Razem oglądamy zdjęcia, które udało się zapobiegliwej mamie pani Danuty przywieźć z „nieludzkiej ziemi” i z tułaczki przez kilka kontynentów. Na jednym z nich Danuta jest jeszcze małą Danusią i ubraną w mundurek z powagą czteroletniej dziewczynki salutuje do harcerskiej czapki. Mama stoi obok. Ani ona, ani mamusia jeszcze nie wiedzą, że są dopiero w połowie drogi do domu. I że ten dom będzie zupełnie gdzie indziej niż ten, który najeźdźca kazał im opuścić.
– Byłam wtedy zuchem. I bardzo byłam dumna z orzełka na czapce. I prawdziwego skórzanego paska przy mundurze, także z orłem. A nawet ze skórzanej szlufki do chusty – wspomina.
Wywózka na Sybir. Sześćdziesiąt wagonów po sześćdziesiąt osób
Zdjęcie jest bardzo pogodne, ale ta historia nie zaczęła się wesoło. 10 lutego 1940 roku razem z Danusią do bydlęcych wagonów wsiedli rodzice – Maria i Bronisław oraz starszy od niej o pięć lat brat Edmund. Wieziono ich ze stacji Chołojów do Archangielska nad rzeką Dwiną, ledwo 40 kilometrów do jej ujścia do Morza Białego.
Pani Szeliga pamiętać tego nie może, miała wtedy mniej niż 10 miesięcy. Rodzie opowiadali, że gdy zaczęła się wywózka na Sybir był tęgi mróz. A Sowieci zanim kazali im opuścić dom, robili rewizję, szukając broni. Na szczęście, niczego nie znaleźli. Dali rodzinie dwie godziny na spakowanie rzeczy. Pozwolili zabrać nie więcej niż 40 kilogramów.
– Nie pamiętam nie tylko transportu na wschód, ale w ogóle pierwszych trzech, czterech lat życia – przyznaje. – Moi rówieśnicy bez tułaczych doświadczeń często zachowali choć fragmenty wspomnień z tak wczesnego dzieciństwa. Ja je wyparłam.
Nie pamiętać nie znaczy nie wiedzieć. Pani Danuta dzięki opowiadaniom rodziców i skrupulatnie przechowywanym zdjęciom i pamiątkom wie prawie wszystko.
– Rodzice przed wywózką zdążyli wybudować dom, mieli dwoje dzieci i wydawali się na najlepszej drodze do szczęścia – opowiada. – To szczęście przerwało nocne walenie w drzwi. Mama była chora, miała gorączkę. Rosjanin, pozornie troskliwy, kazał jej jechać „w balnicu” – do szpitala, a ojcu z dziećmi zbierać się do drogi na wschód. Mamusie nawet nie pomyślała, że mogłaby nas zostawić. Opatuliła się i ruszyliśmy w drogę. Pociąg liczył około 60 wagonów, w każdym 60 osób. Droga do Archangielska ciągnęła się cztery tygodnie. Samo formowanie transportu trwało tak długo, że babcia zdążyła upiec chleb i przyniosła go do wagonu.
Ciała obok torów
Z drogi rodzice wspominali słoną rybę, którą ich karmiono, głodowe racje chleba, wydawany na postojach kipiatok, czyli wrzątek (wodę ze stopionego śniegu używano do mycia i prania). Także skrępowanie związane z załatwianiem fizjologicznych potrzeb w prowizorycznie osłoniętym kącie wagonu do otworu w podłodze, który stale zamarzał.
– Przeżyłam, chyba cudem – przyznaje pani Danuta. – Bo w pociągu mamusia straciła pokarm. Umierało z zimna i z głodu wiele osób, zwłaszcza dzieci i najstarsi zesłańcy. Na postojach wyciągano ich ciała z wagonów i układano obok torów. Na zgodny z tradycją pochówek nie było czasu. Transport jechał dalej.
Po miesiącu pociąg dojechał do Kotłasu. Dalej nie było torów. Ze stacji docelowej saniami zawożono zesłańców do wielkiej starej cerkwi. Na saniach jechały tylko dzieci i bagaże. Rodzice szli pieszo. Po kolejnych czterech dniach drogi osadzono ich w barakach z grubych bali, uszczelnionych mchem, w posiołku Mucznaja. Wydano im stare kufajki ciężkie od brudu i potu poprzednich skazańców. Za miejsce do spania musiały wystarczyć piętrowe prycze. Za źródło ciepła jeden na barak gliniany piec.
Jak braciszek jedzenie załatwiał
Na drugi dzień w barakach zostali tylko inwalidzi, starcy i dzieci. Dorosłych – wystarczyło mieć 14 lat, by zasłużyć na to miano – posłano do pracy przy wycince drzew. W zamian mogli liczyć na jeszcze mniejszą niż w drodze porcję chleba. I na miskę zupy, w której nietrudno było znaleźć – obok warzyw i jakichś strzępów mięsa – karaluchy.
Pani Danuta ze łzami w oczach opowiada, że starszy brat Edmund był dla niej w baraku wszystkim – ojcem, mamą i niańką.
– Trudno uwierzyć, miał przecież ledwo sześć lat – mówi. – Szedł z menażką po zupę. Karmił mnie, sam jadł, a potem nakładał na siebie jakąś kapotę, żeby wyglądać inaczej niż za pierwszym razem i wracał po nową porcję, żeby i rodzice po powrocie z pracy coś do jedzenia mieli. Przeżyłam w dużej mierze dzięki niemu. Drugi powód był bardziej prozaiczny. Udawało mi się wiele godzin przesypiać. Organizm się w ten sposób bronił. Nazywano mnie przez to w baraku „śpiącą królewną”.
- Jak skończyła się wywózka na Sybir?
- Jaki los spotkał jej brata?
- Przez które kraje wędrowała?
- Jak wyglądało życie w Afryce?
- Dlaczego wróciła do Polski, choć otworem stały kraje Zachodu?
Odpowiedzi na te pytania w pełnej wersji tekstu „Przeżyłam wywózkę dzięki rodzicom i bratu” w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.