Marek Latawiec przyznaje, że początkowo wszystko wydaje się dziwne. Podobnie jak brak czwartego piętra, który od razu rzuca się w oczy już w każdym hotelu.
– Jest trzecie piętro, a potem przeskok i piąte. Bo czwórka to dla Chińczyków feralna cyfra – mówi.
To wszystko dziwi, ale tylko na początku.
– Pokochałem ten kraj, ludzi i kulturę już za pierwszym wyjazdem, czym dziwię ludzi – zaczyna opowiadać Marek Latawiec. – Ale z Chinami tak jest. Pokochasz je od pierwszego wejrzenia, albo widzisz wyłącznie plującego Chińczyka. I kiepy poza popielniczką w dobrym hotelu.
Teraz codziennie z nimi rozmawia. Zaraz jak wstaje, u nich akurat jest popołudnie, i pyta, jaka u nich pogoda.
– Rozmawiamy o wszystkim – mówi Marek Latawiec.
W lutym 2005 roku ruszył do Chin… A właściwie do Hong Kongu, byłej brytyjskiej kolonii, która miała dużą autonomię. W jego paszporcie pojawiła się pierwsza pieczątka Chińskiej Republiki Ludowej. Od tego czasu przybito mu takich czterdzieści.
– Wylot miał jedną motywację, biznes bez pośredników – przyznaje. – O Chinach wiedziałem wtedy tyle, co przeciętny Polak, czyli Mao Zedong z Bandą Czworga. Ale potrzebna była wiza i jeszcze inne formalności.
Mówi, że nie miał na to czasu, więc wybrał Hong Kong. Tam nie trzeba wiz. Kupił bilet, zarezerwował hotel i poleciał. Dziś mówi, że w Hong Kongu po Anglikach jest ciągle inny klimat niż w Chinach.
– Przeżyłem szok, bo nie znalazłem ani jednej fabryki, która mnie interesowała – wspomina. – Po dwóch dniach bezczynności byłem załamany.
Nie było innego wyjścia. Poszedł do biura Chińskiej Republiki Ludowej, zostawił paszport i czekał trzy dni na wizę.
– Wsiadłem do pociągu do Kantonu, w prowincji Guangzhou, do kontynentalnych Chin – opowiada. – Ten pociąg płynął po torach z ogromną prędkością. Co dla zawartości żołądka może nie być dobre. Dlatego są woreczki, bo to przyspieszenie powoduje wymioty.
Do sypialnego weszła kobieta z obsługi z zupą kuksu.
– Dziwne, ale jedli ją pałeczkami, wprowadzając zupę w wir, tak, żeby z makaronem błyskawicznie lądowała w buzi – śmieje się Marek. – Przy takiej technice rozlegające się głośne siorbnięcia były nie do uniknięcia.
W Kantonie czekał już Jimi, agent, ten sam prowadzi go po Chinach do dzisiaj. Chińczycy są pragmatyczni.
Jak Marek Latawiec mało się „nie przekręcił”
– Wtedy Europejczyk w Kantonie to była egzotyka. Jeszcze taki z brodą to dopiero atrakcja. Chinki nie spuszczały oka – śmieje się. – Tylko miałem kolejne załamanie, bo nikt nie mówił po angielsku.
Do taksówkarza mówił „City center”, a Chińczyk ni w ząb. Potem okazało się, że był w centrum 12-milionowego ciągle pędzącego miasta.
– Pędzącego i pracującego tak samo nocą, tam cisza nocna nie obowiązuje – opowiada. – Ale nie to z tego pierwszego wyjazdu zapamiętam do końca życia. Prawie się „przekręciłem”, od tego podobno dzieliły mnie minuty.
W nocy obudził się zlany potem, ze strasznym poczuciem, że zaraz spłoną mu wnętrzności. I cały w dziwnych plamach.
– Jimi tej nocy zabrał mnie do szpitala – wspomina. – Robił za tłumacza, lekarz go pytał, co jadłem, co robiłem.
Powiedział, że kiedy późnym wieczorem Jimi odstawił go do hotelu, jeszcze przed snem przeszedł się chińską ulicą. Po drodze poczuł zapach chińskich przypraw, więc ruszył w stronę Street Fooda…
– Jadł świnię czy krowę? – wielokrotnie pytał lekarz Jimiego. A Marek już tracił przytomność.
– Ocknąłem się pod kroplówkami. Wtedy Jimi mi powiedział, że o krok byłem od śmierci – wspomina. – Już nigdy mam nie jeść świni. Bo jest wszystkożerna. O czym się przekonałem kilka wyjazdów później.
Wtedy, kiedy pojechał z Jimim na ryby na wieś. To było ogromne zderzenie, oszałamiających przemian w mieście i tego, co zastał na wsi.
– Bieda z naszej perspektywy, chociaż mi mówiono, że wieś się już zmieniła, a ci ludzie są wdzięczni swojemu państwu, bo żyją lepiej – opowiada. – Odszedłem od tego stawu w kierunku gospodarstwa, a tam stał wielki betonowy młyn.
– O, mam to nagrane, jeszcze z tamtej podróży – pokazuje. – Tutaj ten młyn mieli odpadki z hoteli, mieli dosłownie wszystko, włącznie z pampersami. A produkt końcowy, papka, schodzi rynienką. Tym właśnie karmią świnie. Poznawałem Chiny z tej nieturystycznej strony…
Nowe pokolenie
– My nawet teraz tak nie pędzimy, jak oni osiemnaście lat temu, ale mają tego wyniki – mówi. – Z każdym moim wyjazdem, na moich oczach, Chiny zmieniały swoje oblicze.
Kiedy przyleciał drugi raz, po trzech miesiącach, poprosił Jimiego, żeby go zawiózł do tego samego hotelu. Pojechali, wysiadają, a Marek zaskoczony widzi, że są gdzie indziej.
– A Jimi się śmieje i mówi, że to jest ta sama dzielnica – wspomina. – Ja mu na to, że przecież tam nie było stacji metra. Okazało się, że w ciągu trzech miesięcy całą dzielnicę postawili od nowa. Tylko hotel został w środku, ale też odnowiony.
Wcześniej wielu prostych Chińczyków odkładało, byli cierpliwi, oszczędzali, żeby wykształcić dzieci.
– Teraz te wykształcone dzieci to pierwsze pokolenie, które żyje inaczej – opowiada Marek. – Za każdym wyjazdem widziałem, jak zmienia się jakość ich życia. Coraz lepszymi samochodami jeździli. Kiedyś pod jedną dyskoteką naliczyłem więcej luksusowych aut, niż w całej południowej Polsce.
To pierwsze pokolenie konsumpcyjne w weekendy bawi się głównie w barach karaoke, przy popularnym słabym piwie Tsingtao. A w tygodniu, w samo południe, przez dwadzieścia minut można ich zobaczyć z głowami na klawiaturach.
– To obowiązek drzemki, resetowania głowy – tłumaczy Marek. – Śmiesznie to wygląda, kiedy popatrzysz, że wszyscy w firmie mają głowy na klawiaturach.
A co zostało z Konfucjusza i szacunku do starszych?
– Nadal można to zauważyć na całym wschodnim wybrzeżu Chin, gdzie do fabryk napłynęła ludność z wiosek – zauważa. – To szacunek do starszych, kiedy przychodzi Chiński Nowy Rok, każe im się przemieścić ze wschodu do wiosek na zachodzie Chin, do rodziców. Ktoś to nazwał największą migracją ludzkości.
Marek Latawiec: Pandemia zabiła biznes
Kierunek przepływu towarów wcale nie jest jednostronny, tylko z Chin do Polski, bo jak twierdzi Marek, zapotrzebowanie rynku azjatyckiego na towary europejskie jest ogromne. Z Polski np. drogą morską do Chin trafia drewno, a potem wracają do nas gotowe meble.
Wszystko było dobrze, wymiana handlowa rosła, kontakty i wizyty w Chinach się mnożyły, aż pojawił się koronawirus.
– Pandemia wszystko pokrzyżowała, bo dostęp do chińskiego rynku został zamknięty – ubolewa Marek.
Wprawdzie odbywają się chińskie targi międzynarodowe, gdzie Marek jest zapraszany, ale wszystko komplikuje konieczność odbycia po przylocie 21-dniowej kwarantanny, którą trzeba na swój koszt spędzić w hotelu.
– Jeszcze w grudniu 2019 roku zadzwonił do mnie przyjaciel Jimi i mówi: „Marek, oddaj bilet, nie przylatuj”, a po kilku dniach znów ta sama śpiewka – opowiada. – Mówię: „Jimi, nie wygłupiaj się, bo w styczniu muszę być w Chinach. To będzie mój pierwszy chiński Nowy Rok”. Od razu mi powiedział, że nie przyjedzie do mnie na lotnisko. Ani nie zabukuje mi hotelu. Pytałem go wielokrotnie, o co chodzi, ale nie wyjaśnił…
Jimi powiedział mu tylko tyle, że za chwilę wydarzy się coś, co ludzkość zapamięta na zawsze. Tam już wiedzieli o koronawirusie i Covid-19.
– I tak zamiast do Chin, w styczniu poleciałem na targi do Monachium. No i akurat wykryto pierwszy przypadek koronawirusa w Europie – wspomina. – Chińczycy nie sądzili, że to wyjdzie poza ich kraj. A najszybciej pojawiło się we Włoszech. Bo oni tam najczęściej wyjeżdżają.
Policja niewidoczna, ale wszechobecna
Czy kiedyś w Chinach się zdarzyło, że ktoś go oszukał?
– Dotychczas w biznesie z Chinami nie spotkało mnie nic złego, ale kiedyś pojechałem z Jimim po Amerykanina, mieliśmy razem jechać do fabryki obuwia – opowiada. – Strona internetowa firmy piękna. Tylko na miejscu, w 13-milionowym mieście, nikt nie widział tam fabryki obuwia. Zawsze przestrzegam, żeby robić weryfikację klienta na miejscu. Bo internet ułatwia życie, ale i tak trzeba wszystko zbadać. I jest chiński rejestr firm, taki, jak my mamy.
Ale zdarza się, że Polacy widząc chińską okazję za szybko przelewają pieniądze na konto kontrahenta.
– Potem w kontenerach odkrywają coś innego, albo kontener nie dopłynie, a strona internetowa już nie istnieje – mówi.
Czy oszukani poskarżyli się chińskiej policji? W odpowiedzi Marek Latawiec się śmieje.
– Policja nic nie zrobi – wyjaśnia. – W ogóle policji nie widziałem na chińskich ulicach. Ale to chyba pozory, bo raz jedyny widziałem, jak nagle z tłumu tajniacy ruszyli za kimś w pościg. Potem zakuwali go w kajdanki. Ale też wydaje mi się, że Chińczycy są wychowani w posłuszeństwie do władzy od urodzenia. Tym samym ta policja chyba rzadko jest potrzebna.
Policja jest niewidoczna, ale kontrola jest wszechobecna. Aż do końca 2022 roku była ona jeszcze dodatkowo nasilona ze względu na koronawirusa. A sposobu walki z pandemią w Chinach nie zrozumie żaden Europejczyk.
– Jak wykryli u kogoś zakażenie, to natychmiast potrafili zlokalizować wszystkie osoby, które były w jego otoczeniu – mówi. – Wtedy włączała się im w telefonie czerwone światło. W całym rejonie ogłaszana była kwarantanna. Zamykano fabryki, okręgi i całe prowincje. Dopiero w styczniu tego roku otworzyli granice.
Największa fabryka futbolu na świecie
Któregoś razu poleciał do Chin, kiedy w Pekinie odbywały się igrzyska olimpijskie.
– Nie byłem w samym Pekinie, ale w mieście, do którego przyleciałem, robiono czystki, wszystkich ludzi z marginesu wywieźli z miasta – opowiada. – Gdzie? Trudno powiedzieć. Na czas igrzysk to był kraj wyłącznie pięknych i zdrowych ludzi. Nawet dziewczyn z seks-biznesu nie było na ulicach. A przez trzy dni w ogóle europejskie telefony nie działały – śmieje się. – W aparacie był cichy sygnał. Posługiwałem się tylko chińskim telefonem.
Chińczycy stawiają na sport, a na punkcie piłki nożnej stracili głowę. Nie przypadkiem europejscy piłkarze za duże pieniądze przechodzili do chińskich drużyn. Tę miłość do futbolu widać szczególnie w prowincji Guandong.
– Pojechałem z chińskimi przyjaciółmi do największej na świecie szkoły futbolu, która trafiła do księgi Guinnessa – opowiada Marek. – To całe miasto z infrastrukturą, a jeden z moich przyjaciół ma tam dziecko. Oczywiście, trenują od najwcześniejszych lat życia, czyli szkoła z internatem. Nauka pięć dni w tygodniu i treningi każdego dnia. A do domu jadą tylko na chiński Nowy Rok.
Zamożni rodzice wykupują domy w pobliżu szkoły i trenera Europejczyka, ci mniej zamożni kupują w okolicy mieszkania w sześćdziesięciopiętrowym wieżowcu, żeby być blisko dzieci.
– Grają zażarcie, także dziewczyny, widać, że to przyszła potęga futbolowa – zauważa Marek Latawiec. – A przed każdą rozgrywką, nawet dziecięcą, jest najpierw hymn narodowy.
Natomiast przed każdym dużym meczem są zakłady, przy miłości do futbolu ujawnia się chińska skłonność do hazardu.
– Za każdym razem jak byłem w Chinach, to przed każdym europejskim meczem wykładali pieniądze na stół – śmieje się Marek. – Jak przychodzi europejska liga, to z emocji aż się telepią i obstawiają wyniki meczów.
Kod QR mają nawet ludzie z marginesu
– Powtarzam się, mówiąc o tych zachodzących w Chinach zmianach, ale ta zaobserwowana chyba za trzydziestym wyjazdem była wyjątkowa – przyznaje Marek. – Zobaczyłem, jak wypychają tradycyjny pieniądz z gospodarki. Na zwykłym targowisku nie zapłacisz zwykłymi pieniędzmi. Nawet tam płacisz w systemie WePay, do kodu QR sprzedawcy przykładasz swój telefon. I nawet ludzie z marginesu na ulicy może mieć kod QR.
– Mają swój system służący do wszystkiego, od fejsbuka, po płatności. To jest system totalnej obserwacji – dodaje Marek Latawiec. – Kupisz dwa piwa za dużo, przejdziesz na czerwonym świetle, system cię podliczy, a twoje punkty spadają.
Ten system każdemu Chińczykowi przyznaje odgórnie ustaloną liczbę punktów. W systemie „zaufania społecznego”. Od 2015 roku państwo przydziela obywatelowi od 350 do 950 punktów. A obywatel może je zyskać bądź tracić. W zależności od tego jak żyje i się zachowuje. Potem ktoś chce jechać na chińskie Hawaje, czyli Hainan, najbardziej wysuniętą na południe wyspę Chin, ale nie pojedzie. Bo ma za mało punktów.
Czy Chińczycy się zbuntują? Bunt jak zwykle dotyczy nielicznych. A to połączenie filozofii Konfucjusza i dyscypliny partyjnej daje spolegliwego obywatela.
– Kiedy trafiłem na wieś, to mieszkańcy cieszą z każdego sukcesu państwa, tego, że są ekonomicznym tygrysem – podkreśla Marek. – Cieszą się, że żyją, mają co jeść i to im wystarcza. Ale widzę, że młodzi chcą już inaczej.
Czytaj także: Firma z Opola dostarcza nowoczesne technologie na cały świat.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.