Jolanta Jasińska-Mrukot: Był pan numerem jeden na liście Służby Bezpieczeństwa, najbardziej i najdłużej poszukiwanym wrogiem władzy ludowej po stanie wojennym. Pierwszy raz wymknął się pan esbekom w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku…
Zbigniew Bujak: Wtedy zadziałał przypadek. Razem ze Zbyszkiem Janasem postanowiliśmy, że nie będziemy nocować w hotelu w Sopocie, tylko wrócimy razem do Warszawy. Tak znaleźliśmy się na dworcu w Gdańsku, skąd patrzyliśmy, jak otaczali hotel Monopol. Wtedy rozmieszczono naszych delegatów na zjazd „Solidarności” w gdańskiej Olivii w trzech hotelach. W Monopolu był m.in. Janusz Onyszkiewicz i jego też wtedy zgarnęli.
Przez pięć kolejnych lat wymykał się pan SB, gdzie się pan wtedy ukrywał?
– Wszyscy, którzy uniknęli w tym pierwszym etapie aresztowania, byli najbardziej poszukiwani, a wśród nich Władysław Frasyniuk, Bogdan Borusewicz, Bogdan Lis, Zbigniew Janas. W sumie w kraju było wówczas kilkadziesiąt takich osób. Pierwszą dobę spędziłem w Gdańsku, w klasztorze blisko dworca. Znałem już to miejsce, bo jeszcze w czasach pięciuset dni legalnej „Solidarności”, gdy chcieliśmy się spotkać w miejscu, gdzie była gwarancja, że nie ma podsłuchu, to szliśmy do tego klasztoru. Potem przejęli mnie działacze solidarnościowego podziemia. Ukrywałem się najczęściej w mieszkaniach prywatnych. Tak krążyłem… Na ulice w ogóle nie wychodziłem. A nocą obowiązywała godzina policyjna, wychodzenie było więc podwójnie groźne. Wtedy nie miałem jeszcze innych dokumentów, fałszywego dowodu osobistego. A w każdej chwili można było natknąć się na patrol.
Mamy święta wielkanocne. Pamięta pan te swoje wszystkie święta w ukryciu, z dala od rodziny?
– Pamiętam święta wielkanocne w bacówce. Byliśmy tam z Ewą Kulig i Konradem Bielińskim, jemu udało się uciec z internowania. Ciągnęło mnie, żeby pójść do pobliskiego kościoła ze święconką. Pełno ludzi z różnych stron przyjechało, więc uznałem, że będzie w miarę bezpiecznie. Ale jak tylko wyszedłem z bacówki, to na równej drodze z tą święconką się wyłożyłem, a z tych jajek zrobiła się sałatka jajeczna. Więc wróciłem do bacówki.
Widocznie miał pan nie wychodzić.
– Wszystkie święta zawsze były w najbliższym gronie konspiratorów. Spotkania z żoną były aranżowane dwa, trzy razy do roku. Tak, żebyśmy się mogli doczekać potomka. Organizacja takich spotkań to zawsze była specjalna operacja, bo żona znajdowała się pod stałą obserwacją SB. Ale nasze dziecko przyszło na świat dopiero w 1992 roku, już w wolnej Polsce.

Wspomniał pan o fałszywym dowodzie osobistym, miał pan taki na nazwisko Michała Wroniszewskiego.
– Michał Wroniszewski żyje. I patronuje fundacji Synapsis, która zajmuje się ludźmi autystycznymi. To jeden z najlepszych ośrodków w Europie, znany w świecie. A wtedy Michał Broniszewski zgłosił na Milicji Obywatelskiej zaginięcie dowodu osobistego, tak, żeby mieć alibi na wypadek, gdyby mnie złapano. Michał był człowiekiem „Solidarności”, chciał coś robić, jednak w takiej sytuacji miał obowiązek ograniczyć swoje działania. To był problem wielu aktywnych ludzi wspierających konspirację. Dlatego, że udzielając na przykład mieszkania na spotkania, czy miejsca kolportażu, mieli zakaz działalności na wszystkich innych polach opozycyjnych i konspiracyjnych. Patrząc na takie osoby, wielu zadawało sobie pytania: dlaczego nie chodzi na manifestacje, dlaczego milczy? Ale takie były wymogi konspiracji.
Mówi pan „wymogi konspiracji”. Czy stworzyli je ludzie „Solidarności”?
– Czerpaliśmy wzorce z działalności Armii Krajowej. W czasie drugiej wojny światowej konspiratorzy, a także ci, którzy ich wspierali, musieli zachowywać się podobnie.
Jednak po roku, 2 marca 1983 roku, esbekom udało się pana zatrzymać.
– Wtedy zatrzymali mnie na jednym z osiedli warszawskich. Na tym osiedlu był nadajnik radia „Solidarność” i akurat nadawał audycję. Kiedy Służba Bezpieczeństwa namierzyła nadajnik, otoczyła ten rejon. Podczas przesłuchania się dowiedziałem, że na tym osiedlu zgromadzili 2200 milicjantów! Przeprowadzali rewizje we wszystkich mieszkaniach, w każdym bloku. Wtedy miałem w pobliżu spotkanie z nieżyjącym już Aleksandrem Małachowskim. To był znany dziennikarz radiowy, więc kiedy jego rozpoznali, to postanowili zatrzymać nas rutynowo, bo całą uwagę skupili na ludziach z radia. To było pierwsze zatrzymanie ludzi z radia „Solidarność”, którego działalność uznawano wtedy za największy cios w prestiż tego reżimowego państwa. W różnych częściach Polski były wówczas nadawane te audycje, które były autentycznie słuchane. Po każdej audycji słuchacze mieli zamrugać światłem w mieszkaniu i czasem nagle całe osiedla mrugały światłem. Taki widok dla SB był jak cios w serce. A ludzi z radia wtedy bardzo skatowano, oni po tym mieli dolegliwości do końca życia.
A co z panem?
– Zabrali mnie do pałacu Mostowskich, tam przeprowadzono rutynowe przesłuchanie i postanowiono zrobić rewizję w moim domu.
- Jak wyglądało przesłuchanie?
- Jak Zbigniew Bujak wymknął się służbom?
- Co działo się z pieniędzmi „Solidarności”?
- Jak wspomina obrady Okrągłego Stołu?
Odpowiedzi na te pytania w pełnej wersji rozmowy „Z żoną spotykałem się dwa, trzy razy w roku i zawsze była to specjalna operacja” w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.