Miałem dwa wyjścia, pójść pod ziemię, albo do góry – mówi Mikołaj, w niczym nie przypominający tamtego spod Solarisa. – Podchodzili do mnie różni, ale to nie pomagało. Niedaleko mi już było pod ziemię…
Cudu dokonała streetworkerka, Justyna Kiedos z Fundacji „Zupa w Opolu”, a na co dzień anglistka. Być może tajemnica przemiany Mikołaja tkwi w tym, że Justyna była codziennie. Przynosiła mu leki, kiedy był chory, wzywała pogotowie, kiedy było z nim źle. Ta delikatna dziewczyna zawlokła go do lekarza, kiedy nogi po covidzie zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. I nie zraziła się wtedy, kiedy lekarz powiedział: „To degenerat i nic pani już z nim nie zrobi”.
– Rzeczywiście, Mikołaj był w bardzo złym stanie. Ale dla mnie to była jeszcze większa motywacja, żeby o niego walczyć – podkreśla Justyna.
Mało kto wiedział, że bezdomny spod Solarisa to absolwent instytutu wojskowego. Bramę likwidowanej jednostki w zachodniej Ukrainie opuszczał w stopniu lejtnanta. Mikołaj, syn pułkownika w sowieckiej armii, przyznaje, że start miał niezły, ale potem jego życie źle się potoczyło.
– Jak zlikwidowali jednostkę, to brałem wszystkie możliwe roboty, żeby utrzymać troje dzieci. Przed wojną przyjechałem do Polski, żeby więcej zarobić – opowiada.
Wszystko szło nieźle, dopóki nie złapał covida. Po wyjściu ze szpitala już nie mógł pracować, więc stracił wynajmowane mieszkanie. Tak wylądował na ulicy.
Do czterech razy sztuka
Justyna Kiedos przyglądała się koczującemu Mikołajowi, kiedy co sobotę z wolontariuszami fundacji „Zupa w Opolu” wydawała posiłki bezdomnym. Nie pamięta, o co po raz pierwszy zagadnęła Mikołaja. Za to jej znajomi mówią, że uparła się, żeby człowieka ratować. A Mikołaj robił krok do przodu, potem dwa do tyłu.
– Początkowo umawiałam się z nim na tygodnie trzeźwości. Chodziło o to, żeby przeszedł naturalny detoks, taki, jak przechodzą nasi podopieczni na oddziałach detoksykacyjnych. Niestety, pierwszy tydzień nam nie wyszedł, drugi nie wypalił, trzeci to też porażka, ale czwarty okazał się sukcesem. Obiecał mi wtedy, że to był ostatni nieudany czas i dotrzymał słowa – mówi Justyna.

dla bezdomnych.
Chodziła z nim codziennie do Domu Nadziei, gdzie bezdomni mogą zjeść i się wykąpać. Chodziła z nim nawet w niedzielę, kiedy Dom Nadziei był zamknięty. Ale otwierali go specjalnie dla niej, żeby oglądała z Mikołajem filmy. Dużo rozmawiali i to zadziałało. Święta Wielkanocne obchodziła podwójnie, swoje i prawosławne Mikołaja.
– U Mikołaja przychodzą kryzysowe momenty, wtedy trzeba z nim spędzać więcej czasu – tłumaczy Justyna. – Widać, że cieszy go to obecne życie. Teraz jest wolontariuszem „Zupy w Opolu” i bardzo się zaangażował. Zorganizowaliśmy mu mieszkanie, ale o stałej pracy jeszcze nie może myśleć, bo jego nogi ciągle nie są sprawne.
Na rehabilitację Mikołaja wolontariusze zorganizowali zrzutkę.
Starszych bezdomnych coraz mniej
Jak mówią wolontariusze fundacji „Zupa w Opolu”, żeby człowiek bezdomny zaczął się zmieniać, to musi być jego własna decyzja.
– Możemy mieć plany świetlane dla tej osoby, ale dopóki ona nie zechce, to niczego nie zrobimy – tłumaczy Grzegorz Gurbała.
Jest w fundacji „Zupa w Opolu” od samego początku, na co dzień to informatyk w firmie korporacyjnej.
– Każdy jest inny i do każdego trzeba podejść inaczej. Ale pierwszym krokiem zawsze będzie zerwanie z nałogiem – stwierdza.
Grzegorz mówi, że do fundacji „Zupa w Opolu” trafił przypadkiem. Choć po chwili zaznacza, że przypadków w życiu nie ma.
– Po raz kolejny wybierałem się do Santiago de Compostela, ale odnowiła mi się kontuzja. W takim stanie iść przez Pireneje to nie był dobry pomysł – opowiada. – I tak przez wakacje trafiłem do fundacji, która wtedy była w organizacyjnym chaosie.
Najtrudniej było w czasie lockdownu. Bezdomni byli naprawdę głodni, bo restauracje nie działały, więc nie wystawiały na zapleczu niewykorzystanej żywności i odpadków.
– Rozdawaliśmy im więc paczki z żywnością na skwerku przy ulicy Minorytów, pomógł nam w tym właściciel restauracji Zagłoba – opowiada Grzegorz.
Wolontariusze zauważają, że wśród bezdomnych jest coraz mniej starszych osób.
– Dominują teraz młodzi, tacy, którzy przez swoje błędy trafili na ulicę – mówi Katarzyna Krzyścin, nauczycielka i wolontariuszka fundacji od trzeciej rozlanej na ulicy zupy, a to znaczy, że od sześciu lat. – Ale na ulicy obserwujemy całkiem nowe zjawisko, jest wielu młodych naznaczonych przez FAS, alkoholowy zespół płodowy.
Na FAS, nieodwracalną chorobę nie zapada się w dorosłym życiu, ale przychodzi z nią na świat, kiedy matki piją alkohol w ciąży. FAS upośledza, czasem zniekształcając rysy twarzy, oraz neurologicznie. Wtórnym skutkiem może być opóźniony rozwój, niedostosowanie i wyrzucenie poza społeczny nawias.
– Po niektórych od razu rozpoznajemy FAS – mówi Katarzyna Krzyścin. – Wielu z nich opuszcza zakład karny, poprawczak. I trafiają na ulicę.
Zupa w Opolu i anonimowi darczyńcy
– Nie od razu potrafiłam rozmawiać z bezdomnymi, u mnie to było pokonywaniem kolejnych etapów – przyznaje Katarzyna. – Ale chciałam im pomagać, wcześniej byłam wolontariuszką w Domu Pomocy Społecznej.
W fundacji zaczynała od zaplecza, czyli od kuchni. Zdarzało się, że sama gotowała 80 litrów zupy. Gospodarskim zmysłem ogarniała zakupy, miała pomysł na treściwą pastę do chleba. A zimą wpadła na pomysł, żeby bezdomnym do słoiczków przygotować syrop z cebuli i miodu.
Ale zanim zrobią zakupy, muszą zadbać o gotówkę, czasem prosić ludzi dobrej woli o przelew. Jest też wielu ukrytych darczyńców, którzy chcą pozostać anonimowi.
– Bywało, że w piątek wieczorem nie wiedzieliśmy, z czego ugotować, a w sobotę pojawiali się darczyńcy – mówi Katarzyna. – Ktoś przyniósł karton pączków, ktoś skrzynkę jabłek, a jeszcze ktoś inny wędliny.
Agnieszka Kluza, na co dzień fizyk medyczny na opolskiej onkologii, również zaczynała od gotowania zupy.
– Ja też, żeby swobodnie rozmawiać z bezdomnymi, potrzebowałam czasu – tłumaczy.
Zupa w Opolu – Bogdana zapamiętają na zawsze
Wszystkim chyba najbardziej zapadł w pamięć Bogdan, który w swoim lepszym życiu był hutnikiem. Po likwidacji huty i zwolnieniu z pracy resztę życia spędził na ulicy. Bogdana przyciągnęli na zupę spod kościoła Jezuitów, gdzie żebrał. Odszedł z tego świata w porządnej kurtce i butach, które dostał od wolontariuszy.
– Bogdan był bardzo otwartą osobą. Dwa lata przed śmiercią przyjął pierwszą komunię, razem z nim bardzo to przeżywaliśmy – wspomina Agnieszka Kluza.
Kiedy trafił do „Barki”, bo postanowił zmienić swoje życie, pojechali tam z tortem na jego 60. urodziny.
Biskup Andrzej Czaja opowiadał kiedyś anegdotę, jak chciał spokojnie pospacerować po Opolu. Żeby nikt go nie rozpoznał, wyszedł w „cywilnym” ubraniu. Jedynym, który go pozdrowił „Cześć, biskupie” był właśnie Bogdan, zatrzymując się na pogawędkę.
– Pomagaliśmy Bogdanowi, jak tylko mogliśmy, ale był przykładem, jak wiele zależy od samego człowieka – mówi Grzegorz. – Bogdan trafiał do Barki, potem do schroniska św. Alberta w Bielicach, ale zawsze zdarzało mu się „coś”. I zawsze te miejsca musiał karnie opuszczać.
Józef zmarł z głodu
– Nie zdajemy sobie sprawy, jak blisko jest z normalnego domu do bezdomności. Jeszcze do niedawna był taki w Polsce model, że bez alkoholu nie odbywało się żadne spotkanie. Łatwo było o nieprzewidziany ruch, błąd. Potem ktoś tracił firmę, a na końcu mieszkanie… – mówi Katarzyna.
Jest wielu bezdomnych, o których nikt się nie upomina. To chorzy psychicznie. Pojawiają się i znikają, koczują w całej Polsce.
– Taki ktoś wychodzi z domu, a rodzina ma poczucie świętego spokoju i już go nie szuka. Oni najczęściej nie mają dokumentów, bo niektórzy wolą ich nie mieć, żeby ktoś na ich konto nie wziął kredytu – opowiada Katarzyna.
Wpadał też do nich stary hipis z krzyżem na piersiach. Poznali go na pustej ulicy podczas lockdownu, kiedy wydawali paczki na skwerze pod klasztorem Franciszkanów.
– Miał kluczyki od samochodu, mówił, że na autostradzie spalił mu się samochód – opowiada Grzegorz Gurbała. – Mówił też, że grał w zespole kontrkulturowym. Potem twierdził, że jest wykładowcą na uczelni muzycznej, ale i ten mit padł. Jego historia co chwilę się sypała, ale on zaraz nową opowiadał. Tacy ludzie chcą być kimś innym w swoich oczach, ale też żeby wypaść lepiej w naszych oczach. A czasem otworzą się i opowiedzą prawdziwą historię swojego życia, bo nam ufają. To często punkt wyjścia do zmiany tego człowieka.
Bywał też u nich Józef, człowiek z chorobą psychiczną.
– Zapadł mi w pamięć dlatego, bo umarł we własnym domu najprawdopodobniej z głodu – mówi Grzegorz.
– Nie pojawiał się przez dwa tygodnie, więc zaczęliśmy go szukać. Leżał martwy w swoim mieszkaniu. Okazało się, że sąsiedzi zainstalowali nowy domofon, a Józef nie miał klucza, więc przestał wychodzić z domu, obawiając się, że do niego nie wróci. Umierał niezauważony, a do niego można było wejść naciskając klamkę, bo nigdy nie zamykał drzwi – opowiada.
Zupa w Opolu. Aktywiści: Nie myśl, że jesteś lepszy
Wolontariusze widzą, że granica między bezdomnością a normalnym życiem bywa cienka.
– Wśród bezdomnych są tacy, którzy jeszcze do niedawna żyli obok nas normalnie. Ludzie odwracają od nich teraz wzrok, a im zabrakło miłości i wsparcia bliskich – mówi Agnieszka Kluza.
– Na ulicy spotykamy ludzi wykształconych, wcześniej menedżerów, właścicieli firm, ludzi wykonujących wysoko płatną pracę – dodaje Grzegorz Gurbała. – Są tacy, którzy wcześniej byli w służbach mundurowych, a nawet po szkole sztabu generalnego.
Wśród bezdomnych są też sportowcy z dużym dorobkiem. Przychodzili do nich po zupę mistrzowie Polski w podnoszeniu ciężarów i w boksie.
Wstrząsająca jest historia Jacka. Z zagranicy jechał na ślub syna, a na miejscu okazało się, że przyjechał na jego pogrzeb.
– Jego syn wracał z koncertu, na którym był DJ-em. Potrącił go samochód, a kierowca zamiast pomóc, rannego wywiózł do lasu i porzucił. Chłopak doczołgał się do drogi, ale już go nie uratowali – opowiadają wolontariusze.
Jacek stracił sens życia, wyszedł z domu i już nie chciał do niego wracać. Nie poradził sobie. Od kilku lat żyje na ulicy.
W każdym z takich przypadków starają się pomóc, nie zastanawiając się, czy ci bezdomni zechcą zrobić coś ze swoim życiem.
– Ludzie często mnie pytają, dlaczego pomagam pijakom i brudasom – mówi Katarzyna. – A ja mam na uwadze to, żeby choć przez chwilę poczuli się lepiej, bo każdy zasługuje na lepsze życie. Szczególnie, kiedy zasypiam w świeżej pościeli, myślę, jak wiele osób nie ma domu i śpi na ulicy.
Ich działalność dostrzegają jednak nie tylko bezdomni. Agnieszka Kluza, Katarzyna Krzyścik i Grzegorz Gurbała w imieniu fundacji „Zupa w Opolu” odbierali statuetkę im. Jana Całki dla najlepszej organizacji pozarządowej w Opolu w 2022 roku.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.