W Niemczech legalnie jako opiekunki osób starszych pracuje 50 tysięcy Polek, a cztery razy więcej zajmuje się tym na czarno – tak wynika z szacunku Europejskiego Instytutu Mobilności Pracy. Resztę na niemieckim rynku usług wypełniają kobiety z Rumunii i Ukrainy. Z Polski jadą głównie do tej pracy osoby niewykwalifikowane, choć zdarzają się też gruntownie wykształcone. W tym gronie są opolskie opiekunki seniorów w Niemczech.
– Rumunki i Ukrainki godzą się na wszystkie warunki, dla nich euro to złoty pieniądz – opowiada 73-letnia Anna z Opolszczyzny, była kustosz biblioteczna, a od dziesięciu lat opiekunka niemieckich staruszek. Anna wygląda o dziesięć lat młodziej, nadal jest pełna energii i porusza się z gracją.
– Niektóre opiekunki z Polski też godzą się na wszystko, one nie potrafią zawalczyć o swoje prawa – dodaje Anna. – Taka kobieta jedzie do opieki, a w ramach tych 1300 euro będzie sprzątać garaż, piwnicę i jeszcze w ogrodzie pracować. W zależności na jaką rodzinę trafi, bywa, że człowiek jest jak służąca.
– Do opieki jeżdżą też panowie, spotkałam anglistę, pana inżyniera, nauczycieli – kontynuje opowieść Anna. – Ale są też osoby, dla których ten niemiecki rynek pracy był już jedyną szansą, bo u nas się nie odnajdą.
Z wiekiem też bywa różnie, zdarzają się młode, ale opiekunki, to głównie emerytki na chodzie, czasem po siedemdziesiątce muszą dorabiać, bo emerytura niska, albo dzieci się budują i potrzebują pomocy.
– Mnie polska emerytura płynie na konto, a w Niemczech zarobię 1300 euro na czysto – mówi Anna. – Mieszkanie i wyżywienie mam tam zapewnione, a i Taschengeld (kieszonkowe – aut.) na niedzielę wpadnie.
Pretoriusa słuchało się jak bajki
Mówi, że przez te dziesięć lat Bawarię i Badenię-Wirttembergię poznała jak własną kieszeń. Zmiana jest co sześć tygodni, albo co trzy miesiące, to zależy już od uzgodnień z firmą. Anna miała różnych podopiecznych, z niektórymi się zżyła i było ciężko się rozstać, kiedy odchodzili. Do nich należał dyplomata, pan dobiegający setki.
– Ale samodzielny – podkreśla Anna. – Pretoriusa, bo tak miał na imię, można było słuchać jak bajki. Opowiadał o życiu, o świecie, który poznał. I o wielkich tego świata, z którymi się spotykał.
Emerytowany dyplomata miał swoje zwyczaje, w każdą niedzielę ze swoją przyjaciółką jadł obiad w restauracji. Którejś niedzieli się potknął i upadł. Do sprawności już nie wrócił, potem było coraz gorzej.
Annie jest przykro, że nie była przy jego śmierci.
– Wtedy była u niego zmienniczka, kobieta, która poleciła mi u niego pracę – kontynuuje. – Pielęgniarka mówiła mi potem, że Pretorius odchodził, a zmienniczka się nudziła i włączyła głośno telewizor. Pielęgniarka zwróciła jej uwagę.
A jego sąsiad, lekarz, opowiadał Annie, że kiedy Pretorius zmarł i zanim przyjechali po jego ciało, transportowym autem podjechał mąż zmienniczki na szaber.
– Zajęła się tym policja, ale nie wiem, jak to się zakończyło – mówi Anna.
Opolskie opiekunki w Niemczech. Trzy miesiące z jędzą
Innym razem trafiła do trudnej kobiety i po trzech miesiącach odeszła dobrowolnie. Podobnie jak poprzedniczki Anny.
– Płaciła dobrze, bo 500 euro tygodniowo plus zwrot kosztów podróży, była jednak strasznie apodyktyczna – opowiada. – Pieniądze mnie przy niej tylko trzymały. Na niedzielę dostawałam ekstra Taschengeld. Ale wtrącała się do wszystkiego. Stała nade mną, kiedy gotowałam i w wielu innych sytuacjach.
Musiała mieć ją stale na oku, gdy choć na chwilę straciła Annę z pola widzenia, po korytarzach domu rozlegało się „Anaa!”.
– Syn tej kobiety był na każde jej skinienie, ale córka była prawie nieobecna – opowiada Anna. – Mówię kiedyś do niego: „Niklas, jesteś wykształcony, a dajesz sobą tak matce poniewierać”. Szczerze powiedział, że matka zmarnowała im dzieciństwo. Zamykała ich w piwnicy i trenowała, tak, jak w Hitlerjugend.
Jej córka zapytała kiedyś Annę, jak potrafi wytrzymać z ich matką.
– Wytrzymałam, bo kiedy jest wszystko formalnie, przez firmę, to nie można, tak z dnia na dzień, porzucić pracy, bo za to byłaby wysoka kara – tłumaczy Anna. – Trzeba czekać na zmienniczkę. Kiedy jest się prywatnie, to jak się nie podoba, człowiek w jednej chwili zamyka za sobą drzwi i nic go nie obchodzi.
Prywatnie, czyli zwykle na czarno, bez podatków i pośredników. Anna mówi jednak, że teraz woli mniej zarobić, ale być zatrudnioną przez firmę.
– Bo jestem ubezpieczona i mam większe poczucie pewności, że jestem pod kontrolą – tłumaczy. – A jak mi coś nie pasuje, to dzwonię do koordynatora i firma reaguje.
Choć firmy zatrudniające opiekunki za granicą bywają różne.
– Z moją nie ma problemów, ale jak spotykam się z dziewczynami na winie, to słyszę, jacy cwaniaczkowie zabierają się za te usługi opiekuńcze – dodaje Anna. – Kiedyś firma dobierała odpowiednią osobę do podopiecznego, brano pod uwagę wykształcenie, obycie, a teraz wszystko idzie z „łapanki”. Popyt na opiekunki w Niemczech jest coraz większy, a chętnych do pracy mało.
„Do panów już nie jeżdżę”
Kiedy trafiła do inżyniera zarządzającego w przeszłości dużą firmą, wydawało się, że to jeden z tych trafionych wyborów. Ale to był drugi i ostatni raz, kiedy zgodziła się opiekować panem.
– On 92-letni mężczyzna, jego żona, dystyngowana o sześć lat młodsza pani – opowiada. – Niewiele miałam obowiązków w zamożnym domu, gdzie była kucharka.
Opiekowała się staruszkiem z demencją, m.in. raz w tygodniu musiała go kąpać. Czyli wejść z nim, ubrana w strój kąpielowy pod prysznic, a żona tego pana zawsze stała z boku.
– Pan w miarę samodzielny, tylko trzeba było mu pomóc się wycierać – opowiada Anna. – No i wtedy nastąpił u niego wzwód. Zrobił się z tego powodu duży problem. Żona tego pana zadzwoniła do mojej firmy, prosząc, żeby przysłali „kogoś starszego”. Usłyszałam w firmie „Ty go podniecasz”, a dobiegałam siedemdziesiątki! Poczułam się bardzo źle, więc to był ostatni raz, kiedy opiekowałam się panem.
Od tego czasu są tylko kobiety. Myła, przewijała, karmiła, ale też z użyciem siły przenosiła na wózek albo do kąpieli.
– Więc te moje prawie pięćdziesiąt godzin szkolenia dla opiekunek bardzo mi się przydało – dodaje.
Opiekowała się też kobietą po wylewie, sztucznie karmioną, więc dwa razy dziennie musiała jej podłączyć sondę z płynnym pożywieniem.
– Ale trzy razy dziennie przyjeżdżała pielęgniarka, więc nawet nie musiałam tej pani przewijać – opowiada. – Byłam tam sama jak kołek, we wsi zabitej dechami. Do najbliższego sklepu trzy kilometry, ale miałam niewyobrażalny luksus, mogłam czytać godzinami.
– System opieki u Niemców nad staruszkami jest bardzo dobrze zorganizowany – dodaje. – Nam bardzo daleko do tego.
Opolskie opiekunki w Niemczech. „Trzeba mieć godność”
– Nie zawsze jest luksusowo, ale za każdym razem muszę jakoś z trudnej sytuacji wybrnąć – opowiada Anna.
Jest taki zwyczaj, że kiedy przyjeżdża zmienniczka, żeby zastąpić opiekunkę, która wraca na krótki odpoczynek do Polski, ta druga przekazuje jej obowiązki, raportuje o problemach, przygotowuje też obiad, który jedzą wspólnie.
– I kiedyś miałam taki przypadek, że zaczęłam szukać serwetek, żeby ułożyć sztućce, a zmienniczka na mnie z buzią: „Co to jakiś wersal? Wielką damę to sobie możesz zgrywać gdzie indziej” – opisuje Anna. – Zapytałam tylko, czy u niej serwetek pod sztućce się nie daje. Nie zjadłyśmy wspólnie obiadu, ona długo się jeszcze wydzierała, więc powiedziałam jej, że do pięt mi nie dorasta. A sam fakt, że w obecności klientów wywołała awanturę, zgłosiłam w firmie.
Anna zaznacza, że nie chce nikogo stygmatyzować, ale zmienniczki to często kobiety ze ściany wschodniej. Bez najprostszej znajomości niemieckiego, bezwolne i zagubione. Nawet po wielu latach pracy posłusznie robią to, co do nich zupełnie nie należy. A w umowie jest 40-godzinny tydzień pracy, jasno określony zakres zajęć opiekunki, która ma się zajmować podopiecznym, ale nie być sprzątaczką od mycia okien, czy prac w ogrodzie. Właśnie przez takie kobiety dość powszechne jest przekonanie w Niemczech, że opiekunki z Polski to jak służące na każde zawołanie.
– Ja nie raz musiałam pokazać podopiecznym lub ich rodzinom, co jest w umowie, że sobota i niedziela jest dla mnie – zaznacza Anna.
Są jednak sytuacje, w których żadna umowa nie pomoże.
– Opiekowałam się taką kobietą, dla której 60 euro na zakupy to było za drogo, bo wcześniej wydawałam maksimum 50 – wspomina. – Rzeczywiście tak było, ale tego dnia kupowałam środki czystości i akurat ceny poszły w górę.
Dzieci staruszki zadzwoniły do firmy, że rezygnują z jej usług, bo jest „rozrzutna”. Zdaniem Anny, to był tylko pretekst, kiedy okazało się, że rodziny zwyczajnie nie stać na legalną opiekunkę.
– Za taką z firmy rodzina musi zapłacić ponad 3 tysięcy euro miesięcznie, z czego opiekunka dostaje od 1200 do 1500 euro – wyjaśnia Anna. – Na ogół te zamożniejsze rodziny z tego korzystają, ale te biedniejsze szukają kogoś z „łapanki”, nieoficjalnie, na czarno. Już bez prowizji dla firmy…
Między nami opiekunkami
W wielu niemieckich miastach w niedziele po kościele pracujące w okolicy opiekunki z Polski spotykają się w kawiarniach przy winie.
– Posiedzimy, poplotkujemy, poopowiadamy, co się u której dzieje – mówi Anna. – Można się zwierzyć ze swoich problemów, więc te spotkania dobrze robią. Poza tym dowiadujemy się od siebie, na co lepiej w tej pracy uważać.
Np. Kasia, empatyczna dziewczyna, głaskała po twarzy powierzonego jej opiece starszego pana. Ten odebrał to opacznie i w nocy chciał się dostać do jej pokoju. Kasia zgłosiła to rodzinie, a kiedy ta wyrzuciła jej, że jest dla pana zbyt miękka, ona zadzwoniła do firmy, że już więcej tam nie pojedzie.
Z kolei Magdę wyklinały, bo wszystkie wiedziały, że nie tylko się opiekuje, ale – czego sama nie ukrywała – udziela przy okazji „innych” usług podopiecznym.
Dla wielu kobiet ta praca wiąże się z obciążeniem psychicznym.
– Podopieczni po osiemdziesiątce, często nawet porozmawiać się z nimi nie da, kobiety są samotne, wdowy albo po rozwodach, mężatki tęsknią za domem, a jak mają jeszcze młodsze dzieci, to nie radzą sobie z rozłąką – tłumaczy Anna.
– Niektóre topią więc smutki w alkoholu.
Czasem kończy się to tak, jak w przypadku Bożeny, która przyjechała z Polski pijana w sztok, tak, że następnego dnia rano bliscy podopiecznego nie mogli jej dobudzić. Zadzwonili do firmy, żeby natychmiast ją zabrali.
Są też nieuczciwi opiekunowie.
– Jedna sprawa była głośna, nawet pisały o niej lokalne gazety – opowiada Anna. – Opiekunka ukradła rodzinną biżuterię, wsiadła do busika i odjechała. Ale córka seniorki zorientowała się i jeszcze na terenie Niemiec policjanci wyciągnęli ją z busa, przeszukali jej bagaże i znaleźli tę biżuterię. Próbowała im wciskać, że to wszystko dostała w prezencie od zdemenciałej podopiecznej.
Opolskie opiekunki w Niemczech. „Czy Polki mają pralki i lodówki?”
65-letnia Inga, mieszkanka przedmieść Opola, doskonale zna język niemiecki. I ma prawo jazdy, a to są atuty, o jakich marzy niejedna opiekunka. Mówi, że nie musi szukać firmy-pośrednika.
– Nie muszę, bo jeżdżąc przez wiele lat mam już wyrobione kontakty – tłumaczy Inga. – Niemcy mnie sobie polecają pocztą pantoflową, a przy znajomości języka nie ma niedomówień, wszystko na samym początku ustalamy.
Pracując w Niemczech zauważa, jak zmienia się tam postrzeganie Polski i Polaków.
– Jeszcze parę lat temu moje podopieczne staruszki pytały, czy w Polsce kobiety mają pralki – opowiada. – Były ciekawe, czy dotarły do nas lodówki. Ale ja to rozumiem, skąd miały wiedzieć, jak nigdy się niczym nie interesowały, tylko w swoim całym życiu bardzo ciężko pracowały.
Podczas pobytu w Niemczech Inga nie szuka kontaktów z innymi Polkami, które pracują jako opiekunki i spotykają w niedziele w kawiarniach. Nie korzysta również z busów czy autokarów, sama dojeżdża z Polski do miejsca pracy. Ale nie zawsze tak było.
– Pierwszy mój wyjazd do opieki to była praca na czarno – przyznaje Inga.
– Moi pracodawcy ryzykowali, bo kary w Niemczech są ogromne. Ale też wiele Polek się na to godzi, więc są bez ubezpieczenia zdrowotnego, nie tylko w Niemczech, ale też w Polsce. Nikt za nie nie odprowadza składki. A one naprawdę ciężko pracowały, więc nie ma mowy, żeby po latach były zdrowe.
Jeszcze kiedy jeździła do pracy autokarami, dziwiło ją, że wiele Polek wozi ze sobą torby z żywnością, choć przecież mają zapewnione jedzenie u swoich podopiecznych.
W środowisku opiekunek z wożenia prowiantu znana była Lidia spod Kędzierzyna-Koźla. – Kiedyś trafiłam do ludzi, którzy chowali przede mną jedzenie – wyjaśniała koleżankom Lidia. – Takich to jeszcze nigdy nie spotkałam. No i od tego czasu wożę toboły z jedzeniem…
Kiedyś jej podopieczny zapragnął do Kartoffelsalat (sałatki ziemniaczanej) kiełbasy, więc wyjęła ją ze swoich zapasów. Potem już proponowała sama, że ma swoje wyroby, więc woziła rolady, kiełbasy, pasztety i słoiki z mięsem, a nawet owoce i warzywa ze swojego ogrodu. Wielu rzeczy już nie kupowała, więc „koszykowe”, pieniądze na zakupy, zostawały dla niej.
– Lidia wśród koleżanek opiekunek zasłynęła także wożonym z Niemiec do Polski drewnem do kominka – mówi Anna. – Ale stawia córce dom, ma taki sam upór, jak kiedyś, kiedy budowała swój.
Twarda kobieta, która ciężko pracuje mimo wieku.
Czytaj także: Korepetycje na Opolszczyźnie, czyli rodzice płaczą i płacą. „Nawet 350 zł za 45 minut”
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.