Prof. Dorota Simonides – rozmowa
Krzysztof Ogiolda: Jako Ślązak Ślązaczce muszę się pani profesor do czegoś przyznać. O dwunastu wigilijnych daniach usłyszałem chyba dopiero w szkole. Z dzieciństwa ich nie pamiętam. W moim rodzinnym domu było tych potraw znacznie mniej: ryba, ziemniaki, gotowana kiszona kapusta, kompot z suszu, moczka i makówka. Więcej nie pamiętam.
Dorota Simonides: Śląska tradycja różni się pod tym względem od polskiej tradycji szlacheckiej. Do dań, które pan wymienił, można jeszcze dodać zupę. Najstarsza, tradycyjna była siemieniotka, nazywana też siemiotką czy konopianką. Jest to postna zupa z konopi. Te konopie ucierano, wypłukiwano. Pamiętam, że od rana musieliśmy tłuc jej gotowane ziarna, z których wypływała biała, podobna do mleka substancja. Do tego dawano gęstą gryczaną kaszę (na Śląsku bywa nazywana pogańskimi krupami).
Kasza i zupa to już były dwa kolejne dania. Oczywiście, wszystkie potrawy były postne. W potrawach nie powinien się był znaleźć żaden smalec, tylko masło. To wcale nie było łatwe, bo w dawnych czasach naprawdę mało kto miał masło w domu. Nawet jeśli hodował krowy, to masło zanosiło się na targ, na sprzedaż. Raczej nie jadło się go w domu. Zresztą tradycja przestrzegania postu była kultywowana także w innych regionach. W rodzinach z Polski centralnej barszcz też musiał być postny. Nie gotowało się go na rosole.
Karp był na Śląsku obowiązkowy?
– Powinien być karp, choć na Śląsku Opolskim dopuszczano także śledzie. I gdzieniegdzie – co może Czytelników bardzo zdziwi – białą kiełbasę.
Jak to, przecież kiedyś – przed chwilą o tym mówiliśmy – w Wigilię obowiązywał post.
– Prawdziwa biała kiełbasa pojawiała się na stole w rodzinach ewangelickich. Ich ten wymóg postu nie obowiązywał. Weszła ona w zwyczaj także w tych katolickich śląskich domach, które miały z ewangelikami stały kontakt. Bo mieszkali oni w bliskim sąsiedztwie. Albo ktoś z domowników pracował w służbie u ewangelików. Ale ta „przeniesiona” biała kiełbasa też była postna. Robiło się ją na bazie grysiku.
Na wigilijnym śląskim stole pojawiały się też inne zupy…
– W okolicach Zieliny i Mosznej podawano grochówkę. Pojawiała się ona na stołach także po drugiej stronie Odry. Inne zupy jedzone w ten wieczór to rybna lub grzybowa. Barszczu nie znano nigdzie na Śląsku.
Wiem, że w wielu domach moczka z piernika była słodkim, gęstym deserem. W moim rodzinnym domu była zupą…
– No, to nie było bardzo postne danie (śmiech). Bo moczka jest znakomita, pyszna. Ale potwierdzam, że tradycji 12 dań na Śląsku nie było. Opowiadano mi w jednym domu, oczywiście żartem, że jak zięć upomniał się, że ma się na stole pojawić 12 dań, teściowa wymieniła mu osobno składniki kompotu z suszu, a w moczce poza piernikiem migdały i rodzynki, a nawet orzechy i w ten sposób liczba „dań” przekroczyła piętnaście. Ale chcę zwrócić uwagę – już bardzo serio – na pewną wspólną cechę wigilijnych potraw.
Jaka to cecha?
– Większość tych potraw składa się z produktów, które trudno jest policzyć. Nikt nie liczy, ile grochu wsypuje się do zupy. Jeszcze trudniej – nikt nawet nie próbuje – porachować ziarna maku w makówkach czy konopi w siemieniotce albo ziaren w pogańskich krupach. Takie niepoliczalne składniki potraw miały symbolicznie zapewnić bogactwo i dostatek rodzinie na zbliżający się przyszły rok.
Jaką choinkę pamięta pani profesor z rodzinnego domu?
– Choinka zawsze była żywa. Ubierało się ją dopiero na dzień przed Wigilią. A czasem dopiero w samą Wigilię rano. To było zajęcie starszych dzieci. Nie pamiętam z domu elektrycznych świateł na choince. Była ona oświetlana świeczkami, które umieszczało się w specjalnych blaszanych uchwytach. Najstarsze dzieci, a także ojciec, troszczyli się o to, by przy oświetlaniu choinki nie doszło do pożaru. Na szczycie choinki umieszczało się okazały szpic, który był przedłużeniem okrągłej bombki.
Pozostałe ozdoby robiło się samemu czy kupowało?
– Wcześniej trzeba było samemu je przygotować. Pieniędzy na szklane bombki kupowane w sklepie po prostu nie mieliśmy. Zatem choinkę ubierało się tylko w te rzeczy, które dała nam natura: pierniki mające kształty związane ze wszechświatem gwiazd, księżyca itd., ale także grzybków. W domu mieliśmy odpowiednie foremki. Na choince wieszało się także małe czerwone jabłuszka i orzechy. Orzeszki zawijało się w zbierane przez cały rok srebrne papierki z cukierków. Pierniki trzeba było naturalnie upiec wcześniej i była w to zaangażowana cała rodzina.
Kiedy odbywało się pieczenie?
– Samo pieczenie niedługo przed świętami. Ale ciasto zagniatało się już w listopadzie i chowało zawinięte w tzw. zimnej izbie. Zawsze jedno nieogrzewane pomieszczenie, w którym naprawdę było bardzo chłodno, w domu się znalazło. Piernikami choinka zawsze była ozdobiona bardzo obficie.
Pamiętam z biografii pani profesor, że w którymś roku schowane na święta przez mamę jabłka znikły trochę wcześniej…
– I tak się zdarzyło. Widziałam, gdzie je mama schowała. Wystarczyło, że jedno zjadłam, a potem brat mnie długo „rozmiękczał”. I w końcu mu jedno dałam. Jego przekonywał, a może i szantażował, że poskarży mamie, starszy brat. I tak każdy po nie sięgał tak długo, aż wszystkie znikły. Kiedy mieliśmy dekorować choinkę i mama otworzyła szafę, ujawniło się, że nie ma w niej ani jednego jabłka.
Jaką rolę miały na Śląsku opłatki? W domu moich dziadków na czarnym Śląsku – zarówno ze strony mamy, jak i ojca – opłatki wprawdzie były na stole, ale zwyczaj łamania czyli dzielenia się opłatkiem nie był znany.
– Z badań wynika, że na Śląsku katowickim opłatki wprowadzono przede wszystkim po plebiscycie, a nawet po roku 1922, kiedy te tereny znalazły się w granicach Polski. Na Śląsku Opolskim opłatki zostały wprowadzone i utrwaliły się dopiero po 1945 roku. Ale były i takie rodziny, w których tradycję opłatkową kultywowano już wcześniej. Opłatek był w tych domach substytutem hostii. Potwierdzają to słowa życzeń wypowiadane w czasie łamania się opłatkiem: Dzielimy się chlebem anielskim, abyśmy się spotkali w Królestwie Niebieskim.
Nieodłącznym składnikiem wigilijnej wieczerzy – pamiętam to z dzieciństwa – było śpiewanie kolęd. Zwykle dopiero po nich można było liczyć na jakieś prezenty, co dla dzieci bywało trudną próbą…
– Tradycja śpiewania kolęd była w czasach mojego dzieciństwa do tego stopnia ważna, że dzieci uczyły się kolęd już w adwencie. Starsze rodzeństwo miało za zadanie uczyć młodszych. Kto żadnej kolędy nie umiał, tego nierzadko straszono, że żadnego prezentu nie dostanie. Po wieczerzy wigilijnej trzeba było odśpiewać minimum dwie, trzy kolędy, czasem więcej, zanim szło się do tego pokoju, gdzie pod choinką czekały podarunki. Przed śpiewaniem kolęd nie było mowy o tym, żeby je zabrać czy nawet dotknąć.
Co można było w rodzinnym domu pani profesor dostać pod choinkę?
– Prezenty były bardzo praktyczne: skarpety, buty, pantofle, ciepły sweter. Wyjątkowo, jak zarobiliśmy parę groszy, mogliśmy liczyć na coś bardziej atrakcyjnego.
Jak można było te grosiki zarobić?
– Na przykład pasąc gęsi sąsiadce albo pomagając jej zbierać węgiel, który wypadł z nieszczelnego kopalnianego wozu. Zbierało się go do wiader i przynosiło najbiedniejszym. A oni nam z wdzięczności dawali parę groszy. Jak te pieniądze zaoszczędziliśmy, to z bratem bliźniakiem mogliśmy dostać – ba ja wiem – parę łyżew na spółkę. Mogliśmy albo jeździć razem, albo osobno, ale umawiając się, że jeśli ja jeżdżę przez godzinę, to potem on też na godzinę ma łyżwy dla siebie. Starszy brat dostał kiedyś kij hokejowy, bo w Nikiszowcu Naprzód Janów był popularnym klubem i hokej był u nas bardzo modny.
Kto w czasach dzieciństwa pani profesor w Nikiszowcu przynosił prezenty?
– Podobnie jak generalnie na Śląsku dostawało się je u nas od Dzieciątka. Przypomnę, w Wielkopolsce czyni to Gwiazdor, w Galicji Aniołek, a w Kongresówce św. Mikołaj. To jest ciekawe i istotne regionalne zróżnicowanie.
Na pasterkę o północy się chodziło?
– Naturalnie, to było bardzo ważne. Na pasterkę trzeba było chodzić i w bardzo wielu rodzinach tej tradycji przestrzegano. W niektórych domach dopiero po pasterce można było jeść makówki.
Wróćmy jeszcze do wigilijnego stołu. Przed jedzeniem czytało się fragment Ewangelii o Bożym Narodzeniu?
– Wyniosłam ten zwyczaj z dzieciństwa i w moim domu jest on nadal kultywowany. Zawsze czytało się ten sam fragment Ewangelii wg św. Łukasza, który zaczyna się informacją o tym, iż cesarz wydał dekret o przeprowadzeniu spisu ludności w całym państwie. A Święta Rodzina musiała się udać w podróż z Nazaretu do Betlejem. Czytało zawsze najmłodsze dziecko, które już nauczyło się czytać. Naturalnie, to dziecko przygotowywało się zwykle już wcześniej, podczas adwentu, zwłaszcza jeśli miało np. 7-8 lat i dopiero doskonaliło umiejętność czytania. Ale jeśli udało mu się dobrze, bez pomyłek przeczytać, mogło liczyć na pochwały rodziców i dziadków biorących udział w Wigilii. Był to zwyczaj na tyle powszechny, że utarło się, iż mama pytana: „A ileż to najmłodsza pociecha ma lat?”, odpowiadała: „O, proszę pani, on już czyta Ewangelię na wigilijnej wieczerzy”. To znaczyło: Jest już tak duży, że chodzi do szkoły.
Na ile powszechne były ustawiane pod choinką lub w jej sąsiedztwie szopki, po śląsku nazywanej betlyjką?
– Były praktycznie w każdym domu. Figurki w szopce były robione z gipsu, a czasem i wycięte z kartonu, czyli z papendekla. My mieliśmy sąsiadów górników, a w ich rodzinie wszyscy byli uzdolnieni plastycznie i rzeźbili w węglu. Dzięki temu my mieliśmy niezwykłą szopkę, czyli właśnie betlyjkę, z węgla.
Z betlyjką się także chodziło?
– I przy tym można było uzbierać trochę pieniędzy. Ale chodzenie z betlyjką zaczynało się dopiero w drugie święto. Pierwsze miało charakter ściśle rodzinny. Nikt do domu w gości nie przychodził i nikogo się nie odwiedzało. To chodzenie to była kapitalna rzecz. Proszę sobie wyobrazić. Ja byłam przebrana za Matkę Bożą, a mój brat bliźniak za św. Józefa. Nasza betlyjka była o tyle niezwykła, że żywa.
Jak to żywa?
– Mieliśmy młodszego brata i jeszcze młodszą siostrę. Kładliśmy ją na sianie i nakrywaliśmy starannie, jeśli szliśmy do sąsiedniego bloku. W obrębie familoka leżała na tym sianie ledwo przykryta, z rozłożonymi szeroko – jak na Dzieciątko przystało – rękami. A my szliśmy od drzwi do drzwi, śpiewając kolędy. Dzieciątko powinno grzecznie leżeć. Przynajmniej tak długo, dopóki nie dostaliśmy słodyczy albo jakichś pieniędzy. Zresztą, opowiem jedno prawdziwe i zabawne wspomnienie związane z tymi przedstawieniami.
Bardzo panią profesor proszę.
– W Nikiszowcu w kościele, a dokładnie w krypcie kościelnej braliśmy z bratem i z naszą najmłodszą siostrą w roli Dzieciątka udział w jasełkach. Jak to przy betlyjce ja jestem św. Maryją, brat z kijem podróżnym w ręku wcielał się w postać św. Józefa. Nasza siostra Zyta była pięknym Dzieciątkiem, bo miała kręcone włosy. Jak się mówiło na Śląsku, była lukato. Uczyliśmy ją, że w czasie tego przedstawienia nie może mówić do mnie Dorka, a do brata Alojz, tylko święta Maryjo i święty Józefie. Stoimy z bratem wpatrzeni w Dzieciątko, pastuszkowie śpiewają kolędy. Nagle Dzieciątko obraca się w moją stronę i mówi: „Święta Maryjo, jo chca lulu”.
Rozumiałam, że ona chce siku, ale próbowałam ją uciszyć. Tylko moje „Cicho!” zupełnie nie pomogło. Zyta odwróciła głowę i już na cały głos, czyli na całą salę powtórzyła swoją prośbę w stronę św. Józefa. Alojz złapał ją w pół i nie zważając, że od pasa w dół jest nie całkiem ubrana, zaniósł gdzieś na bok. Po chwili wrócił i ułożył ją z powrotem w obowiązkowej pozie z rozłożonymi rękami. Dostał gromkie oklaski. Za tydzień w niedzielę po nieszporach powtarzaliśmy nasze przedstawienie. Publiczność wrzucała do skarbonki 10 groszy.
Zagraliście z tym samym „efektem specjalnym”?
– Właśnie, że nie. Umówiliśmy się z Zytą, że tym razem nie będzie krzyczeć na całą salę, tylko – skoro jest rozebrana – zrobi po cichu siku do sianka. Kiedy przedstawienie dobiegło końca, kurtyna zapadła i okazało się, że Józef z Dzieciątkiem nigdzie nie wybiega, zawiedziona publiczność wołała: „A gdzie jest scena z lulu?”. Wypadek z poprzedniego spektaklu ludzie wzięli za część jasełkowego scenariusza.
Czytaj też: Prof. Dorota Simonides: Polska została zepsuta. I to na pokolenia
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.