– Byłem we właściwym miejscu we właściwym czasie. Wymyśliłem coś, co zostało zauważone – odpowiada Janusz Gilewicz na pytanie „jak znalazł się w takim towarzystwie?”.
Ponad trzy dekady temu zaczął malować na kurtkach, z reguły motocyklowych, małe dzieła sztuki. Był rok 1989, upadła „żelazna kurtyna”, co miało też wpływ na to, że Amerykanie, znacznie bardziej zainteresowali się także kulturą z jej drugiej strony.
Janusz Gilewicz mieszkał wtedy w Nowym Jorku i postanowił to wykorzystać. Obok klasycznych czaszek na kurtkach zaczął malować także religijne symbole. Wyprodukował serię z rosyjskimi ikonami, które wylądowały w Barney’s, czyli jednym z najlepszych sklepów na Manhattanie. Jego klientami zostały sławy, głównie ze świata rozrywki. I ta idea tak się rozrosła, że przez te blisko 30 lat namalował około 300 skórzanych dzieł, każde niepowtarzalne.
– Każda z tych kurtek to opowieść, która żyje własnym życiem i pozwala noszącemu ją wyróżnić się z tłumu. A przy tym stworzyć własną historię. Kto wie, może równie wyjątkową – obrazuje artysta.
Z Opola do Italii
Urodził się i wychowywał w Opolu. Tutaj chodził do Państwowego Studium Kulturalno-Oświatowego i Bibliotekarskiego. Pracował m. in. jako nauczyciel i miał też grupę teatralną. Aż ze stu dolarami w kieszeni wylądował w Jugosławii. A stamtąd przedostał się do Włoch, zamieszkał w obozie dla uchodźców w Latinie.
– 600 miejsc na 2500 ludzi, warunki nie do przyjęcia – wspomina Janusz Gilewicz. – Na początku spałem na korytarzu z kijem do odganiania szczurów i jakiś groźnych typów. By trochę się od tego oderwać zacząłem wychodzić na ulice. Malowałem portrety i rozdawałem je jako prezenty. Po pewnym czasie ludzie się do mnie przyzwyczaili. Zaczęli dawać mi jedzenie, a nawet płaci – opowiada.

– Raz nawet miejscowy artysta wziął mnie do namalowania 18 obrazów dla jakiegoś swojego klienta. No i mogłem u niego mieszkać w piwnicy. To było takie moje pięć minut szczęścia. Bo dodatkowo w pewnym momencie pojawił się u mnie jakiś dyrektor administracyjny z Watykanu, który miał przyjaciela po sąsiedzku i ten szukał nietypowego prezentu dla Jana Pawła II. Umówiliśmy się na jakiś ciekawy portret papieża i praca się spodobała. Zostałem nawet zaproszony na pasterkę do Bazyliki Świętego Piotra – wspomina.
Dzięki temu zleceniu miał też wreszcie trochę pieniędzy i pojechał do Rzymu. Zaczął malować na chodnikach Madonnari. To sztuka polegającą na przedstawianiu, za pomocą nietrwałych i półtrwałych materiałów, projektów artystycznych na chodnikach, ulicach i placach miejskich. I przy takiej działalności, wśród grupy ludzi, którzy kłócili się o znaczenie jego obrazu, zwrócił na niego uwagę pewien twórca filmowy. Jak się okazało, szukał artysty do pomocy przy włosko-amerykańskim filmie „Black Delirium”. Główną rolę grał John Phillip Law, znany choćby z roli Pygrara w „Barbarelli” z Jane Fondą.
Janusz Gilewicz w apartamencie, aktor na wsi
– Rozpoznałem tego aktora, co go mocno zaskoczyło, bo Włosi w ogóle nie za bardzo się w tym orientowali. Na planie zostałem kimś w rodzaju jego alter ego. Pokazywałem mu na przykład, jak się zachowywać przed kamerą, żeby to wyglądało naturalnie. Potem nawet sam zainteresował się malowaniem i zaczęliśmy wspólnie tworzyć. Do tego stopnia, że dał mi klucze od swojego luksusowego apartamentu w hotelu. Sam sobie znalazł jakieś mieszkanie na wsi, bo takie miał życzenie – śmieje się Janusz Gilewicz.
Namalował Amerykaninowi jego portret. Ten chciał mu za niego zapłacić, ale nie było o tym mowy. Gdy się upierał, młody Polak zasugerował, by spełnił inną prośbę: napisał do amerykańskiego konsula list w którym poprosił o przyznanie mu politycznego azylu. No i udało się.
– We Włoszech powiedzieli mi, że jeśli chcę zostać, muszę się ożenić albo odnieść jakąś poważną kontuzję – tłumaczy rozbawiony Gilewicz. – Różne myśli chodziły mi po głowie. Szukałem fikcyjnej żony, zastanawiałem się nad złamaniem ręki. To było tak absurdalne, że w kontrze do tego postanowiłem jednak jechać do tych Stanów Zjednoczonych, chociażby na chwilę i zobaczyć co z tego wyjdzie.
- Jak wyglądał „amerykański sen” Janusza Gilewicza?
- Skąd pomysł na pisanie ikon na kurtkach?
- Jak został dyrektorem łąki?
- Co pomogło mu wyróżnić się na tle innych artystów?
Odpowiedzi na te pytania w pełnej wersji tekstu „Artysta, który nie lubi się powtarzać” w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.