Krzysztof Ogiolda: Pana książka miała mieć inny tytuł?
Maciej Lasek: Tak, bo ona tak naprawdę nie jest o katastrofie smoleńskiej. Katastrofa jest tylko tłem do pewnych szerszych rozważań. Temat katastrofy jest z nami już od 12 lat i dawno powinien być zamknięty. Powinniśmy wyciągnąć wnioski z tego, co do niej doprowadziło i każdego 10 kwietnia kolejnego roku wspominać ludzi, którzy tam zginęli i to, co dobrego zrobili. Niestety, tak nie jest. Książka miała mieć tytuł: „Może się nie zabijesz. Prawda nie tylko o katastrofie”. Jego pierwsze zdanie to były słowa, którymi zwrócił się do mnie szef wyszkolenia, egzaminator, który dopuszczał mnie do pierwszego samodzielnego lotu. Miałem 16 lat. To byłby lepszy tytuł. Bo to jest książka o tym, na co zwracać uwagę, żeby czuć się bezpieczniej i o tym, że każde chodzenie na skróty, omijanie przepisów prędzej czy później zaczyna się mścić.
Pytań o katastrofę smoleńską nie unikniemy. Kto odpowiadał za organizację pamiętnego lotu?
– Dowódca 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, czyli tzw. specpułku. Zgodnie z instrukcją, która mówiła, w jaki sposób organizować przewóz najważniejszych osób w państwie. Kancelarie prezydenta, marszałków Sejmu i Senatu oraz premiera były dysponentami lotów. Ich zadaniem było powiedzieć, dokąd, z kim (ile osób), czym i kiedy chcą lecieć oraz co ze sobą zabrać. Ale tylko dowódca wie, czy ma samolot, który może polecieć i wylądować, czy ma – a przynajmniej powinien wiedzieć – załogę odpowiednio wyszkoloną. Czy pogoda na danym lotnisku i jego wyposażenie są właściwe itd. On odpowiada za to, by powiedzieć: lecimy, bo mam samolot, świetną załogę i lotnisko jest przygotowane lub nie lecimy, bo tego nie mam.
Co nie zostało dopatrzone?
– Jedną z tez, która pokutuje w trwającym sporze politycznym, a właściwie w sporze społecznym, to: Cała wina leży po stronie załogi. „Strona zamachowa” to na nią zrzuca. A to nie jest prawda. W każdej dziedzinie życia obowiązują przepisy. Kto jeździ samochodem, musi się stosować do przepisów o ruchu drogowym. W lotnictwie jest podobnie, tylko bardziej dokładnie. Pilot musi się co określony czas badać, muszą być sprawdzane jego umiejętności itd. Kto nie ma ważnych uprawnień, nie może wsiąść na pokład samolotu, podobnie jak kierowca bez prawa jazdy nie może prowadzić samochodu. Kierowca zawodowy szczególnie. W czasie tamtego lotu z czterech członków załogi tylko jeden miał prawidłowo nadane i ważne uprawnienia. Był to technik pokładowy.
Jak to możliwe?
– Część załogi nie miała przeprowadzonych, a wymaganych przepisami sprawdzeń. Okazało się zresztą, że nie tylko ta załoga, 80 procent pilotów w tym pułku było w dokładnie takiej samej sytuacji. I to nie była wina tych chłopców, tylko dowództwa. Jako cywil jestem odpowiedzialny za swoją licencję. W wojsku jest inaczej – nie można chodzić na skróty, bo wszystko jest zhierarchizowane, opisane. Żołnierze, którzy polecieli do Smoleńska, chcieli zrobić najlepiej jak potrafili coś, czego ich nikt nie nauczył. W naszym raporcie napisaliśmy, że szkolenie było prowadzone skrótowo, z pominięciem niektórych elementów. Działo się tak dlatego, że piloci uciekali ze specpułku. Okazało się, że 38-milionowego państwa nie stać na to, by zapłacić pilotom latającym z najważniejszymi osobami w państwie, by oni chcieli być z armią i tą jednostką związani tak długo, dopóki im zdrowie na to pozwoli. Woleli uciekać do cywilnego lotnictwa, gdzie zarabia się kilka razy więcej. Zanim się jednostkę opuszczało, trzeba było wyszkolić następców, ale bardzo szybko, bo to miejsce w cywilnym lotnictwie nie czeka. Zawiódł nie pan iksiński czy igrekowski. Zawiódł cały system.
Przyczyn katastrofy było więcej?
– Można je mnożyć. Przed startem nie przekazano załodze najnowszej prognozy pogody. Wiemy, kto ją miał. Rozmawialiśmy z tym człowiekiem. Nie potrafił powiedzieć ani nam, ani prokuraturze, dlaczego jego prognoza nie dotarła do załogi. Ale to nie była krytyczna sprawa, bo samolot z pasażerami ma dwa lotniska zapasowe, a na nich była dobra pogoda. Tej załogi nikt przez lata nie nauczył, że jak się odzywa system ostrzegania przed zderzeniem z ziemią, to załogi najpierw wznoszą się w górę, myślą potem. Tutaj system ostrzegania krzyczał przez kilkanaście minut. Cywilne załogi rozbijają się setki razy na symulatorach po to, by jeden raz – jak dojdzie do niebezpiecznej sytuacji w powietrzu – uratować pasażerów. Przykładem jest pilot, który wodował na rzece Hudson. On to opisał w swojej książce. Całe życie uczył się po to, by zrobić co do sekundy wszystko perfekcyjnie i udało mu się. Bez dwóch silników lądował w centrum dużego miasta na rzece i nikt nie utonął. A załogi 36. pułku od 2007 roku nie ćwiczyły na symulatorach. Jeden minister pytany, dlaczego piloci nie będą się szkolili na symulatorze w Rosji, powiedział, że dlatego, bo to jest ruski symulator. Tak, jakby te samoloty nie były radzieckiej konstrukcji.
- Jak wyglądało rosyjskie lotnisko?
- Co Maciej Lasek sądzi o narracji o wybuchu na pokładzie samolotu?
- Dlaczego załoga tupolewa od razu nie poleciała na lotnisko zapasowe?
- Dlaczego sporo osób wierzy w tezy Antoniego Macierewicza?
Odpowiedzi na te pytania w pełnej wersji rozmowy „Oni mają tezę: Ma być zamach” w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.