Nie wiem, jak się powinnam zwracać: „panie Janie” czy „Jasiek”? Z drugiej strony, wiek młodzieńczy ma pan za sobą…
Jasiek Mela: To prawda. Ale to „Jasiek” będzie się za mną długo ciągnęło, bo przy tych medialnych sprawach ludzie zapamiętują to, co było najbardziej spektakularne. Nawet miałem ostatnio spotkanie, gdzie ktoś do mnie podszedł i ze zdziwieniem powiedział: „Ooo, to pan już jest dorosły”. A ja mam 34 lata na karku (śmiech), żonę i dwoje dzieci.
– Czy często pan wraca do tamtych bolesnych wydarzeń sprzed lat, które wstrząsnęły całą Polską i, jak pan już zauważył, mocno utkwiły nam w głowach?
– Przez wiele lat spotkań publicznych doszedłem do wniosku, że z jednej strony pretekstem do nich są moje dokonania. Ale te dokonania tak naprawdę są motywem do przechodzenia przez różne osobiste trudności i kryzysy. Więc, paradoksalnie, tym ważniejszym elementem nie są te dokonania, a moje trudne doświadczenia. Jednego bez drugiego by nie było.
– Po wypadku, na skutek porażenia prądem, traci pan rękę i nogę. Co było wtedy najtrudniejsze?
– Wypadek i niepełnosprawność nie były najtrudniejszym doświadczeniem. Parę lat wcześniej straciliśmy dom w pożarze, niewiele później straciłem młodszego brata, który utonął na moich oczach. Takie nieodwracalne doświadczenia kogoś bliskiego są najtrudniejsze. A w tym wszystkim trudna jest pewnego rodzaju samotność. Nawet, jeśli obok nas są bliskie osoby, towarzyszące w naszym cierpieniu, to taka każda tragedia jest jak wąska droga nad przepaścią, gdzie zmieści się tylko jedna osoba. Nawet, jeśli mamy obok siebie kochających rodziców, przyjaciół to i tak każdy musi się zmierzyć ze swoim demonem. To jest taki kawałek cierpienia, do którego nie daje się nikogo zaprosić. Kiedy dzieje się coś strasznego, to mówi się, że świat się zatrzymuje w miejscu. Ale to nasz świat emocjonalny się zatrzymuje, bo wszystko dookoła pędzi.
– To, co pan opowiada, jest jak historia biblijnego Hioba, kiedy nagle wszystko się traci.
– Trochę tak, ale nawet historia Hioba pokazuje, że wytrwałość oraz zaufanie w długiej perspektywie czasu popłacają. Sam tego doświadczyłem. To są momenty próby w życiu, kiedy bardzo trudno uwierzyć rozumem i sercem w to, że coś jeszcze jest przed nami, coś lepszego.
– Czy tak właśnie było, kiedy jako 13-latek obudził się pan w nowej sytuacji, kiedy było wiadomo, że będzie już inaczej żył?
– Tak było. Trudno jest, kiedy wydaje się, że ścieżka, którą dotychczas szliśmy, się skończyła i przed nami nie ma już żadnej innej. Wtedy byłem przekonany, że bez ręki i nogi już się nie da żyć. Tym bardziej być szczęśliwym, czy że jakaś dziewczyna mnie pokocha. Byłem przekonany, że już nie założę rodziny.
– Najpierw wrócił pan normalnie do szkoły.
– Ten wypadek wydarzył się między pierwszą a drugą klasą gimnazjum podczas wakacji. Mieszkałem wtedy w Malborku. Pół roku później, od drugiego semestru, wróciłem do szkoły. I bardzo się bałem, ale większość obaw, że zostanę wyśmiany, niezaakceptowany była nieprawdziwa. Bo okazało się, że moi rówieśnicy zostali bardzo dobrze przygotowani na tę sytuację. Wiedzieli jak mnie wspierać, a zarazem nie wyręczać. Bardzo dobrze mnie przyjęli.
– Potem było już wychodzenie na prostą?
– To wychodzenie na prostą to były wzloty i upadki. I trwało latami. A tych momentów powrotu do braku samoakceptacji miałem naprawdę wiele. Potem było pierwsze wyjście na basen po wypadku i pierwsze wakacje. To naprawdę były małe kroki do samoakceptacji.
– Ale przyszedł czas, kiedy pan wreszcie spojrzał w przyszłość.
– To wszystko dzięki ludziom, których spotkałem na swojej drodze. I osobom niepełnosprawnym, które wyszły zwycięsko z tej walki o samoakceptację. One stanowiły i nadal stanowią realny przykład, że osoba z niepełnosprawnością nie musi siedzieć zamknięta sama w czterech ścianach. W życiu trzeba się skupiać na możliwościach, a nie na ograniczeniach. Na tym, co możemy, a nie na tym, co nam los odebrał. U człowieka to naturalne, że porównujemy się do tych, co osiągnęli więcej.
– Tragiczne wydarzenie z pana życia stało się gotowym scenariuszem filmu „Mój biegun”.
– Ten film powstał dużo później, kiedy wyprowadziłem się już z domu. I większość sytuacji w tym filmie wiernie pokazuje to, co wydarzyło się w moim życiu. Nieprawdziwa jest tylko jedna ze scen, mianowicie ta, kiedy mój tato przychodzi do Marka Kamińskiego, ekstremalnego podróżnika, żeby zabrał mnie na wyprawę. W życiu wyglądało to tak, że moja mama poprzez wspólnych znajomych zapytała Marka, czy zgodziłby się odwiedzić mnie w szpitalu, ale to zaraz po wypadku. A pomysł na wspólną wyprawę to pomysł Marka Kamińskiego i jego przyjaciół. Czasem tak jest, że ludzie mają taką potrzebę pomóc innym. Być może Marek Kamiński potrzebował zrobić coś więcej dla kogoś. I napatoczyłem się ja ze swoją historią, tak Marek zaprosił mnie na wyprawę na Biegun Północny. To się odbyło raptem kilka miesięcy po moim wyjściu ze szpitala, a przygotowania trwały półtora roku.
– I jak wyglądały?
– To codzienne żmudne treningi rozpisane na każdy dzień tygodnia. Szczerze mówiąc, dokładnie tego już nie pamiętam, bo wyprawa miała miejsce 19 lat temu, więc to stare dzieje. Na pewno posłużyło mi to do tego, żeby konfrontować się ze swoimi planami, marzeniami a nie otaczać się wymówkami. To była lekcja życia, która w wielu planach mi pomaga.
– Musiał zostać jakiś ślad w pamięci z wyprawy najmłodszego na świecie polarnika. Polarnika z niepełnosprawnością.
– To, co zostało, to powidoki (wrażenie wzrokowe utrzymujące się jakiś czas po ustaniu bodźca, który to wrażenie wywoła – aut.). Miałem piętnaście lat jak wyruszyłem na Biegun Północny, a szesnaste urodziny obchodziłem na Antarktydzie, w stacji polarnej, podczas wyprawy na Biegun Południowy. Tyle ludzi nam mówiło, że to się nie uda, a to się powiodło. Wtedy sobie uświadomiłem, czym jest słowo „niemożliwe”. Świadomość, czym była ta wyprawa, przyszła z czasem. Bo zacząłem wyznaczać sobie kolejne cele.
– Potem były następne wyprawy
– Tak, na Kilimandżaro, na Elbrus, na El Capitan. Potem był triatlon i zawody triatlonowe. Każda wyprawa pozostawia slajdy i powidoki (śmiech). Ludzie pamiętają to, co było spektakularne, a dla mnie większe znaczenie mają wyprawy mniej oddalone w czasie, na przykład wyjazd na saksy (śmiech).
– Był pan na saksach? Gdzie?
– Pojechałem do Norwegii, bo tam dobrze płacili. Kupiłem sobie pierwszy dobry aparat fotograficzny za pomoc przy remontach. Fotografowanie to jedna z moich pasji, która mi pomaga. Zdecydowanie bliższa jest mi wyprawa z moją jeszcze wtedy dziewczyną, a obecną żoną do Patagonii. Pojechaliśmy, kiedy dowiedzieliśmy się, że moja ukochana jest w ciąży, zanim wpadliśmy w pieluchy. To miało dla mnie wielkie znaczenie, a niekoniecznie było tak spektakularne jak wyprawy na biegun.
– A jak jest dzisiaj?
– Dzisiaj myślę sobie, że łatwiej wyruszyć na oba bieguny mając naście lat, niż być na co dzień dobrym człowiekiem. I spędzać czas z bliskimi, którzy znają nasze dobre i słabe karty. Dzisiaj już nie jest ważne, co robiłem dwadzieścia lat temu. Ważne jest, jak podzielę się tymi doświadczeniami z moimi dziećmi.
– Co więc dzisiaj robi Jasiek Mela?
– Przez jedenaście lat, do pandemii, prowadziłem fundację, pomagałem osobom niepełnosprawnym. Teraz prowadzę szkolenia dla firm i korporacji. Między innymi współpracuje z fundacją „Wypłyń na głębię” z Opola, stworzyliśmy wspólny program profilaktyczny dla dzieci i młodzieży, żeby moim doświadczeniem pomagać im na płaszczyźnie walki psychicznej. Prowadzę spotkania w hospicjach, domach dziecka i wielu innych miejscach. To wszystko staram się łączyć z tym, co jest dla mnie najważniejsze – żoną i dziećmi.
– Czy rodzice są nadal tacy zatroskani o pana życie?
– Moi rodzice są wspierający i nie są przesadnie zatroskani. Wiele lat temu swoją mądrością doskonale wiedzieli, jak w życiu jest ważna samodzielność. Przez lata prowadzenia fundacji pracowałem z moją mamą, która jest świetnym psychologiem. Czasami coś wspólnie możemy zrobić. Mój tato zajmuje się między innymi montażem pomp, pieców i ostatnio prowadziłem wykład motywacyjny w firmie zajmującej się pompami ciepła, więc spotkaliśmy się zawodowo (śmiech). Mam z nimi relacje rodzinne i przyjacielskie.
– Zapraszają pana też do zakładów karnych. Co chcą od pana usłyszeć skazani?
– To są jedne z najtrudniejszych spotkań, zarazem najpiękniejszych. W życiu tak jest, że nie do końca nam jest dane po równo. Podkreślę, że każdy człowiek ma swoją godność i wartość. Ocena tych ludzi przychodzi nam prosto, ale kiedy się pozna historie tych ludzi, a ja mogłem je poznać, wcale nie jest już taka zero-jedynkowa. Często osadzeni mnie pytają, jak sobie radzić, kiedy przychodzą demony przeszłości. Pytają mnie, co zrobić, żeby uwierzyć w siebie. I żeby nie iść po linii najmniejszego oporu, a coś dobrego zrobić ze swoim życiem. Spotykam ludzi, którzy po raz pierwszy odsiadują wyrok, ale też recydywistów.
I często to się rozbija o jakąś mentalność, bo oni wychodzą za bramę i wcale nie czekają na nich organizacje pozarządowe oferujące pomoc. Nie czekają firmy dające od ręki pracę. Za to za bramą czekają starzy znajomi, którzy wciągają w to, co już było. Dla jednych walka w życiu wynika z fizycznych ograniczeń, dla innych walka dotyczy psychiki. I ograniczeniem będzie dom, z którego się wychodzi. Moja rola polega na zapaleniu światełka nadziei. Można od siebie dać wiele, ale jeśli ktoś nie będzie miał woli i odwagi do zmiany życia, to niewiele można.
– Utkwiło mi w głowie zdanie Marka Kamińskiego, człowieka biznesu, polarnika, z którym pan podróżował: „Człowiek jest wart tyle, ile w sobie zmieści”. Słuchając pana, widzę, że wiele w panu zaszczepił.
– Zdecydowanie tak się stało. Pierwsza wyprawa z Markiem była dla mnie bardzo ważna. Nie deprecjonuję samej wyprawy, ale Marek mówi, że w życiu ważna jest droga, a nie sam cel. Biegun Północny nas napędzał, ale najważniejsza była wspólna droga. Podczas tej drogi wiele się wydarzyło, bo to był czas patrzenia i słuchania mojego nauczyciela Marka. To procentuje we mnie do dzisiaj. Wtedy to była pewna odpowiedzialność, która na mnie spadła. Marek dał mi możliwość wspólnej wyprawy, ale nie zaprosił mnie na sanki, żeby zaciągnąć na biegun. Wiedziałem, że muszę dać coś od siebie, dlatego ta wyprawa była tak ważna.
– Usamodzielniła pana?
– Po wyprawie na Biegun Południowy wiedziałem, że nie można siedzieć i czekać, że Marek, czy ktoś inny mnie zabierze na jakąś trzecią wyprawę, tylko zacząć działać już samemu. I to było bardzo ważne. Zdecydowanie Marek jest dla mnie takim motywatorem i nauczycielem.
– Myślę, że powinien pan napisać książkę.
– Dotychczas miałem już okazję z wydawnictwem National Geographic wydać książkę „Poza horyzont”, ale to stare dzieje, sprzed jedenastu lat. To książka jest o tym jak ta nasza rozmowa – o wyprawie, ale też o życiu i trudnościach. Dla mnie to dowód, że muszę napisać kolejną. Przymierzam się do napisania, ale póki co mam wiele wymówek, bo dzieci itd. Ale już wiem, że dla chcącego nic trudnego.
– A co teraz na horyzoncie?
– Zdecydowanie żona i dzieci, 3-letnie i 1,5-roczne. A najbliższa wyprawa, która mnie czeka, to na początku czerwca z żoną na porodówkę (śmiech).
Czytaj także: Dawid Nickel: W Kędzierzynie-Koźlu żyłem w dwóch światach
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.