrzymałość pańskiej życiowej partnerki, która postanowiła odejść…
– Nie tylko to. Kiedy dowiedziałem się, że moja mama czuje się coraz gorzej, poprosiłem o uwolnienie mnie od dozoru. Przecież nic się nie działo, a ja niczego złego nie zrobiłem. Uzyskałem tylko tyle, że zamieniono mi dozór w Warszawie na Wałbrzych, żebym mógł być bliżej rodziców. Mama któregoś dnia poszła do sklepu, a tam niezbyt nam życzliwa sąsiadka, zaczęła jej urągać: No, pani Seredyńska, jak tam synek. Taki był mądry i dobry, a okazał się łapówkarzem. Mama spuściła głowę, wróciła do domu, położyła się do łóżka i już więcej nie wstała. Ojciec – bardzo z nią związany, 55 lat byli razem – odmówił przyjmowania jedzenia. Po niespełna miesiącu poszedł za mamą. Moje dzieci zaczęły doświadczać społecznego ostracyzmu, co pchnęło je do emigracji.
– Kiedy nadzór się skończył?
– Gdy wreszcie władza zorientowała się, że w służbach dzieje się źle i żyją one własnym życiem, także mojej sprawie przyjrzano bliżej. Okazało się, że rzekoma afera łapówkarska jest pusta w środku. Nic się tak naprawdę nie zdarzyło. Otrzymałem wtedy prawomocną decyzję o umorzeniu postępowania. To jest gorzki paradoks. Nie było przestępstwa, nie było aktu oskarżenia czy nawet postawienia zarzutów. Zatem nie było także procesu ani wyroku. Nic. Byłem wolny, tylko żę ze złamanym życiem. Padło też wydawnictwo, choć drukowało 350 tytułów rocznie. Po całej aferze nikt nie chciał z nim już współpracować. Nie powstała też żadna inna oficyna w jego miejsce.
– W zamian tylko trochę społecznej satysfakcji? I to przez chwilę w kinie?
– Kiedy emitowano film „Układ zamknięty” z Januszem Gajosem w roli głównej, poszedłem na jeden z pierwszych pokazów. To było niedługo po tamtych wydarzeniach, kiedy – jak wspomniałem – było o tej aferze głośno w mediach. Już w kuluarach zauważyłem, że część publiczności pokazuje mnie sobie palcami. A na koniec filmu najpierw jeden człowiek zwraca się w moją stronę i zaczyna bić brawo, a po chwili już cała widownia klaszcze. Byłem oniemiały. A oni najwyraźniej w bohaterze filmu, a przynajmniej w jednym z wątków tamtej fabuły rozpoznali moją historię.
– Zabiegał pan o formalne zadośćuczynienie za – jak to plastycznie opisuje prawniczy język – niewątpliwie niesłuszne aresztowanie?
– Moja kancelaria oszacowała szkody, jakie poniosłem, na 2,5 mln zł. Choć nie wszystkie były łatwe do oceny. Bo na ile wycenić choćby śmierć rodziców. Rozpoczął się proces, a w czasie jego trwania ujawniono dokument z moim podpisem. Zgodnie z jego treścią zrzekłem się dobrowolnie wszelkich świadczeń. Sądowi to wystarczyło. Nie przyjął tłumaczenia, że mnie do tego zmuszono, grożąc że to ja zapłacę za wszystkie finansowe skutki tej afery. W efekcie proces trwał dziewięć i pół roku. Odbyło się 150 posiedzeń różnych sądów różnych instancji. Zmieniali się sędziowie, wyroki i kwoty zadośćuczynienia. Trzy razy występowałem przed Sądem Najwyższym i ostatecznie przyznano mi raptem 40 tysięcy zł. Podzieliłem tę kwotę między siebie i adwokata, zapłaciliśmy podatek. Zostało mi szesnaście tysięcy. Za piętnaście kupiłem fiata, którym do dziś jeżdżę.
– Swoje niezwykle trudne doświadczenia postanowił pan opisać w książce, a właściwie w dwóch książkach, którym nadał pan formę powieści. Nie ma ich jeszcze na rynku, ale już pytam, skąd ten pomysł i decyzja?
– Miałem nadzieję, że te teksty (prowadzę obecnie rozmowy z kilkoma wydawcami na temat ich wydrukowania), że moja historia w kontekście zbliżających się wyborów natchnie krewnych, przyjaciół, znajomych, ale także nieznanych mi czytelników, do których – jak sądzę – książka dotrze, do refleksji nad urną. Oczywiście nad urną wyborczą. Nie mam takich zamiarów ani ambicji, żeby komuś sugerować, na kogo ma oddać głos. Ale chcę zachęcić wszystkich, żeby pozwolili sobie na refleksję, zanim postawią znak X na kartce wyborczej i by koniecznie pamiętali, co kto robił.
– Nie jesteśmy jako społeczeństwo dojrzali politycznie?
– Wszystkie narody, które się szczycą dojrzałą demokracją – Brytyjczycy, Francuzi, Niemcy – swoje systemy państwowe i polityczne budowali przez kilkaset lat. My – ze względu na naszą historię nie mieliśmy takich możliwości i teraz chcemy zbudować dojrzały system polityczny w trochę ponad trzy dekady – tyle upłynęło od przełomu 1989 roku. Mamy aspiracje, żeby być pierwszymi w świecie, a tak się zwyczajnie nie da. Procesy społeczne mają swoją dynamikę. To, co gotowiśmy uznać za sukces i za system trwały i pewny, w rzeczywistości stoi ciągle na dość cienkich nóżkach, Stąd to moje zaproszenie do refleksji i do głosowania po starannym namyśle. Do działania, które powinna cechować – to modne dziś sformułowanie – szczególna uważność. I ostrożność, bo właśnie młode ekipy sprawujące władzę mają tendencję do przepoczwarzania się w kierunku autokratycznym, a nawet totalitarnym. Dowodem jest to, co obserwujemy na Węgrzech czy Białorusi. Tamtejszych przywódców wybrał naród, a oni – posługując się prawem – zmienili zasady funkcjonowania swoich państw. Wszyscy, włącznie z Unią Europejską, byli bezsilni.
– We wstępie do książki napisał pan: Mój czas zabrało mi moje państwo.
– Nie po raz pierwszy. Nie mam wrogów wśród ludzi. A moje państwo – mam takie poczucie – jest moim wrogiem od zawsze. Od indoktrynacji, której jak wszyscy Polacy moim pokoleniu (rocznik 1956), podlegałem od dziecka szkole, potem na studiach. Pracowałem w Polskim Radiu i byłem uznanym dziennikarzem Radia Kierowców, a potem Wrocławskiego Ośrodka Radiowo-Telewizyjnego. Zwolniono mnie na trzy miesiące przed „okrągłym stołem” bez żadnego uzasadnienia i dosłownie zrzucono ze schodów. Poszło o to, że moimi znajomymi byli Barbara Labuda i Władysław Frasyniuk, czyli ludzie, którzy nie powinni być znajomymi faceta z telewizji. O tym, co mnie spotkało w wolnej Polsce rozmawiamy od godziny. Przykro to mówić, ale wygląda na to, że państwo działa dalej w ten sam sposób. Dlatego napisałem moje książki.
– Jednym z prowokatorów, którzy próbowali panu złamać życie był słynny agent Tomek…
– Zadzwonił do mnie jakieś dwa lata temu i zaproponował spotkanie. Zapewnił mnie, że wszystko przemyślał i jest teraz innym człowiekiem. Chciał spotkać się osobiście żeby mnie przeprosić.
– Spotkał się pan?
– Oczywiście, przyjechał z ekipą „Superwizjera” i rozmawialiśmy w Opolu. Zadałem mu fundamentalne pytanie: Czy wiedział, że to, co on i jego koledzy robili, było niezgodne z prawem. Przyznał, że wiedział, ale działał na rozkaz. Powiedziałem mu wtedy jasno: Przyjaciółmi już nigdy nie będziemy. Ale nie musimy na siebie warczeć. Kolegami możemy być. Mam jego numer telefonu i czasem dzwonimy do siebie. Bo ostatecznie uważam go za – może nie tej samej rangi, ale jednak za ofiarę tamtego systemu rządów. On był jeszcze niedawno posłem. Obecnie prowadzi wraz z żoną fundację zajmującą się domami opieki dla osób starszych. I sam ma – o ile wiem – kłopoty prawne i finansowe sprowokowane przez władzę. Ja też do tych, którzy dziś sprawują władzę mam żal. Bo ostatecznie to oni – jako mocodawcy – zniszczyli mi życie i dorobek. Inaczej tego nazwać nie umiem.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.