Krzysztof Ogiolda: – Zdawałoby się, że do istoty bycia młodym należy zmienność i dynamiczność. Czy jest coś, co się w funkcjonowaniu młodych ludzi w Polsce i w regionie przez ostatnie dekady nie zmieniło?
Prof. Romuald Jończy: – Młodzież – mówiliśmy o tym wiele razy, także dekadę temu – nadal kieruje się powszechnie do dużych miast. Teraz przez to, że jest mniej liczna, a studia powszechnie dostępne – jest jej łatwiej. Nawet stosunkowo słabi maturzyści mogą trafić na znane uczelnie i do dużych miast gdzie na ogół zostają.
Niezależnie od tego, jakie studia wybrali?
– Oni często nie tyle jadą, by zdobyć konkretny zawód, ile po prostu do dużych miast. Jak się ich pyta, co będą robić po maturze, odpowiadają: Wrocław, Kraków… To też powoduje, że w mniejszych ośrodkach, jak Opole, Zielona Góra czy Kielce, zostaje młodzieży mniej. Chociaż tam są często lepsze warunki do studiowania. A sam pobyt tańszy. Studenci, którzy zostają np. w Opolu, zauważają to, że gdzie indziej tyle nie dostaną.
Proszę pozwolić na pozornie banalne pytanie: Skoro mogliby – jak mówił arcybiskup Nossol – studiować „w domu” i to w dobrych warunkach, a potem w tych zadbanych śląskich Heimatach dość komfortowo żyć, to dlaczego z uporem ciągle wyjeżdżają?
– Rynek pracy wysoko kwalifikowanej, szczególnie dla kobiet, jest w mniejszych ośrodkach mocno ograniczony, a oni szukają po studiach właśnie pracy wysoko wykwalifikowanej. Ten niedostatek dotyczy zwłaszcza pracy dla kobiet, przez co kobiet z peryferii wyjeżdża więcej niż młodych mężczyzn. W małych ośrodkach zrażają ludzi także różne układy – sieci społeczne, pozwalające osobom odpowiednio usytuowanym wciskać na atrakcyjne stanowiska pracy swoich bliskich. Te układy w dużych miastach też istnieją, są nawet bardziej rozbudowane, ale nieznane dla przybyłych z peryferii, przez co gotowi są uwierzyć, że ich tam nie ma. Jest poza tym więcej pracy w sektorze prywatnym, gdzie zwłaszcza w dużych firmach jest bardziej przejrzyście.
Młodym jest dzisiaj łatwo?
– Tak się nam, urodzonym w latach 60. i 70., czyli Pokoleniu X wydaje. Bo przecież młodzi mają pracę, darmowe studia, bardzo tani dostęp do wiedzy, stypendia, tanie auta, telefony itd. Ale w rozmowach okazuje się, że im wcale tak łatwo nie jest, jak nam się zdaje. Oni są bardzo pogubieni. Mają tak wiele możliwości, że chodzą w kółko. Nasze cele – w czasach PRL-u i nieco później – były jasne: zawód, praca, mieszkanie, rodzina, dzieci, auto, urlop za granicą, spotkania z rodziną. Jakieś hobby… A ci nowi młodzi są obłąkani sprzecznymi wzorcami. I mnogością informacji, których nie są w stanie zweryfikować. Od rodziców trochę się odcięli, bo rodzice nie mogą być dla nich autorytetem.
Autorytet rodziców kwestionowało się – mocniej lub słabiej – w każdym pokoleniu. Ale dlaczego młodzi są, jak pan profesor powiedział, zagubieni?
– Chcą być samodzielni i niezależni. Nie bardzo pozwalają się do swojego życia wtrącać. Z drugiej strony nie mając wyniesionych z domu czy szkoły podstaw wiedzy i wzorców do podejmowania decyzji mają ogromne problemy, żeby z chaosu internetu wybrać jakąś drogę. I – zwłaszcza – żeby jej potem nie zmieniać.
Będę drążył. Jak objawia się w praktyce ich pogubienie?
– Próbują różnego rodzaju prac i życia na różne sposoby. Szukają. Tu mi w robocie nie wyszło. Zmieniłem. Kupiłem mieszkanie, ale chyba nie tam, gdzie chcę być. To może z Wrocławia pojadę jednak do Krakowa. Albo na trochę wrócę do rodziców. To dreptanie w kółko trwa czasem tak długo, że oni przekraczają trzydziestkę i ciągle nie wiedzą, czego chcą. A nadmiar możliwości i brak potencjału do ich oceny raczej przeszkadza niż pomaga w wyborze.
To może cały ten pęd wyjazdowy wielkich miast jest, mówiąc delikatnie, przereklamowany…
– Kiedyś, przy pracach nad Opolską Strefą Demograficzną mówiłem ówczesnemu marszałkowi województwa, Józefowi Sebeście, że musimy w mniejszych ośrodkach, jak Opole, znaleźć i zbudować coś atrakcyjnego dla ludzi między 19. a 30. rokiem życia. Bo młodsi i starsi nie mają od nas po co wyjeżdżać. A w tym przedziale wiekowym jadą. Dla młodych duże miasto tętniące życiem, z ofertą rozrywkową jest bardzo atrakcyjne. Jadą, bo taka jest moda, bo chcą poczuć większą przestrzeń życiową niż do tej pory. Dopiero z czasem okazuje się, że ci sami ludzie, już nieco starsi, wcale się tam tak dobrze nie czują. Co innego sprawia przyjemność, gdy się studiuje i imprezuje, co innego jest potrzebne później. Część ludzi już na studiach zaczyna to dostrzegać. Jeden z moich studentów napisał kiedyś: Jak przyjechałem do Wrocławia, miałem wrażenie, że tylko ja chodzę, inni biegają. I on, żeby się poczuć się wolnym, wychodził w nocy pospacerować po parku. Bo w dzień jest tam tylu ludzi, że nie bardzo umie odpoczywać.
A jak się założy rodzinę, pojawią się dzieci, to w oddalonym od miejsca pochodzenia dużym mieście nie ma kto pomóc, bo rodzice zostali w domu?
– Najpierw warto zauważyć, że masowe wyjazdy do dużych miast hamują dzietność. Żeby założyć rodzinę, trzeba gdzieś mieszkać w dużym mieście są drogie nieruchomości. Często spłacanie kredytu jest tak trudne, że na dzieci młodzi już się nie decydują, nie wystarcza czasu i środków. A jak dzieci są, to bez pomocy rodziców, bez sieci społecznej, która gdzieś tam została, znacznie trudniej to zrobić. Jako przykład opowiem historię mojego magistranta z Tarnobrzega, który zresztą pisał pracę o młodzieży stamtąd. Przyszedł na obronę mocno niewyspany. Okazało się, że ma 6-miesięczne dziecko. Zapytałem go, co pojawienie się dziecka zmieniło w jego postrzeganiu Wrocławia, stron rodzinnych i szerzej życia w ogóle.
I co zmieniło?
– Okazało się, że wszystko. Pierwotny zamiar był taki, że rodzice i teściowie przeniosą się do Wrocławia, żeby być bliżej dzieci wnuka. Ale jak przyjechali to dziecko zobaczyć, po dwóch dobach we Wrocławiu uświadomili sobie, że nie będą tam umieli żyć. Hałas, tłok, tempo życia, zanieczyszczenie powietrza okazały się nie do zniesienia. Ten młody ojciec powiedział mi jeszcze coś ważnego: Zobaczyłem, ile trudu kosztuje dziecko, a ono ma dopiero pół roku. Zrozumiałem, ile wysiłku w moje wychowanie włożyli rodzice. A skoro tak, to chyba nie mogę ich tak po prostu zostawić. Chyba tam wrócimy…
Tylko w Tarnobrzegu nie będzie tej pracy, którą we Wrocławiu jest.
– Młodzież patrzy dziś na pracę inaczej niż nasze pokolenie. Oni chcą lepiej żyć, ale to nie zawsze musi oznaczać stałą pracę i wyższe dochody. Ponadto w mniejszych miastach, na peryferiach łatwiej funkcjonować właśnie przez to, co się w ostatnich latach, trochę przypadkiem wykreowało. Pandemia spowodowała, że rozwinęła się zdalność. Pracujemy zdalnie i kupujemy na odległość. Wszyscy mamy dobre narzędzia do kontaktu. To sprawia, że na peryferiach łatwiej żyć niż kiedyś. Różnice w cenach nieruchomości też mają znaczenie. A często dom/mieszkanie po rodzicach/dziadkach można po prostu odziedziczyć. To jest kusząca alternatywa. Dodatkowym czynnikiem jest wojna, zagrożenie terroryzmem, czy nawet jakość środowiska. Na peryferiach jest bezpieczniej i zdrowiej i to także składa się na owo dobrze żyć.
Ale trzeba jeszcze w małym mieście znaleźć pracę.
– Ją też łatwiej dostać niż kiedyś. I nawet nie dlatego, że jej bardzo przybyło. Po prostu na rynku pracy ubywa osób z licznego pokolenia 60-latków, że miejsc pracy automatycznie przybywa: Odchodzących jest kilkakrotnie więcej niż przychodzących. Reasumując, jest sporo argumentów za pozostaniem w rodzinnych stronach: rynek pracy, możliwość zdalnej pracy, zakupów, kontaktów, nawet opieki zdrowotnej, sieci społeczne, dobra jakość życia itd. Choć z drugiej strony, jak ktoś wyjechał do Wrocławia, ma tam znajomych, znalazł partnerkę itd. powrót nie jest łatwy. Są już nowe więzi, które się zbudowało. Choć z nawiązywaniem tych kontaktów, szukaniem partnerów też jest problem.
To efekt covidu i tego, że wielu spory kawał edukacji odbyło w domu, a nie w klasie z rówieśnikami?
– Covid miał znaczenie ale chyba tylko wplótł się trend do blokad w komunikacji. Podam przykład. Ojciec proponuje córce, która dobrze funkcjonuje w dwóch społecznościach rówieśników (klasowej i związanej z pasją życiową), by zaprosiła bliskie koleżanki do domu na pomaturalną imprezę. Ona wysyła esemesy. Odpowiedziały po kilku godzinach tylko dwie osoby. Z każdej grupy po jednej. Córka mówi, że to nie ma sensu. Ojciec – że gdzieś czytał, że jak się dwóch albo trzech gromadzi, to ma to już sens. Córka zwraca uwagę że te dziewczyny – koleżanka ze szkoły i ta z klubu sportowego się nie znają. To kiedy mogłabyś je obie zaprosić? – pyta. Ona mówi, że musiałyby się wcześniej przynajmniej dwukrotnie spotkać na imprezach, gdzie byłoby przynajmniej dwóch wspólnych znajomych.
Jaki jest wniosek z tej przypowieści?
– Że jest im ciężko, i że to było dwadzieścia lat wcześniej nie do pomyślenia. Mówiliśmy sobie cześć, cześć i już się znaliśmy. Trzeba było rozmawiać z obcymi ludźmi. Zapytać, czy autobus już pojechał i „za czym pani stoi”. Młodzi mają z tym ogromny kłopot. Otwierają się, kiedy wiedzą, że mogą się otworzyć, a w przestrzeni publicznej nie. Boją się, że ktoś to utrwali i źle przedstawi w publicznej przestrzeni. Boją się zdjęć. Boją niewłaściwego zachowania, bo jak trafi to do sieci, będzie żyło swoim życiem. Może ich zniszczyć. Czują się bezbronni. Współczesnym nastolatkom o wiele łatwiej w „białych rękawiczkach” internetu zaszczuć się nawzajem niż ich rówieśnikom sprzed lat. Osób cierpiących na skutek relacji z rówieśnikami lub z powodu obawy przed tymi relacjami jest wśród nastolatków bardzo dużo. Często z tych anoreksji, depresji nie mogą potem wyjść…
Wraz ze swoimi studentami robił pan profesor badania maturzystów w całej Polsce. Okazało się, że mają inny niż poprzednie pokolenia system wartości.
– Wszędzie było podobnie: w Bydgoszczy, w Świnoujściu, w Prudniku i w Zamościu. Okazało się, że wśród 20 wartości, które wyodrębniliśmy oni najniżej cenią wartości wspólnotowe: religię, naród, państwo, region itd. Na pierwszych miejscach znalazły się własny rozwój, bezpieczeństwo, zdrowie, podróże. Adopcja i posiadanie zwierząt jest usytuowane wyżej niż posiadanie dzieci i własnej rodziny. Nie chcą być z nikim i niczym związani na stałe.
A praca?
– Oni bardziej chcą się rozwijać niż pracować. Stąd też nie wiążą się z jednym miejscem pracy czy pracodawcą. Kiedyś, jeśli ktoś 30-40 lat pracował w jednej firmie, był z tego dumny. Dziś jest to raczej oceniane negatywnie. Skoro tak długo musi tkwić w jednym miejscu, widać nie za wiele umie. To jest wyzwanie dla całej Europy, może i dla całej cywilizacji, że dla tego pokolenia ważne jest przede wszystkim, a może tylko to, co jest moje. To, co wspólne, jest mniej istotne. A to oznacza, że jeśli oni nie będą angażowali wspólnotowo: w rodzinie, wspólnocie lokalnej, kulturowej, regionie, państwie, Europie, to przy zawale demograficznym, jaki przechodzimy (mało młodych ludzi, dużo starszych osób, a ponadto nieuchronny masowy napływ ludzi odmiennych kulturowo), to – wspaniale musiałyby działać instytucje. I te instytucje musiałyby zastąpić osoby, które się nie będą angażować w to, co dzieje się na ulicy, w kraju, we wspólnocie. Wymaga to więcej od Europy, państwa, samorządów… Także w zakresie opieki nad starzejącymi się ludźmi, którymi dzieci nie będą się zajmowały, bo wyjadą lub będą zajęte swoimi sprawami. Drugie wyzwanie jest związane z tym, że młodzież wychowana i wykształcona na koszt peryferii trafia do dużych miast i tam napędza rozwój, co pogłębia różnice między wielkimi miastami i peryferiami. I pogłębia dysproporcje tylko dochodowe ale i kulturowe. Świat przysłowiowej „warszawki” i świat peryferii to dwa różne światy i różne wartości. One się chyba dzielą – dochodowo i kulturowo – coraz bardziej.
Ten opis nie jest optymistyczny. W dodatku rodzi podejrzenia, że mamy do czynienia z generacją egoistów.
– Ten „egoizm” ma swoją przyczynę. My, aby coś osiągnąć musieliśmy współpracować – z rodziną, otoczeniem i byliśmy poniekąd uzależnieni od otoczenia, które w dodatku było przewidywalne i jednolite. A obecna młodzież już nie tak bardzo. Może poradzić sobie sama, nie ma umiejętności nawiązywania kontaktów, dużo łatwiej ją dotknąć. I to powoduje jej zdystansowanie. Niestety, zapominamy, że podstawowym elementem zrównoważonego rozwoju jest samopodtrzymywanie międzypokoleniowe. Model z wielopokoleniową rodziną w jednym domu jest często nie do zaakceptowania przy światopoglądowych przepaściach i różnicach w stylu życia. Ale jednocześnie jest jasne, że egzystencja jakiejkolwiek cywilizacji czy grupy, bez poczucia solidarności, warunkującej współpracę, bez odpowiedzialności za starszych i bez wsparcia dzieci (niekoniecznie nawet własnych), przy jednoczesnej niechęci do obcych, nie może trwać długo.
Czytaj także: Pokolenie niewyspanych. Polak jak żyje, tak śpi. Czyli źle
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.