Niedawno obietnicę, która mnie – człowiekowi o konserwatywnych poglądach i chrześcijańskim patrzeniu na świat – sprawiła ból, złożył Donald Tusk. Lider PO zapowiedział że w pierwszym dniu po wyborach zaproponuje Sejmowi ustawę dopuszczającą aborcję do 12. tygodnia ciąży na żądanie kobiety. Dodał, iż dla przeciwników takich przepisów nie będzie miejsca na listach wyborczych jego partii.
Dla mnie ta zapowiedź jest gorzka i etycznie, i politycznie. Etycznie, bo każe mi się cofnąć o 60 lat. Był rok 1962 i moja Mama, ze mną pod sercem, wybrała się na pierwszą wizytę do ginekologa. Lekarz pospiesznie omiótł ją wzrokiem, miała 40 lat, i wręczył jej skierowanie na aborcję z jednozdaniowym komentarzem: „Chyba pani nie myśli tego bachora urodzić”. Skoro piszę ten komentarz, widać skierowanie wylądowało w koszu. Ale to nie zmienia faktu, że tak może działać i już w Polsce działało prawo do aborcji na żądanie. To powinna być przestroga.
Analitycy życia politycznego zaraz po słowach nieformalnego lidera opozycji orzekli, że jego obietnica była – rzuconą na próbę – formą pozyskania elektoratu szeroko rozumianej lewicy, a szczególnie młodych ludzi. Pachnie to machiavellizmem. Przypomnijmy, Machiavelli, autor „Księcia” dowodził na początku XVI stulecia, że przy sprawowaniu władzy cel uświęca środki. Nie tyko podręczniki etyki, ale i historii, szczególnie XX wieku, uczą, że Machiavelli się mylił.
Wcale nie jestem pewien, czy głosy odebrane partiom lewicowym zrównoważą straty Platformy. Te, które wywołają najpierw wycięcie z list PO kandydatów centrowo-prawicowych, a potem decyzje jej bardziej konserwatywnych wyborców. Jeden Bóg wie, kogo wybiorą, gdy zostaną sami z kartą do głosowania w kabinie. Obawiam się nadto, że niemało z nich, absolutnie nie chcąc głosować na PiS – który to już raz – odda głosy nieważne. Szkoda tych głosów, gdy przy urnach będzie się toczyło zasadnicze zmaganie o przyszły kształt Polski.