W Polsce mieszkał pan już w niejednym mieście, grając w barwach Jagiellonii Białystok, Lechii Gdańsk czy Lecha Poznań. Jak na ich tle wypada Opole?
Maciej Makuszewski, Odra Opole: Przed popisaniem umowy z Odrą nigdy tu nie byłem prywatnie. Ale naprawdę szczerze powiem, że spodobało mi się. Ładne, kameralne miasto. Fajne centrum, ciekawy rynek i okolice. Aczkolwiek też już jestem starszy i potrzebuję trochę więcej czasu na regenerację, na odpoczynek, więc nie wychodzę z domu aż tak często (śmiech). Plusem jest to, że można wszędzie szybko dojechać, nie ma jakichś wielkich korków. Ludzie są naprawdę mili, żyje się bardzo dobrze i to jest dla mnie najważniejsze.
– Zoo zaliczone?
– Tak, ale popełniłem strategiczny błąd, bo poszliśmy z rodziną dwa dni przed meczem Odry. Zrobiliśmy już dobrych parę km i okazało się, że to tylko połowa ogrodu. Mówię więc do żony, że wracamy, bo jak przejdziemy całość, to nie będzie potem sił na granie (śmiech). Latem jednak będziemy musieli jeszcze raz pójść, żeby zwiedzić zoo do końca, bo jest co.
– Rozumiem jednak, że jeśli chodzi o najlepsze miejsce do życia spośród tych, gdzie pan grał, to konkurencji nie ma położone nad oceanem portugalskie Setubal.
– Oj, piękne czasy, piękne okoliczności przyrody. Do plaży pięć minut autem. Zresztą, piękny widok był też z mieszkania, bo to było położone wysoko i mieliśmy taras z panoramą na zatokę. Świetnie też przyjęła mnie tamtejsza drużyna. Byliśmy w dole tabeli, walczyliśmy o utrzymanie, co się udało, ale klimat w szatni i tak był naprawdę kapitalny. Aklimatyzacja wzorowa. Chłopaki od razu wzięli mnie na miasto. Pokazali knajpki, tamtejsze bary mleczne z naprawdę bardzo dobrym i tanim, jak na ten kraj, jedzeniem. I zdrowym! Świetny czas, aczkolwiek pojawiały się problemy z płatnościami, rodziły się różne zaległości. I gdy trafiła się oferta z Lecha Poznań, który ze mną w składzie chciał walczyć o mistrza Polski, postanowiłem wrócić do kraju.
– Piłkarsko mógł być pan zadowolony. 14 meczów w silnej lidze przez pół roku to całkiem niezły wynik.
– Nie mogłem narzekać. Pod względem siły ligi i tego jak ciekawych mieliśmy rywali. Grałem choćby przeciwko Benfice w Lizbonie, na ich słynnym stadionie, gdy wszedłem z rezerwy na pół godziny. Z FC Porto u siebie cały mecz, a tam w składzie Iker Casillas. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie był zbyt wysoki jak na bramkarza, ale ten spokój, to jak dyrygował z tyłu drużyną plus gra nogami, po prostu klasa. Tak potrafił podać piłki płasko kolegom prosto „na nos”, że głowa mała. Z racji tego, że w tym czasie w Benfice grał Paweł Dawidowicz to miałem też okazję być na meczach Ligi Mistrzów. Załatwił mi wejściówkę na spotkanie przeciwko Bayernowi Monachium, który wtedy prowadził Pep Guardiola. Kapitalna atmosfera na trybunach, świetny poziom na boisku. No i taktyczne rozwiązania trenera gości. Nic tylko patrzeć i podziwiać.
– Czyli rozumiem, że poza boiskiem też się pan interesuję piłką, a nie tylko trening, mecz i wolne?
– Przyznam, że gdy już zawieszę buty na kołku, to chciałbym zostać przy piłce. Może nie jako szkoleniowiec, ale widzę siebie w roli np. dyrektora sportowego. Bardziej interesuje mnie wizja rozwoju klubu i drużyny. Trener mimo wszystko nie ma takiej pełnej kontroli nad tym co się dzieje a dyrektor sportowy jest zaraz po prezesie albo nawet na równi. Może decydować o tym w jakim kierunku to wszystko idzie. W Polsce tylko niektóre kluby mają swoją filozofię i wiedzą co chcą robić przez lat. W zdecydowanej większości liczy się tu i teraz. Tu coś wygramy, tam kogoś sprzedamy i jakoś to się kręci, a tak nie powinno być.
– Wróćmy do wojaży, tym bardziej, że kierunek pierwszego wyjazdu zagranicznego był również bardzo ciekawy: Terek Grozny, czyli drużyna ze stolicy Czeczenii…
– Było trochę obaw, że to niebezpieczne tereny, ale była tam wówczas solidna kolonia Polaków: Maciej Rybus, Marcin Komorowski i Piotr Polczak. Nie ukrywam, że pod względem piłkarskim to był dobry krok. Wtedy też byłem w formie w Jagiellonii Białystok, ale po przenosinach spotkał mnie spory przeskok. To był znacznie wyższy poziom piłkarski, fizyczny i mentalny. Tamtejsze rozgrywki były wtedy mocne, czuć było ambicje namieszania w TOP 5 lig w Europie. Przecież Zenit St. Petersburg nieco wcześniej wygrał Puchar UEFA.
– W pańskim klubie rządził wtedy niesławny obecnie Ramzan Kadyrow.
– Nie miałem z nim zbytnio styczności. Pamiętam, że mnie przywitał jak każdego nowego zawodnika. Przychodził też czasem do szatni, ale przecież nie wchodziliśmy z nim w jakieś wielkie dyskusje. On był właścicielem i jakby prezesem honorowym, ale na co dzień klub prowadził jego człowiek, którego już sam wygląd wzbudzał respekt. Podobno wykazał się w czasie tamtejszej wojny. Pamiętam, że raz mieliśmy mocną obniżkę formy. Nie wygraliśmy paru meczów z rzędu i zaprosił nas na rozmowę. Siedzieliśmy cała drużyną, ponad 20 chłopa, niczym na odprawie. Siadł naprzeciwko nas i pytał „W czym rzecz? Czy może nam jakoś pomóc? Co się dzieje? Co ma zrobić, żebyśmy znowu wygrywali”? W pewnym momencie zasugerował, że w pokoju obok jest jakaś niebotyczna suma pieniędzy i jak awansujemy do europejskich pucharów, to dostaniemy klucz od tego pomieszczenia. Powiem szczerze, iż mówił tak przekonująco i sugestywnie, że ja nie myślałem o tych pieniądzach, tylko chciałem zacząć wygrywać, żeby nie było później jakichś problemów. No i później przełamaliśmy kryzys. Nie wiem, czy ta rozmowa tak podziałała, niemniej pamiętam tamto spotkanie do dziś i wiem, że byłem zestresowany. Niby było miło, ale jednak to była taka rozmowa wychowawcza wobec dorosłych ludzi, na zasadzie „Panowie, weźcie się w garść, bo nie za dobrze to wygląda”. Co ciekawe, gdy ja grałem, to piłkarze klubu byli ulokowani w miejscowości 400 km od Groznego. Jeździliśmy tam tylko na domowe mecze i to dwa dni przed spotkaniami. Mieszkaliśmy w hotelu.
– Klubowym trenerem przez pewien czas był Stanisław Czerczesow czyli na zajęciach łatwo nie było.
– Konkretny człowiek, dobra szkoła trenerska. Stawiał przede wszystkim na dobre przygotowanie fizyczne, ale też i mentalne. Szef. Raczej się z nim nie dyskutowało. Wymagał, ale potrafił trafić do nas i zespół go szanował, był za nim.
– Potem była Lechia Gdańsk, wspomniana Vittoria Setubal, Lech Poznań, powrót do Jagiellonii, następnie pół roku przerwy, aż odnalazł się pan na Islandii. Ciekawy wybór.
– Były inne propozycje, ale nie było zbyt wielu konkretów. A przedstawiciele Leiknir Rejkiawik byli konkretni. Dogadaliśmy się, wszystko mi pasowało. No i miałem plan, że będzie tam ze mną rodzina, ale to z różnych względów nie wypaliło. I koniec końców stwierdziłem, że nie chcę być ojcem, który mając małe dzieci, widzi je raz na parę tygodni przez dwa, trzy dni. Rozmowy wideo to nie to samo. Wszyscy tęsknili i to przeważyło w kwestii powrotu. Samo życie na Islandii było jednak dość przyjemne. Na pewno jest tam spokojnie i bezpiecznie. No i dużo słyszało się polskiego języka na ulicach.
– A jak poziom tamtejszej ligi?
– Nie jest najgorzej, o czym mogły przekonać się jakiś czas temu Lech Poznań i Pogoń Szczecin w europejskich pucharach. Mam wrażenie, iż Polacy nie interesują się zbytnio ligami, powiedzmy bardziej egzotycznymi i zakładają, że w nich nie umie się grać w piłkę. Tam, gdzie byłem, nie ma może wirtuozów futbolu, ale też nikt się po czole nie kopie. Do tego zawodnicy z reguły są dobrze przygotowani fizycznie i taktycznie. Trenerzy też stale się rozwijają. Ja poszedłem do drużyny, której celem było utrzymanie się w elicie, ale potrafiliśmy przeciwstawić się możnym ligi. Wygraliśmy z Vikingurem Rejkiavik, zremisowaliśmy z Breidablikiem. Na trybunach też nie było najgorzej. Wiadomo, było bardziej kameralnie niż u nas, ale był ciekawy klimat.
– To prawda, że Islandczycy wcale nie są tacy uporządkowani jak się powszechnie uważa?
– Na pewno są zwariowani po alkoholu. Nie można im go dawać (śmiech). Zrozumiałem dlaczego wysokoprocentowe napoje są tam sprzedawane tylko w niektórych sklepach i to do określonej godziny. Mieliśmy tam dwa, trzy spotkania integracyjne i muszę przyznać, że „działo się” (śmiech).
– Po powrocie do Polski dość niespodziewanie dla wielu związał się pan z Odrą.
– Były różne zapytania, ale głównie na pół roku, a jakie to jest budowanie zaufania? To jest na chwilkę, by pomóc tu i teraz, a później się zobaczy i często nie ma już tego „później”. Mnie jednak interesowały konkrety i klub z Opola mi je przedstawił. Postanowiłem podjąć się tego wyzwania, bo czemu nie? Dla mnie gra tutaj na pewno nie jest – jak to się mówi – „zjazdem”.
– Dostał pan określone zadania nie tylko stricte piłkarskie?
– Mam już swoje lata. Zdaję sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Ale też wiem, co jestem w stanie dać drużynie. Klub zdecydował się na mnie dlatego, że wciąż mogę zapewnić nie tylko odpowiednią jakość w grze, ale i potrafię pozytywnie wpłynąć na młodych zawodników. Staram się im pomóc, i nie tylko im, swoim doświadczeniem, radą, motywacją. Ale też potrafię dać burę jednemu czy drugiemu jak coś jest nie tak. Przede wszystkim jednak staram się robić swoją robotę. Bo ja też chcę jeszcze po prostu pograć. Ważna jest dla mnie pasja. Wiem, że czas ucieka, prędzej niż później organizm powie mi „stop”. Zdaję sobie z tego sprawę, ale chcę się jeszcze nacieszyć graniem w piłkę. To też jest przecież moja miłość. Dzisiaj futbol coraz bardziej staje się biznesem. Czasami już nie widzę w młodych piłkarzach radości z gry dla samego grania. Nie ma spontaniczności. Wszystko jest takie zaplanowane. Co drugi nastoletni chłopak ma trenera personalnego. Ja w ich wieku po treningu wychodziłem jeszcze po prostu znowu pograć w piłkę, a największym sprawdzianem siły była rywalizacja ze starszymi i większymi kolegami (śmiech). Jak człowiek był młodszy i mniejszy to chciał pokazać, że da radę. Jak cię wybrali do składu to była duma, no i adrenalina.
– Okazji do pokazania się wiosną na boiskach 1. ligi ma pan mniej…
– Miałem pecha w okresie przygotowawczym. Dwa tygodnie przed startem rozgrywek naderwałem mięsień łydki i to się za mną teraz ciągnie. Muszę być cierpliwy. Trzeba czekać na swoją szansę, na moment, gdy drużyna będzie mnie potrzebowała. Wejść wówczas na murawę i zagrać dobrze. Jak się zagra słabo, to znowu trzeba będzie czekać. Jakimś mega sprinterem już nie będę, bo lata lecą, ale przyspieszenie na tych kilku metrach jeszcze mam. Plus umiejętności wciąż są na takim poziomie, że jeszcze mogę pomóc chłopakom, nie raz i nie dwa. I tego się trzymam.
– Nie ma pan szczęścia ze zdrowiem. Kontuzja zamknęła też drzwi do mundialu.
– Takie jest życie. Byłem wtedy w gazie [grudzień 2017 – przyp. red.]. To był chyba mój najlepszy moment w karierze. Czułem to. Myślę, że gdyby mi się to nie przytrafiło to zrobiłbym po Lechu kolejny krok do przodu. Pewnie transfer zagraniczny, bo to wisiało w powietrzu, że kańczę sezon i podejmuję wyzwanie. A po kontuzji to wiedziałem, że będzie ciężko wrócić do tego, co było. Ale powiem szczerze: jestem dumny z tego, że zagrałem pięć razy w reprezentacji Polski. I że z takimi „kozakami”, jak Robert Lewandowski czy Piotr Zieliński, dzieliłem szatnię grając dla kraju. Miałem realne szanse na to, żeby jechać na mundial. Walczyłem o to, nie udało się. Byłem częścią biało-czerwonej drużyny. Poczułem te emocje, te nerwy, ten pozytywny stres. Wsparcie kibiców, doping, wspólne śpiewanie hymnu. Niesamowita sprawa, tego się nie da opisać. To jest coś, co do końca życia będę pamiętał.
– Czuł pan, że mundial jest blisko?
– Czułem. Wydaje mi się, że byłem takim zawodnikiem, na którego może liczyć w trudnym momencie. Przekonałem się o tym gdy graliśmy z Czarnogórą w ostatniej kolejce eliminacji mundialu 2018. Rywale wyrównali w końcówce na 2-2, w tym samym czasie druga w tabeli Dania prowadziła 1-0 i bezpośredni awans „wisiał na włosku”. I właśnie w takim momencie selekcjoner zawołał mnie. I to by była pierwsza zmiana po przerwie. Za chwilę jednak Robert Lewandowski strzelił na 3-2, potem jeszcze wpadł „samobój” i sytuacja się uspokoiła, ale i tak wszedłem na boisku i miałem okazję na 5-2. Poczułem jednak, że selekcjoner pokłada we mnie nadzieję. Stres jednak był niesamowity, niemniej starałem się być jak najbardziej skoncentrowany. Reprezentujesz kraj, naród i zawsze, bez względu na okoliczności, musisz dać z siebie wszystko.
Czytaj także: Wywiad z trenerem koszykarzy Weegree AZS Politechnika Opolska.