Kominiarz Marek Kot – rozmowa
Anna Konopka: Od pięciu lat jest pan kominiarzem, podobno z czystego przypadku. A jeszcze kilka miesięcy temu wydał pan samodzielnie książkę, w której opisuje historie opolan napotkanych w trakcie pracy. Pomysł niesamowity, ale jak do tego wszystkiego doszło?
Kominiarz Marek Kot: Wcześniej pracowałem w opolskiej fabryce na trzy zmiany. Było nawet nieźle, ale po czasie praca w nocy dała mi się we znaki na tyle, że już przysypiałem na tej maszynie. Zwolniłem się więc i jeszcze tego samego dnia złapałem za gazetę z ogłoszeniami. Zobaczyłem, że szukają pomocnika kominiarza…
To taki pierwszy etap tej pracy. Łatwo było się dostać?
– Poszedłem na rozmowę przekonać się, czego oni tak naprawdę wymagają. Okazało się, że nie można mieć lęku wysokości i trzeba być gotowym do pracy w trudnych warunkach. To nie był dla mnie problem. Po trzech latach praktyki podszedłem do egzaminu czeladniczego. Za rok zdaję egzamin mistrzowski.
Wygląda na to, że pracy się pan nie boi, jak i ryzyka związanego ze zmianą.
– Uczyłem się na tokarza i spawacza. Już wtedy w szkole mówili mi, że mam potencjał w technicznych kierunkach, że muszę iść na studia… Ale mi się nie chciało. Byłem ciekawy świata, chciałem zdobyć samodzielność od razu. Zacząłem uczyć się języków – włoskiego, angielskiego i niemieckiego. Na początek wyjechałem do Włoch.
Początek lat 90. to był boom na zagraniczne wyjazdy „za chlebem”. Polacy szukali szczęścia m.in. w Niemczech, Hiszpanii i Grecji.
– Faktycznie, to były popularne kierunki. Choć Włosi próbowali nieco uszczelnić granicę w tamtym czasie. Dlatego sprawdzonym sposobem, zwłaszcza dla Polaków, było powołanie się na Jana Pawła II. Sam tak zrobiłem. Powiedziałem na granicy, że jadę zobaczyć papieża.
I jak już pan się dostał do Włoch „na papieża”, to czym się tam zajął?
– Najlepszą pracę w życiu zdobyłem właśnie wtedy – w górach przy wypasie owies. Po przyjeździe z dworca szło się pod miejscowy kościół. Na tzw. stójki, gdzie lokalsi proponowali pracę przyjezdnym. W tamtym czasie wielu Polaków jechało do Włoch. Byliśmy znani jako dobrzy pracownicy. Jeden rolnik podszedł do mnie, kiwnął palcem, dając mi znać, że się nadaję do owiec, i pytał czy biorę. W ogóle nie znałem włoskiego, ale dogadywaliśmy się na migi i trochę – jeszcze wtedy – łamanym angielskim.
Nie zanudził się pan przy tej robocie?
– Spędziłem pół roku w górach, mieszkając sam w chacie. Pracowałem jako pasterz. I co najlepsze – za nikim nie tęskniłem. Przez lata wracam z sentymentem do tego okresu. Mimo, że byłem tak młodym człowiekiem, to wtedy wyciszył się mój porywczy charakter. Zobaczyłem życie w nowym ujęciu. Pojawiły się pytania „po co?”, „na co?”, „dlaczego?”.
Dla młodego chłopaka taki wyjazd mógł być sposobem na odkrycie siebie, swoich pragnień i celu życia?
– Dla młodego chłopaka ze wsi spod Nysy owszem, był. Ale dla znajomych i bliskich mi osób ten wyjazd był zupełnie niejasny. Od ojca usłyszałem m.in. co to ja wyprawiam…
Ale wcale się pan nie zniechęcił. Bo zanim finalnie dotrze pan do Opola i napisze książkę, to tych podróży było znacznie więcej.
– Po pół roku wróciłem do kraju. Pojawiła się dziewczyna i poważniejsze plany na tzw. życie. Ruszyłem ostro z nauką niemieckiego, bo szybko się zorientowałem, że bez znajomości języka w danym miejscu człowiek zawsze będzie „obcy”. Starszy brat mnie w to wciągnął, on znał świetnie gramatykę i ciągle mnie szkolił, choć ja, jak zawsze, uczyłem się „na skróty”. I pojechaliśmy do tych Niemiec. Pracowałem u rolnika, a gdy chwyciłem język, zmieniłem pracę na lepiej płatną. Pomagałem w urzędach, z wizami, w kontaktach z pracodawcami…
A potem już poszło…
– Gdy nabrałem biegłości językowej i doświadczenia, to jeździłem jako kierowca ciężarówki po całej Europie. W końcu też dotarłem do Anglii, gdzie mieszkałem dwa lata. To był wtedy świetny czas na Wyspy.
Chyba nie chodziło już tylko o zarobek?
– Pieniądze dawały mi niezależność, ale od zawsze lubiłem poznawać ludzi. To miało dla mnie znaczenie, zwłaszcza za granicą. Dlatego też zwykle rozglądałem się, by gdzieś zawrzeć interesującą znajomość, nawet prostą wymianę zdań. A gdy już się udało pomówić o głębszych kwestiach, jak duchowość, różnice kulturowe, czy np. II wojna światowa, to naprawdę byłem szczęśliwy.
Kiedy nastąpił przełom w tym pana podróżowaniu?
– Gdy pracowałem na angielskim lotnisku w Luton, około 70 km od Londynu, otworzyły mi się oczy na świat. Zrozumiałem, że w życiu można więcej, tylko trzeba być otwartym na możliwości. Tam często lądowały wielkie gwiazdy muzyki i sportu, które jako pracownik mogłem spokojnie obserwować w specjalnej strefie z bliska. Podglądanie ich było niezwykle ekscytujące. Widziałem np. Madonnę, Georga Michaela czy Roda Stewarta, o którego autografie marzyłem całe życie. Podpisu nie zdobyłem, ale jakoś musiałem się wyróżnić spośród fanów, bo to mnie Rod klepnął po plecach rzucając: „Ty pewnie jesteś Polakiem, czyli świetnym kolesiem”, co miało być wielkim komplementem. Założyłem wtedy, że powiedział tak ze względu na sukcesy polskiego bramkarza, który grał w drużynie, której on bardzo kibicuje. Ale to nie o to w gruncie rzeczy chodziło w tym oglądaniu gwiazd.
Przyglądanie się celebrytom skłoniło pana do jakiś wniosków?
– Choć to gwiazdy, to poza tym zwykli ludzie, którzy poszli za swoimi marzeniami. Nic więcej. Oni są tacy jak każdy z nas. Znajdują się tylko na innym etapie kariery. Patrząc na takiego Roda Stewarta, oczywiście czujemy ekstazę, ale w gruncie rzeczy to prosty facet, który odkrył swój talent. Celebryci osiągnęli coś na ogół tylko dlatego, że wyszli poza swoją strefę komfortu, czasem ktoś im pomógł na początku. A dziś są naszymi idolami. Może to brzmi banalnie, ale postanowiłem wziąć z nich przykład. Z czasem to uczucie we mnie ewoluowało, dużo rozmyślałem. Między innymi oglądając koncerty takich artystów.
– Dlatego wydał pan książkę będąc po prostu kominiarzem? Ktoś by powiedział, facet czyści kominy i nagle wziął się za pisanie. No zwariował…
– I wielu znajomych tak mówiło, słysząc, że piszę książkę. Nie wierzyli. Natomiast moja pierwsza myśl o napisaniu czegoś na serio pojawiła się w Grecji podczas jednej z podróży. Ten kraj to moja pierwsza miłość. Sama myśl o książce tkwiła we mnie od lat, ale sam faktycznie nawet nie myślałem o tym na poważnie, że to jest w moim zasięgu. W końcu przestawiłem to myślenie. Planowałem napisać o podróżowaniu i Grecji, ale wszyscy przecież Grecję znają, coś o niej słyszeli. To nie byłoby nic wyjątkowego. Porzuciłem ten pomysł.
Aż trafił pan na niepozorne kominiarstwo.
– Po drodze, między różnymi doświadczeniami pojawiło się kominiarstwo. Ale podmiotem wiodącym okazał się tu… guzik.
Jak to guzik?
– To guzik widzą wszyscy, gdy widzą kominiarza. Nie sadzę, dym, komin, dach czy cylinder – tylko guzik. Każdy się za niego łapie i każdy wtedy do mnie się uśmiecha. Gdy wchodzę do mieszkania, to pierwszym pytaniem jest: „Czy mogę złapać za guzik?”, a nie „Czy sprawdzi pan wentylację?”. Dlatego cały czas – pół żartem, pół serio – zastanawiam się, czy pierwszą funkcją kominiarza w społeczeństwie nie jest jednak ta związana z guzikiem. A dopiero później ta związana z czyszczeniem komina (śmiech).
Każdy z nas gdzieś tam słyszał o zwyczaju łapania się za guzik na widok kominiarza, bo to ma przynieść szczęście. Ale czy naprawdę te reakcje są aż tak emocjonalne?
– Sam wcześniej to robiłem. Najczęściej myśląc o moich wymarzonych podróżach, życząc sobie, by wypaliły. Ale dopiero gdy zostałem kominiarzem i gdy jechałem sobie rowerem przez Krakowską w Opolu, zrozumiałem, jakie to dla ludzi ma gigantyczne znaczenie. W związku z tym, że ludzie mnie fascynują, postanowiłem czasem ich podpytać, o czym wtedy marzą. To mnie zwyczajnie bardzo ciekawiło. Dlatego gdy ktoś mnie pyta, czy może mnie złapać za guzik, zwykle się zgadzam. Uważam, że to miłe. Ale wiem, że kolegów najczęściej to denerwuje (śmiech). Nie wszyscy jednak chcą zdradzić swoje życzenia. Czasem są zbyt intymne.
O czym marzą opolanie, gdy widzą kominiarza?
– Niektórzy nie potrafią odpowiedzieć na to pytanie. Słysząc je milkną i to bardzo smutne. Ale są tacy, co wymieniają marzenia jednym tchem. Najciekawsze i najpiękniejsze marzenie, jakie zdradziła mi pani w wieku 80 lat, było to, że chciałaby się zakochać. Pogratulowałem jej z głębi serca. Najczęściej jednak ludzie marzą o dość prozaicznych sprawach. Trochę dołuje mnie fakt, że prym wiedzie wygrana w lotto. Ale są i podróże, a na czwartym czy piątym miejscu zaczynają się takie marzenia jak zdrowie i troska o inną osobę. I to już wzbudza głębszą refleksję.
I to właśnie te rozmyślania skłoniły pana do napisania książki, której bohaterami są opolanie napotkani podczas kontroli kominiarskiej?
– Wymyśliłem sobie, że napiszę książkę o tej właśnie relacji. Krótkiej, ale intensywnej i intymnej. Taką właśnie relację zawiązuje się przy tak prozaicznej pracy jaką jest czyszczenie kominów. Bo udaje się usłyszeć ludzkie myśli zdradzone bez krępacji. Napisałem więc o tym, co ludzie mówią mi na co dzień. Ja ich nie nakłaniam do zwierzeń.
„Tajemnice kominiarza” ujrzały światło dzienne 7 czerwca. To pakiet 22 opowiadań wręcz „wyniesionych” z mieszkań opolan.
– Poruszam wiele obszarów: osobistych i wrażliwych. Napisałem książkę tak, jak czuję i tak, jak widzę otaczający świat, czyli prosto i zwyczajnie. To za każdym razem tego typu relacja, że ja jestem brudny i stojący w czarnym uniformie, a ktoś się do mnie uśmiecha, podchodzi z nadzieją i łapie za ten guzik… I to dlatego z guzikiem często w moich opowiadaniach przeplatam wątek romantyzmu i magii. Bo to właśnie po totolotku są marzenia o miłości. A także wszystko inne, co nie ma materialnej wartości.
Wygląda na to, że obojętnie czym by się pan nie zajmował, to zawsze najciekawsi są napotkani ludzie… Kominiarz odwiedza domy, a co dom, to inna historia… No, praca marzeń!
– Z tą pracą się kładę i wstaję. Budząc się, często myślę, kogo ciekawego dziś spotkam. Ale ja tak naprawdę, nic nie robię poza swoją robotą. To ci napotykani ludzie sami chcą się odkryć. Bo przed obcym jest łatwiej. Czujemy się anonimowo. Przekraczając próg czyjegoś domu, wchodzimy na czyjś „święty obszar”. Taki ktoś całkiem inaczej się zachowuje podczas spotkania na chodniku, a inaczej podczas wizyty u niego w domu.
Ludzie u siebie w domu pozwalają sobie na bezpośredniość?
– Są bardziej otwarci i odważni w udzielaniu odpowiedzi. Choćby na np. tak zwykłe pytanie, jak to, skąd w ich domu jest taki a taki instrument, który np. zobaczę idąc do komina. Od zagajenia zaczyna się prosta rozmowa, która nagle przechodzi w kolejne obszary życia tego człowieka. Ludzie opowiadają mi nagle, kim są, jakie sukcesy w życiu odnieśli, jakie mają marzenia i problemy, na co chorują…
Kominiarz może poczuć się jak psychoterapeuta?
– To proces bardzo ciekawy społecznie. Niektórzy na kominiarza po prostu czekają. Mają to dokładnie odnotowane. Wiem to, gdy wchodzę do domu, a tam już czeka kawałek ciasta na stole, gotuje się woda na herbatę. Odkryłem przez to, że wiele osób woli porozmawiać z kimś obcym, niż z kimś z rodziny. To może być rozmowa błaha, zdradzenie problemu, swojej pasji czy podzielenie się czymś, o czym nie wie nikt inny. Pojawia się taki komfort psychiczny, że łatwiej się wygadać. Bo kominiarz to przecież tylko kominiarz, czyści komin i wychodzi. Nie ocenia ludzi, tylko stan komina.
Odwiedzając tyle domów, trafia pan też w centrum życia różnych ludzi. A to już loteria. Bo zastaje pan różne środowiska i problemy. Co kryje się za drzwiami polskich domów?
– Trafiają się różni ludzie, także tacy z mocno zakorzenionym stereotypem. Nie do obalenia kompletnie ze względu na brak otwartości umysłu. To efekt dzieciństwa i wychowania, ale też doświadczeń systemu komunistycznego, w jakim żyli szczególnie starsi Polacy. Myślę sobie, także jako rodzic, że warto zostawiać dziecku przestrzeń do podejmowania własnej decyzji.
Codziennie napotyka pan setki osób i historii. Jak pan dobrał bohaterów do książki?
– Ta książka może być elementem każdej dyskusji. Nawet na randce, na której przecież zakochane pary rozmawiają o planach i marzeniach… Głównym powodem jest to, że coś koło nas istnieje, jest widoczne bardzo, ale my się nad tym nie zastanawiamy. To tak jak ten guzik, który jest dla jednych tradycją, a dla innych zabobonem, ale bardzo żywo funkcjonuje. Nie tylko w Polsce, ale i w Niemczech, USA… Łapiemy się na widok kominiarza odruchowo. W tej książce tę niewidzialną codzienność, tę tajemnicę ukrytą za jakąś zasłoną ja po prostu pokazuję.
Czy opolanie się rozpoznają na kartach opowiadań?
– Siłą tej książki jest autentyczność, bo to historie z życia wzięte. To coś, co zapamiętałem, co ułożyło się w coś głębokiego i mnie zainspirowało do pisania. Historie przeplatają się z fikcją literacką. Danym bohaterem może być każdy. A kilka osób, które znam nieco lepiej, z pewnością się rozpozna.
Tą książką obala pan pewne stereotypy i robi zarazem coś unikatowego. Chyba nie ma w Polsce kominiarza, który opisał w taki sposób swoją pracę i przy okazji zapewnił nieco promocji dla Opola.
– Nazywam to tym „klepnięciem Roda Stewarta” (śmiech). Mój przykład pokazuje, że warto uwierzyć w siebie. Tak naprawdę napisać książkę może każdy, kto… potrafi pisać. W tym celu nie trzeba skończyć filologii, mieć stopnia doktora. Myślę też, że strach to największa emocja, która spycha nasze marzenia w ciemny kąt. Dlatego za pośrednictwem tej książki życzę wszystkim równowagi w życiu. To recepta na poradzenie sobie z nadmiarem szczęścia albo pecha.
Jak zareagowała branża, koledzy kominiarze?
– Książka jest o Opolu i ludziach stąd. Ale te historie mogą się dziać tak samo we Wrocławiu, jak i na całym świecie. Jej tematyka jest globalna. Branża wyraziła uznanie, m.in. nasza opolska Korporacja Kominiarzy. Na co dzień jestem prezesem fundacji Akademia Kominiarza, w której chcemy promować kominiarstwo pod kątem literackim. Wszystkich zainteresowanych naszymi działaniami, jak i samą książką zapraszam na www.tajemnicekominiarza.pl.
Czy pójdzie pan za ciosem i będzie kolejna książka?
– Mogę zdradzić na razie tyle, że nad nią pracują. Jest szansa, że ukaże się na wiosnę.
Czytaj także: Dawni koledzy z Piersi znów wbijają szpilę Pawłowi Kukizowi. Jego własną piosenką
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.