Od kilku dni tłumy ludzi krzątają się i gromadzą na cmentarzach. Jednocześnie w społecznej dyskusji od lat wracają głosy, że to zbędny kłopot, bo o zmarłych można pamiętać i w domu, a jak się cała rodzina zgromadzi na cmentarzu, nierzadko łatwo o kłótnię. Pani doktor ze śmiercią styka się w pracy stale. Ma pani jeszcze ochotę, by w listopadowe święta iść na cmentarz?
– Idę na cmentarz, bo te dni – jak w soczewce – skupiają na sobie wiele wspomnień o zmarłych bliskich i tych, którzy nie są rodziną, ale przy których jakoś byliśmy. Wtedy można ich wszystkich ogarnąć. Także tych członków rodziny, których groby są daleko. Dziadka, który zginął w Katyniu. Zapalam dla nich jeden znicz. Jeździmy na cmentarze, bo ani rodzina męża, ani moja nie jest stąd. W Opolu gromadzi nas grób mojego ojca, a także mogiły znajomych, przyjaciół. O zmarłych często pamiętamy. Także w modlitwie. Kiedy ktoś umiera w hospicjum, zapalam w naszej kaplicy świecę. Jest tam ikona Anastasis. Przedstawia Pana Jezusa, który za rękę wyciąga Adama z Otchłani. Dla osoby wierzącej ten obraz odnosi się do życia po śmierci. Ale może też oznaczać to, co tutaj robimy – pomoc, podanie ręki w trudnej, ostatecznej sytuacji.
Do hospicjum jeszcze wrócimy. Zostańmy chwilę na zaduszkowym cmentarzu.
– Myślę, że warto pamiętać, że większość ważnych spraw między nami a naszymi zmarłymi dokonuje się nie pierwszego listopada, już po ich śmierci, na cmentarzu, ale znacznie wcześniej. O wiele ważniejsze jest życie przed odchodzeniem pacjenta. Można powiedzieć, że jakie życie, takie odchodzenie i jakie odchodzenie, taka pamięć. To, z czym – my żywi – zostajemy. Przypomniał mi się taki cytat, gdzieś przeczytany: „Może śmierć jest po prostu przejściem do pokoju obok. Ja nadal jestem sobą, ty też jesteś sobą. Kim dotąd byliśmy dla siebie nawzajem, tym nadal pozostajemy. Nazywaj mnie takim samym imieniem, jakim mnie zawsze nazywałeś, rozmawiaj ze mną tak, jak zawsze rozmawiałeś. Nie używaj innego tonu, nie rób smutnej ani uroczystej miny. Śmiej się nadal z tego, z czego śmialiśmy się wspólnie. Módl się, uśmiechnij się”.
Ten cytat to nie tylko przepis na pamięć o zmarłych. To także na zachowanie wobec nich, kiedy odchodzą?
– Dlatego te słowa przywołałam, żeby odczarować lęk przed odwiedzinami u ciężko chorego i przed umieraniem. To jest przestroga przed atmosferą sztuczności i przypomnienie, że istnieje nieprzerwana ciągłość życia w zdrowiu, życia w chorobie, a potem – jak wielu z nas wierzy – życia po życiu. Ten czas wspólnie przeżywany decyduje o tym, z czym potem zostajemy. Toteż warto pamiętać, że osoba między barierkami łóżka to jest ta sama osoba, którą znaliśmy wcześniej. Nie należy go odczłowieczać, zapominać o jego imieniu i nazwisku. To jest ten sam człowiek, nawet jeśli zmieniony chorobą po trudnym leczeniu. Oskubany ze swojej urody. Nie powinniśmy zapominać, że ten człowiek ma nadal całą swoją historię, całą swoja wrażliwość, cały ból. Czasem niepogodzenie, a czasem właśnie pogodzenie i życiową mądrość.
Hospicjum jest takim miejscem, gdzie niemal codziennie ktoś umiera. Można to wydarzenie oswoić, przygotować się i czekać na nią spokojnie, czy do końca ze śmiercią walczymy?
– W hospicjum nie umiera się codziennie. Zdarza się – choć nieczęsto – że udaje się nam zniwelować jakiś trudny objaw i chory wraca do domu, pod opiekę hospicjum domowego. Ale na pewno w moim życiu zawodowym tutaj, także w hospicjum domowym, byłam przy umierających setki razy. Jedni chorzy są do odejścia bardziej przygotowani, inni mniej. Jedni bardziej pogodzeni, czasem promieniują mądrością życiową. Inni nie godzą się i walczą do końca. To często wynika z osobistej historii chorego, z jego doświadczeń, charakteru i życiowej filozofii. Ale także z tego, czy ma przy sobie swoich bliskich, czy nie ma. Ich obecność, relacje pomagają. Podobnie jak relacje z Bogiem. Dla mnie każdy pacjent jest wielką księgą, podręcznikiem. Nie tylko podręcznikiem medycyny, ale także podręcznikiem umierania. Czasem bliskich przy umierającym nie ma, ale czasem uczymy się od nich, że nawet w tej szczególnie trudnej sytuacji może być pięknie.
Zapytam wprost: Jak bliscy mają się zachować, odwiedzając kogoś, kto jest terminalnie chory i poważnie liczy się ze śmiercią?
– Podstawą są szczere rozmowy o odchodzeniu. Szczerość w rozmowach z bliskimi daje wsparcie i spokój. Nie trzeba, nie należy grać.
Ks. Jan Kaczkowski, bohater filmu „Johnny” radzi, by nie powtarzać jak katarynka, że będzie dobrze. Raczej zapewniać, że jakkolwiek będzie, kocham cię, jestem z tobą. I będę.
– Ważne jest, żeby chory miał pewność, że go nie będziemy okłamywać. Że z każdą jego reakcją się liczymy. Bo każdy człowiek jest inny. Chory trochę dyktuje, czego chce. Jeżeli chce wiedzieć, jaki jest jego stan i pyta wprost, należy mu odpowiadać. Nie można wtedy kłamać. Nie jest dobrze pocieszać na siłę. Ale jeżeli mówi: „Ja nie chcę nic wiedzieć, a przynajmniej nie teraz”, to trzeba to uszanować. Prawda jest jak lekarstwo. Ale to oznacza, że trzeba ją dawkować powoli i stopniowo. Słuchać uważnie pytań. Samemu zadawać pytania, by dowiedzieć się, co nasz bliski wie o chorobie. Całe lekarstwo wypite od razu staje się trucizną.
Jak przeżywać ze swoim bliskim jego przygotowanie do odejścia?
– Warto dbać o domowe rytuały. Także w hospicjum. Warto obchodzić urodziny, imieniny. Czytać naszym bliskim ich ulubione książki, słuchać z nimi muzyki. Modlić się razem. Warto rozmawiać o napisaniu listu o przekazaniu pamiątek, zdjęć itd.
Można zabierać do hospicjum dzieci?
– Często mnie o to rodzice pytają. Zawsze mówię, że można. Zdecydowanie należy dzieci – jeśli tylko chcą – zabierać, by mogły odwiedzać chorych. Właśnie po to, by od najmłodszych lat kształtować postawę towarzyszenia choremu, niebania się go.
A na pogrzeby? Mam wrażenie, że coraz rzadziej dzieci w nich uczestniczą.
– Uważam, że dzieci należy zabierać także na cmentarz. Przede wszystkim tłumaczyć i rozmawiać. Znacznie większą traumą jest zniknięcie członka rodziny w jakiejś próżni. O wiele lepiej, jeśli dziecko jest przygotowane na to, że ktoś z rodziny choruje, choroba jest ciężka i być może nie da się jej wyleczyć. Potem jest informacja o śmierci i pójście na pogrzeb. To jest ważne dla dziecka, że ten bliski nie zniknął. Jest trumna i miejsce na cmentarzu, do którego można potem wrócić. Można się tam spotkać, pomodlić. Oczywiście, każde dziecko jest inne i w jego potrzeby trzeba się starannie wsłuchiwać. Przede wszystkim trzeba rozmawiać. Tym bardziej, kiedy rodzic wyczuwa lęk dziecka.
Przez wieki trumna z ciałem zmarłego była pomiędzy śmiercią i pogrzebem w zasięgu wzroku bliskich, w domu. Teraz zwykle zakład pogrzebowy zabiera ciało od razu ze szpitala i widzimy je dopiero na cmentarzu.
– Ale w wielu domach krewni i przyjaciele zmarłego się spotykają, bez trumny. Jest to okazja do rozmowy, wspominania, mówienia o tym, jak było w tych ostatnich momentach. Dla wierzących do modlitwy na różańcu. Kiedy zmarł mój ojciec, też taki różaniec się w domu odbywał. To jest ważne, bo najbliżsi krewni zmarłego maja poczucie, że przyjaciele wiedzą i pamiętają.
– Zdarza się, że ktoś chce wiedzieć, jak będzie wyglądało jego umieranie?
– Czasem jesteśmy o to pytani wprost. A od strony medycznej wiemy, jak ten scenariusz odchodzenia wygląda w tej lub w innej jednostce chorobowej. Ktoś się boi, że się udusi. Mówimy mu szczerze: „Może się zdarzyć, że będzie miał pan duszności, ale jesteśmy w stanie zrobić to i to, podać leki, by ten objaw zmniejszyć”. A czasem możemy uspokoić pacjenta, że przy jego chorobie tych duszności raczej mieć nie będzie.
W decydującym momencie ktoś z rodziny powinien być przy łóżku chorego, czy bliscy wtedy zawadzają?
– Dobrze jakby byli. Mimo to zdaję sobie sprawę, że to jest bardzo duże wyzwanie. Dla wielu osób i rodzin bardzo trudna sytuacja. To jest emocjonalnie wyczerpujące, czasem deprymujące. Kiedy cierpi bliski człowiek, jego cierpienie się nam udziela. Budzi nasze emocje. Natomiast spokojne bycie przy chorym, także w tym najtrudniejszym momencie, bardzo minimalizuje jego lęk. Nieraz słyszałam od chorych, którzy przecież mieli kiedyś dom, swoje ulubione przedmioty, jakiś dorobek, sukcesy w pracy: „Moje życie jest już nic niewarte”. To jest kondensacja samego „być” już bez „mieć”. Obecność przy chorym, przy umierającymi go dowartościowuje. Nic tak bardzo jak obecność bliskich go nie przekonuje, że on tę wartość jednak ma. To nie zawsze da się wyrazić słowami. Odchodzenie, tu w hospicjum, najczęściej jest dosyć szybkie. Czasem trwa tydzień, czasem miesiąc albo trzy miesiące. To się rodzinie wydaje długo i – jak mówiłam – nie jest łatwe. Ale w stosunku do trwającego 70-80 lat życia to jest krótko. Dlatego warto na ten szalenie ważny miesiąc przeorganizować życie rodzinne, by dać poczucie bliskości, bezpieczeństwa, zaopiekowania, obecności. Ale nie oceniam i rozumiem, jeśli ktoś tego nie potrafi. Jeśli historia życia dziejąca się między pacjentem a rodziną, cała ich relacja jest zła, to się tego w jeden tydzień nie nadrobi. A chory bywa zmieniony – trudy, agresywny nie do zniesienia i trudno to bliskim udźwignąć.
Hospicjum jest z konieczności dla wielu osób nie tylko miejscem chorowania, umierania, ale i cierpienia…
– Podpisuję się pod zdaniem ks. prof. Tischnera, iż cierpienie nie uszlachetnia. Nikt świadomie cierpienia nie wybiera, chyba że heroicznie oddaje za kogoś życie. Nie pragniemy choroby. Kiedy nadchodzi, idziemy do lekarza, by się jej pozbyć. Jeśli się nie da, musimy ją znosić. Ale generalnie nie cierpienie, ale miłość uszlachetnia i relacja, przepracowanie choroby daje pokój. Gdyby naszym celem było uszlachetnianie przez cierpienie, nie byłoby hospicjów.
Miała pani takie sytuacje, kiedy zwyczajnie nie umiała pomóc cierpiącemu, a dawki leków zostały wyczerpane?
– Zdarzają się takie sytuacje, na szczęście nie są częste. Lekarze o takich chorych mówią często: trudny pacjent. On często jest trudny i psychologicznie, bo niepogodzony ze swoim stanem, i medycznie. Kiedy ma objawy trudne do uśmierzenia. Trzeba szybko zwiększać dawki różnych leków, a wyraźniej ulgi nie ma. To budzi niepokój, gonitwę myśli: „Co jeszcze mogę zrobić?”. Trudno się nawet wchodzi do pokoju takiego chorego. Bo rozmawiamy ciągle o tym samym, a widać, że nie dało się pomóc. Czasem korzystamy z możliwości wprowadzenia pacjenta przy końcu życia w krótkotrwały sen, tzw. sedację. To jest opisana procedura medyczna zalecana w medycynie paliatywnej, kiedy bardzo trudno jest uśmierzyć ból lub duszności. Płytki sen przynosi ulgę, bo chory zwyczajnie o tej duszności nie myśli. Do takich sposobów też się uciekamy, by choremu, umierającemu ulżyć. Przy takim chorym bardzo trudno być i lekarzowi, i rodzinie. Najtrudniej jest jemu samemu.
Można się przyzwyczaić – przy pani funkcji – do oglądania umierania, do towarzyszenia umierającemu?
– To zawsze porusza. Trzeba mieć taki wentyl, żeby to odreagować. Bardzo trudno jest jednego pacjenta odprowadzić, a drugiego przyjmować, a czasem trzeba. Mnie pomaga sfera duchowa. To, że mogę tego zmarłego pacjenta polecać Bogu, wysyłam sms-y do grupy modlitewnej, z którą mam kontakt z prośba o modlitwę. Na przykład za pana Stanisława, który właśnie zmarł. Rozmawia się z rodzinami. Czasem dzieje się to od razu, a czasem dopiero po czasie. Pojawiają się łzy i to emocjonalnie zawsze kosztuje. To wpływa – tak myślę – na lekarzy paliatyków. Nie tak, że wpadamy w depresję, ale wszystkim, także sobie zwracamy uwagę na życie. My wiemy, że pod koniec życia zmieniają się priorytety. Napisałam kiedyś taki fragment poetyckiej prozy: „Lipcowe południe w chłodzie pod drzewami. Na trawie wilgotnej po porannym deszczu. Radość życia, kiedy powietrze wystarcza za wszystkie przyjemności świata. Jedynie głód wygania do domu. Jak dobrze, że jest dom. Gdzie on jest?”. Pod koniec życia to, co najprostsze jest najcenniejsze. Dlatego powietrze wystarcza za wszystkie przyjemności świata. My nie zwracamy uwagi na oddychanie. A chory tak, bo jego świat się kurczy do małych, najcenniejszych rzeczy. Umieranie uczy, że trzeba być wdzięcznym za życie. Dobrze żyć wcześniej, znać siebie. Żyć głęboko – każdą częścią siebie: fizyczną, emocjonalną i duchową – nie na powierzchni. Wyjąć emocje z worka. Wtedy robi się prościej i bardziej prawdziwie.
Czytaj też: Owocne kwesty na Półwsi. Ile zebrano na cmentarz, ile na żołnierzy?
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.