Robert Skibniewski mimo niepozornego – jak na przedstawiciela tego sportu – wzrostu (183 cm), przez blisko 12 lat był reprezentantem naszego kraju. Grał w Wielkim Śląsku Wrocław, który na przełomie XX i XXI wieku rządził w polskiej koszykówce. Ma na swoim koncie także medale lig czeskiej i słowackiej. Teraz coraz bardziej rozkręca się na ławce trenerskiej. Jego podopieczni z kolei coraz bardziej rozkręcają się na zapleczu elity. Świetnie spisują się szczególnie u siebie.
Łukasz Baliński: Pytanie na rozgrzewkę, ale tyczy się tego, co się dzieje po waszych meczach: o co chodzi z tymi konferencjami i wplataniem w wypowiedzi w ich trakcie różnych słów?
Robert Skibniewski: Mamy taki zwyczaj, że po każdym wygranym spotkaniu ten zawodnik, który był wcześniej na konferencji prasowej, „zadaje” trzy słowa koledze, który pójdzie na następną konferencję prasową i ten musi je jakoś umieścić w ramach komentarza. Jeżeli tego nie zrobi, to będą konsekwencje (śmiech).
– Czyli to nie jest tak, że u pana, to tylko praca i praca?
– Nie, ale też trzeba umieć to wszystko rozróżnić i zawodnicy zdają sobie z tego sprawę. Ja sam grałem przez wiele lat i wiem, jak to jest. Nie jesteśmy maszynami. Przychodzimy do pracy, wykonujemy ją najlepiej, jak potrafimy. Według pewnych założeń i standardów, ale też wiemy, że jeżeli można w jakiś sposób się zrelaksować, oczyścić głowę, to należy sobie na to pozwolić.
– Robert Skibniewski to trener zamordysta, kolega, czy coś pośrodku?
– Wymagam dyscypliny, ale też wiem, że jest dużo trenerów, którzy pewnie rzeczy kreują sztucznie. Ja staram się być sobą, nie kopiuję nikogo. Mam swoją wizję prowadzenia zespołu i w nią wierzę. Miałem od kogo czerpać wzorce. I staram się te najlepsze rzeczy od nich tak ze sobą połączyć, żeby zgodnie z moimi odczuciami tworzyły całość.
– Czyli spełnia pan swoje pierwsze marzenie życiowe jeśli chodzi o sport: praca szkoleniowca.
– To prawda. Kiedy byłem jeszcze w szkole podstawowej i oglądałem w tv publicznej finały NBA Chicago Bulls – Phoenix Suns, to powiedziałem do starszego brata, że chce być właśnie trenerem. Zacząłem się interesować ich pracą, ich życiem. Choćby Philem Jacksonem, tym, w jaki sposób prowadził drużynę „Byków”. I to mnie kręciło. Jakbym nie został trenerem, to byłbym nauczycielem. Mam coś w sobie takiego, że chcę uczyć, pokazywać, wyznaczać nowe trendy. Bo naprawdę sprawia mi to frajdę.
– Wciąż uważa pan, że trudniejsze jest bycie trenerem niż zawodnikiem.
– Zdecydowanie (śmiech). Może gdzieś tu ten mój masochizm wychodzi, ale zawodnik nie musi zbyt wiele myśleć poza boiskiem. Dostaje gotowca od trenerów: co, kiedy, gdzie i jak ma robić. I od niego tylko zależy, czy to wykona. Trener myśli o wszystkim 24 godziny na dobę. Musi ogarnąć nie tylko mecz, trening, ale i czasem prywatne sprawy gracza. A ci przychodzą z różnymi problemami. Do tego jak ktoś jeszcze ma rodzinę, to musi znaleźć dla niej czas. Ja mam to szczęście, że ta wyrozumiałość moich bliskich jest na wysokim poziomie i mogę robić to, co kocham.
– Ciężko było się przestawić z bycia częścią sztabu szkoleniowego mistrza Polski z Wrocławia na trenera drużyny z 1 ligi w Opolu?
– W moim przypadku nie, bo od początku mojej przygody z koszykówką chciałem przecież być głównym szkoleniowcem. Mam taki charakter, że lubię, gdy coś jest „po mojemu”. Byłem rozgrywającym, lubiłem dyrygować, wychwytywać różne smaczki w trakcie gry i zawsze marzyłem, żeby być tym, od którego najwięcej zależy w zespole. To też jest po części takie spełnienie marzeń. Kocham swoją pracę. Z uśmiechem na twarzy przychodzę w to miejsce i chciałbym, żeby tą „wisienką na torcie” w Opolu był jakiś sukces z drużyną AZS Weegree.
– Z drugiej strony nasz team tuż przed pana przyjściem wywalczył najlepsze miejsce w historii klubu. To też do czegoś zobowiązuje…
– Tak, tutaj graliśmy w otwarte karty od pierwszego dnia. Niemniej, ja też jestem na tyle ambitny, że lubię jak poprzeczka jest wysoko zawieszona. Postawiłem przed sobą bardzo poważne zadanie: przynajmniej powtórzyć wynik z poprzedniego sezonu opolskiego zespołu.
– Jak to jest, że u siebie wygrywacie prawie wszystko, a na wyjazdach jest już znacznie gorzej?
– Ostatnio próbowaliśmy nawet rozwikłać tę zagadkę, ale nie wymyśliliśmy nic mądrego (śmiech). To jest właśnie duży znak zapytania, bo przygotowania do meczów, czy gramy u siebie, czy na wyjeździe, wyglądają dokładnie tak samo. Ale przecież przeciwnicy też nie śpią. Myślę, że to może być kwestia mentalna. Przecież tydzień po tym, jak wygraliśmy u siebie z liderem, przegraliśmy w Bytomiu z przedostatnią Polonią.
– Mówi się, że w żadnym innym sporcie własny obiekt tak nie pomaga tak, jak w koszykówce.
– Coś w tym jest. Mamy specyficzne boisko, specyficzną halę, w której zawodnicy czują się bardzo komfortowo. Kosze są podwieszane, nie takie standardowe, jakich wymaga się w ekstraklasie. Tablice z kolei bardzo „miękkie”. Do tego kibice siedzą blisko parkietu, fajnie dopingują. Niemniej, jesteśmy profesjonalistami, dostajemy za to pieniądze i powinniśmy grać dobrze w każdych warunkach. Cały czas pracujemy nad rozwiązaniem tego problemu.
– Czuje się pan spełnionym koszykarzem?
– Do NBA się nie dostałem, za to była reprezentacja, medale mistrzostw Polski. Mogło być tego więcej, ale jestem też osobą, która próbuje nie patrzeć w przeszłość. Staram się żyć pełnią życia, korzystać z tego, co mam i uczyć się na porażkach.
– Miał pan to szczęście, że był częścią Wielkiego Śląska, który na przełomie wieków rządził w polskim baskecie. W drużynie pełnej tuzów nie tylko rodzimej koszykówki.
– Trochę zostałem wtedy rzucony na głęboką wodę. Przyjechałem z Bielawy, małej miejscowości na Dolnym Śląsku, i gdzieś tam grałem w koszykówkę, ale szybko się okazało, że nie mam o niej większego pojęcia. Wszystkiego musiałem uczyć się niemalże od zera. I nagle zostałem zaproszony na treningi mistrza Polski, występującego w Eurolidze, z graczami takimi, jak Maciej Zieliński, Adam Wójcik, czy Dominik Tomczyk [były trener AZS Weegree PO – przyp. red]. Fakt, że miałem możliwość z nimi trenować, a potem grać, to jest coś, czego nigdy nie zapomnę do końca życia. I jestem za to bardzo wdzięczny, że los dał mi taką szansę. Byłem chłopakiem, który mieszkał w internacie, jadł tamże obiady niewiadomego pochodzenia, a spędzał czas z ludźmi, którzy zarabiali niesamowite pieniądze. I to niekoniecznie w złotówkach (śmiech). To dla mnie było coś magicznego.
– Nie sposób nie zapytać, kto z nich był najlepszym koszykarzem?
– To, w jaki sposób Raimonds Miglinieks i Dainius Adomaitis czytali grę, jak ją przewidywali, to było coś niesamowitego. Gra z nimi, czy choćby z wyżej wymienioną trójką Polaków to była niesamowita przygoda. Wystarczyło im powiedzieć raz jedną rzecz i oni to łapali momentalnie. Są gracze, którym trzeba powtórzyć coś sto razy, a i tak mają problem z zapamiętaniem. Ci z kolei to była klasa sama w sobie.
– Grał pan też w Anwilu Włocławek. Kiedyś trudno było w polskiej koszykówce o większą nienawiść, niż pomiędzy tymi dwoma klubami.
– To już były jednak inne czasy niż na początku XXI wieku. Inaczej się na to patrzyło. Niemniej, znowu wyszły te moje ambicje, że lubię „pod prąd”. Lubię komuś coś udowodnić, a najlepiej samemu sobie, że dam radę.
– To, że nie brakowało w pana karierze nieoczywistych wyborów, świadczy też kierunek czesko-słowacki. Dwa lata w lidze czeskiej, parę miesięcy w słowackiej.
– Do Czech trafiłem, kiedy Śląsk Wrocław zbankrutował i się rozpadł. Miałem szczęście pojechać tam na dwa lata, co było fantastycznym doświadczeniem, abstrahując od srebra i brązu ligi. Do Bratysławy trafiłem po zwolnieniu z AZS-u Koszalin. W trzy miesiące zbudowano tam praktycznie nowy zespół, łącznie z trenerem i graczami o uznanych nazwiskach. Też ciekawa przygoda i dowód na to, że można w tak krótkim czasie odnieść sukces. W obu przypadkach bardzo fajne rozdziały w moim życiu.
– Teraz trzeba też dopisać kolejny klub w CV. Występujący w 3 lidze team z Jełowej.
– Szukałem wysiłku fizycznego, żeby się poruszać. Próbowałem sam ćwiczyć, ale to nie było to. Całe życie siedziałam w sporcie zespołowym i brakowało mi trochę kontaktu z kolegami, atmosfery szatni, jakiegoś czynnika rywalizacji. Z chłopakami z tej drużyny znałem się wcześniej, zapytali, czy bym z nimi nie pograł i zgodziłem się. I łączę przyjemne z pożytecznym. Czy coś z tego wyjdzie na dłużej, to nie wiem. Jeśli tylko nie będzie to kolidowało z moimi obowiązkami służbowymi, to jestem do dyspozycji i chętnie pomogę w awansie do 2 ligi (śmiech).
– Co by pan poradził właśnie takim chłopakom jak pan z przeszłości. Z małej miejscowości, niekoniecznie koszykarskiego wzrostu?
– Trzeba wpychać się, gdzie tylko można. Na treningi, mecze, turnieje. Nie wolno się załamywać, bo pewnie będzie się słyszało obmowy z różnych stron, że np. jest się za małym, za niskim, za wolnym. Trzeba cały czas iść przed siebie i uparcie walczyć o swoje.