Krzysztof Ogiolda: – Kiedy przed sześciu laty miałem możność z siostrą rozmawiać, siostra przyjechała na Śląsk Opolski z ogarniętego wojną Aleppo w Syrii. Teraz pracuje siostra w Sudanie. Po ludzku rzecz biorąc, przeniosła się siostra z deszczu pod rynnę.
Brygida Maniurka: – Muszę zaznaczyć, że jestem w Sudanie Południowym. To jest najmłodsze państwo świata. Powstało w 2011 roku. Odłączyło się od Sudanu Północnego. Wcześniej był to jeden kraj.
– Znany przede wszystkim z tego, że chrześcijanie byli tam okrutnie prześladowani przez muzułmanów. Siostra doświadczyła śladów tego prześladowania?
– Nie, jestem tam za krótko, dopiero półtora roku. Natomiast wcześniej w Sudanie przez 50 lat toczyła się wojna. Także wojna religijna. Chrześcijanie byli ludźmi drugiej kategorii. Sprzyjało temu i to, że te dwa kraje – Sudan Północny i Sudan Południowy – są zdecydowanie odrębne nie tylko religijnie. Ale i kulturowo. Mieszkańcy północy są bliscy, także wyglądem, Egipcjanom. Mówią po arabsku i są muzułmanami. Sudan Południowy zamieszkują czarni, mocno zbudowani Afrykańczycy. Słowo Sudan pochodzi od arabskiego sud – czarny. Kiedy Sudan Południowy powstał jako państwo, okazało się, że nie ma komu być wojewodą czy burmistrzem. A także dyrektorem szkoły czy szpitala. Bo te funkcje przed podziałem pełnili wyłącznie muzułmanie z północy.
– Sudan Południowy zamieszkują chrześcijanie?
– W sześćdziesięciu procentach: katolicy, anglikanie i ewangelicy. Pozostałe 40 procent to animiści. A więc wyznawcy religii tradycyjnych. Wielu z nich przyjmuje chrześcijaństwo. W każdej katolickiej parafii udziela się – zazwyczaj w Wielką Sobotę – chrztu kilkuset osobom. Chociaż często przygotowanie odbywa się na raty w różnych miejscach i po kilka razy, jeśli kandydaci do chrztu muszą się z powodu walk plemiennych stale przenosić. Pracuję w drugim co do wielkości mieście Sudanu Południowego. Nazywa się Wau (czyta się Łał – aut.). Liczy około pół miliona mieszkańców. Mamy w Wau pięć parafii katolickich. Muzułmanie mają jeden mały meczet, bo też jest ich u nas bardzo mało. Są to przede wszystkim handlowcy, którzy przyjechali z Chartumu, z północy.
– Na ile społeczeństwo Sudanu Południowego jest już zintegrowane?
– Zamieszkujące je plemiona – jest ich razem aż 64 – najbardziej połączone były wówczas, gdy na północy miały wspólnego wroga. Kiedy wróg zniknął, walki powróciły, tyle że między plemionami. Najbardziej znaczące są dwa z nich: Dinka i Nuer.
– Jak wyglądają ich codzienne relacje?
– W 2011 roku odzyskano niepodległość. A walki trwały nieprzerwanie aż do 2018 roku. Między dwoma armiami, bo prezydent z Dinka i jego zastępca z Nuer mieli każdy swoją armię. W związku z tym w 2018 roku papież zaprosił obu wraz z rządem na rekolekcje do Rzymu w czasie wielkiego postu. Na koniec ucałował im stopy i błagał, by przestali się bić. I zaprowadzili pokój. Filmik z tego wydarzenia obiegł cały świat. Owoc tych rekolekcji jest taki, że prezydent i wiceprezydent rzeczywiście przestali walczyć ze sobą. Usiłują, choć idzie to opornie, zjednoczyć armię. Ale członkowie obu plemion w terenie nadal z różnych powodów ze sobą walczą.
– Co jest głównym powodem?
– Nie ma na to prostej odpowiedzi. A szczególnie w kraju, który dopiero powstaje. Wielu jego mieszkańców nadal znacznie silniej odczuwa więź plemienną niż poczucie przynależności do narodu wspólnego z innymi plemionami. W szkole, gdzie pracuję, kładziemy duży nacisk na to, by kształtować w naszych studentach tożsamość typu: Jestem Sudańczykiem Południowym. To jest długotrwały proces. Ale ja staram się tych ludzi rozumieć. W rezultacie trwającej pół wieku wojny prawie nie ma rodziny, która by mieszkała tam, skąd pochodzi. Większość przenosiła się wiele razy. Trudno mieć silne korzenie rodzinne, kiedy ojciec jest w Chartumie, mama w obozie dla uchodźców w Ugandzie, a brat w Dżubie. I wtedy przynależność plemienna jest często jedyną, jaka im została. Ona jest dla wielu oparciem i źródłem bezpieczeństwa.
– Czym konkretnie siostra się w Afryce zajmuje?
– Zostałam poproszona przez moje zgromadzenie o uczestnictwo w międzyzakonnym programie, który powstał w ramach Unii Wyższych Przełożonych Zakonnych na prośbę Episkopatu Sudanu Południowego. Po to, by pomóc budować ten kraj. W ramach programu Solidarność z Południowym Sudanem działa pięć placówek. Jedną z nich – i tam pracuję – jest policealna szkoła, która kształci pielęgniarki, położne i pielęgniarzy. Dlatego, że ich brakuje. Część studentów przygotowujemy także do przyjęcia chrztu i innych sakramentów. Każda diecezja ma prawo co roku przysłać pięcioro studentów. Razem jest ich ponad 140. Pochodzą więc ze wszystkich regionów. A tym samym z różnych plemion i kultur.
– To sprzyja integracji, o której siostra mówiła?
– Tak, ale to nie dzieje się samo z siebie. Trzeba się napocić. Łagodzenie sporów i konfliktów to także moja rola, bo uczę tam wprowadzenia do psychologii. Pomaga mi i to, że sama ukończyłam szkołę pielęgniarską. Ale konfliktów jest sporo, bo – jak mówiłam – walki w terenie wciąż się toczą. Jak nasz student dowie się, że gdzieś tam w wiosce jego brat czy kuzyn zginął z ręki członków plemienia X, to czasem chciałby szukać sprawiedliwości. Na swoim koledze, który pochodzi z tego samego plemienia.
– Jak wygląda codzienne życie w Sudanie Południowym?
– Jest trudne. Dlatego, że brakuje infrastruktury. Prawie nie ma dróg. A te, które są, w czasie pory deszczowej stają się absolutnie nieprzejezdne. Pozostaje latanie samolotem. Zasadniczo nie ma prądu, a więc i dostępu do telewizji czy internetu. A i wodę trzeba zazwyczaj nosić z daleka. Wiele osób nie opuszcza swoich wiosek, zwłaszcza, jeśli w ich wsi jest szkoła. Kto ją ukończy i chce się dalej uczyć w mieście, musi znaleźć sponsora. Z powodu walk i migracji nauka się z konieczności wydłuża. Wielu naszych studentów trafia do nas już w wieku 30 lat.
– Chętnie się uczą?
– Tak, bo też w akademiku mają o wiele lepsze warunki niż w domu. Dzięki fotowoltaice mamy prąd. Ci, którym sponsor opłacił przyjazd do szkoły, trzyletni pobyt i powrót, zostają u nas także na czas wakacji. Oznacza to, że są w szkole przez całe trzy lata. Dotyczy to także studentek, które mają małe dzieci. Po powrocie ich pociechy nie zawsze je poznają. Ale nauka nie przychodzi im łatwo. Angielski jest językiem urzędowym dopiero od 2011 roku. Wcześniej obowiązywał arabski. W domach mówią językami plemiennymi. Angielski szlifują dopiero w szkole. Z tymi, którzy sobie jeszcze nie radzą, rozmawiam po arabsku. Nie mam z tym problemu po 25 latach pobytu w Syrii (z tego 6 w Aleppo) i kolejnych 7 w Jordanii. Znam też francuski, bo na Bliskim Wschodzie w zgromadzeniu mówiliśmy tym językiem.
– Na ile na życie takiego młodego państwa jak Sudan Południowy wpływają mocarstwa współczesnego świata, zwłaszcza Chiny czy Rosja?
– Jestem tam za krótko, by mieć pełny obraz rzeczywistości. Ale wiadomo powszechnie, że kilka miesięcy po ustanowieniu niepodległości Sudanu Południowego odkryto znaczne złoża ropy naftowej. Dokładnie na granicy między Sudanem Południowym a Sudanem Północnym. O te tereny jeszcze toczą się walki między obydwoma krajami. Każdy z nich uważa te złoża za swoje. Ale główną pieczę nad wydobyciem mają Chiny. One dostarczyły technologię, ekspertów itd. Mimo to miejscowi – przynajmniej niektórzy – mają świadomość, że na rozwój kraju z dochodu z tych znacznych złóż trafi stosunkowo niewiele. Choć prawdą jest, że Chińczycy odbudowali w tamtym regionie drogę i most. Jednak wciąż nie zmienia to faktu, że w Sudanie Południowym nadal dzieci umierają z głodu.
– Dlaczego?
– Większość ludzi je jeden posiłek dziennie. I to bardzo skromny. Nazywają to asida. Jest to danie z mączki kukurydzianej lub mączki prosa. Tę mąkę gotują i do tego dodają jakieś warzywo. Zazwyczaj jest to sukuma – rodzaj naszego szpinaku. Nasi studenci, którzy też skromnie jedzą trzy razy w ciągu dnia urozmaicone posiłki, mają często poczucie, że trafili do raju. Zwłaszcza, że mają także łatwy dostęp do prądu i do wody. W rzeczywistości Południowego Sudanu to są warunki jak ze snu.
– Mieszkańcy są zbyt biedni materialnie czy zbyt poszkodowani społecznie, żeby się z tą nędzą zmierzyć i wykarczować, a potem uprawić – choćby tylko dla swojej rodziny kawałek dżungli?
– Problemem są. Dotyczą i spraw materialnych, i społecznych. Zdecydowana większość ludzi nie dziedziczyła – inaczej niż my w Europie – żadnych dóbr po rodzicach. Nie ma ciągłości, jaką my wszyscy znamy: Najpierw pójdę do szkoły, a potem, jak skończę naukę, to do pracy. Trudno się zatrudnić w kraju, w którym w wielu miejscach nie prowadzi się żadnej produkcji. Ci młodzi ludzie, którzy chcą iść do szkół – choćby takich jak nasza – często trafiają na opór rodziny: „Trzeba się zajmować naszymi krowami” słyszą ci, których rodzice hodują krowy. Niektórzy muszą wręcz uciekać do szkoły, przychodzą do nas w tajemnicy. Dopiero jak wracają z dyplomem i okazuje się, że to otwiera drogę do zdobycia dobrej, godnie opłaconej pracy, otwierają drogę następnym. Z tym karczowaniem dżungli to też nie jest wcale taka łatwa sprawa. Chociaż ziemia jest żyzna dzięki dopływom Nilu, to sytuacja w kraju jest ciągle niestabilna. Nie ma pewności, jak długo uda się pozostać na swoim miejscu. Wykarczować pole tam, gdzie nigdy nie było upraw, to wcale nie jest łatwe. A karczunek to dopiero początek.
– Potem trzeba zasiać…
– Ale żeby zasiać, trzeba kupić nasiona. Często nie bardzo jest za co. No i nie ma pewności, czy ktoś nie przyjdzie, tej mojej z trudem przygotowanej uprawy nie zniszczy, zwierzę nie stratuje. Tak na marginesie, to jest jedna z kości niezgody, że Dinka zasadniczo zajmują się pasterstwem i hodowlą, a Nuer przede wszystkim uprawą pól. O konflikt łatwo, jak krowy zniszczą uprawy. Funkcjonują programy pod auspicjami ONZ, dzięki którym nie tylko przysyłana jest do naszego kraju żywność, ale też uczy się ludzi uprawiać pole. Jedna z naszych placówek na południu zajmuje się nauczaniem rolnictwa i także daje – na początek – rośliny i nasiona. Uczy też hodowli – dostarcza zwierzęta do rodzin, a potem monitoruje, jak sobie radzą. To są nadal początki. Jedni mieszkańcy widzą cel w tym, żeby tak się angażować, inni jeszcze pozostają nieufni.
– My, Europejczycy oceniamy często te postawy krytycznie, prostym zdaniem: „Nie chce się im pracować. Są biedni z własnego wyboru”.
– To jest co najwyżej jakaś cząstka prawdy. Mimo wszystko ja patrzę na społeczeństwo Sudanu Południowego optymistycznie. Przede wszystkim dlatego, że to jest społeczeństwo bardzo młode. Siedemdziesiąt procent populacji stanowią ludzie poniżej 30. roku życia.
– A gdzie się podziali seniorzy?
– Tam naprawdę niełatwo się zestarzeć. W zdecydowanej większości wiosek nie ma jakiejkolwiek opieki zdrowotnej – przychodni czy szpitala. W tej sytuacji przyczyną śmierci może być niemal wszystko: ukąszenie przez żmiję – szczególnie prawdopodobne podczas pory deszczowej – malaria, tyfus, żółta febra, a nawet bardzo powszechna w tamtym generalnie niedożywionym społeczeństwie anemia.
– To skąd ten siostry optymizm?
– Wielu ludzi ma naprawdę dużo energii i chce coś robić, coś koło siebie zmieniać. Na pewno trzeba nadal do Sudanu Południowego posyłać żywność, co organizacje humanitarne robią. Ale ogromnie ważna jest też edukacja. Takich szkół jak nasza – o różnych profilach – powinno być znacznie więcej. Trochę mam żal do bogatych krajów europejskich. Ponieważ ma się wrażenie, że im na tym zdobywaniu wiedzy przez mieszkańców Afryki mniej zależy. Jakby się obawiały, że jak dobrze wykształceni będą nie tylko pojedynczy przedstawiciele społeczności, ale ogół ludzi, to ci ludzie staną się silni. Potem się upomną o te bogactwa materialne – złoto, ropę, które w ich krajach można wydobywać. W lutym w Sudanie Południowym, ale także w Kongo – które ma znaczne złoża – papież Franciszek mówił bardzo prawdziwie, że bogate kraje Zachodu dały państwom i społeczeństwom Afryki wolność, rezygnując z kolonii. Ale ta wolność dotyczy tego, co się znajduje nad powierzchnią ziemi. To, co jest pod ziemią, ciągle ma status kolonii. Dlatego, że należy w praktyce do innych krajów.
– Nie tylko do Chin…
– W Sudanie Południowym problem „kładzenia ręki na ropie” dotyczy m.in. Chin, Malezji, Indii. Rosja podobno także jest w tej kwestii aktywna.
– Chce siostra nadal w tym kraju być?
– Bardzo chcę. Zresztą mój pobyt został zaplanowany jedynie na trzy lata. Cieszę się, że mam malutki wkład w rozwój tego kraju. Bo – powtarzam – ten kraj ma przyszłość. Mam dużo nadziei. I dla jego mieszkańców respekt za to, ile przeszli i jak bardzo się trudzą, żeby poprawić swój status. A przyszłość Kościoła na pewno jest w Afryce. Jak widzę ich zapał – wypełnione wiernymi kościoły, chór w każdej parafii itd., to myślę, że jeszcze trochę i kapłani z Afryki przyjadą do nas, do Europy na misje. Zresztą w Europie Zachodniej już takich afrykańskich misjonarzy spotkałam. Planów na przyszłość nie robię. Pójdę tam, gdzie mnie przełożeni poślą. Z przekonaniem, że więcej otrzymuję niż daję.
Czytaj też: Elmi Abdi: Urodziłem się w Somalii, ale czuję się Polakiem
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.