Hanna Bakuła (ur. 1950 r.). Ukończyła Wydział Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W 1981 zamieszkała na Manhattanie, a w USA zdobyła wiele nagród, w tym stypendium IREX z rekomendacji Fundacji Guggenheima, ponadto została laureatką Festiwalu Malarzy Słowiańskich w Nowym Jorku. W 1997r. założyła na nim imienną Fundację Hanny Bakuły, a w 1999r. powstał przy niej Klub Kobiet. Fundacja zajmuje się pomocą dzieciom z domów dziecka w Kielcach i Warszawie. Wydała 22 książki, w tym dwie bestsellerowe powieści: „Hazardzistka” oraz „Idiotka. Miłość w Nowym Jorku”.
– Obawiałam się, że się nie dodzwonię, bo nie zamierza pani rozmawiać z dziennikarką z prowincji…
Hanna Bakuła: Czy pani zwariowała? Przecież każdy dobry dziennikarz jest dobry.
– Jak to możliwe, że największa kolekcja pani prac jest na Opolszczyźnie, w Prudniku w Galerii „No Ba!”.
– Nie ma drugiej takiej galerii na świecie, która miałaby tyle moich prac. To jest rarytasem, że mogę pokazać tyle ich w jednym miejscu. Do tego w tak cudnym miejscu, w XVI-wiecznej kamieniczce przy Rynku. Moje prace podarowałam dwadzieścia lat temu Muzeum w Prudniku, to duże prace olejne. A to dlatego, że nie miałam ich gdzie przechowywać, część tych prac przyjechała ze mną jeszcze ze Stanów. Przyjaźniłam się z Urszulą Rzepielą, która była wtedy dyrektorem prudnickiego muzeum. W dwóch transzach przekazałam notarialnie bardzo dużo obrazów olejnych. Ci z muzeum są fantastyczni, są młodzi, pełni energii. Miastu Prudnik jestem bardzo wdzięczna. Podczas wakacji tłumy odwiedzają muzeum i moją wystawę. A ona jest tak na uboczu. W sensie świata…
– Czy chce mi pani powiedzieć, że centrum świata jest tam, gdzie go tworzymy?
– Nieee… To mnie w ogóle nie obchodzi. Nie jestem filozofem, jestem malarką. Nie wiem, gdzie jest to centrum, ale chętnie bym się dowiedziała. Jak się pani dowie to proszę mi przekazać.
– Nie powie pani, że po Manhattanie, w Nowym Jorku na stypendium, po spędzonych tam dziewięciu latach, chciała pani największą kolekcję swoich prac umieścić w Prudniku.
– W życiu wykonujemy swoje zamierzenia, a ja zawsze chciałam mieć swoje muzeum. Jedna, dwie prace wiszą po innych muzeach, ale to jest zawracanie głowy. Prace artysty trzeba oglądać w całości, a w Prudniku była taka możliwość. Muzeum jest przepiękne. W ogóle to miasteczko jest przepiękne, tylko ma słaby PR. I nie ma dobrej bazy hotelowej. Gdyby była, napędzałabym tam tłumy, a hotel na europejskim poziomie przyciągnąłby Niemców, Czechów.
– Jeszcze na Manhattanie nazwano panią „Witkacym w spódnicy”. I utrwaliło się.
– Nazwał mnie tak ktoś, kto bardzo mało wie o Witkacym i mało wie o mnie. I przyczepiło się. Zważywszy, że robię dużo pejzaży, pasteli i wiele innych, to raczej powinno się mnie nazywać bardziej „Chełmońskim w spódnicy”. Zestawiając z Witkacym, to bardzo się różnimy, przede wszystkim ilością zębów. To był kawał chama i to może pani napisać, bo rodzina nie żyje. Czytałam o nim wszystko, to był paskuda. On i Majakowski, to były dwie paskudy tamtych lat, jeden w Polsce, a drugi w Rosji.
Witkacy pracował na innym papierze, który szybko się psuł, dostając grzybicy. Wtedy innego papieru nie było. Moje papiery są bardzo kolorowe, ale są też czarne. Witkacy nie rysował na czarnym. Ja mam pastele, które mają dwieście kolorów, a jego pastele miały 25 kolorów. Poza tym moje prace, te najmniejsze, są dwa razy większe niż najmniejsze jego. Moje są pogodne, a nad nim wisi jakaś groźba, myślę, że to groźba niezrozumienia. On był ekspresyjny w sensie osobistym, a ja jestem wycofana, tak pół kroku do tyłu, a swoje wiem…
– Pani nie chce, żeby ją tak porównywać?
– To mi nawet schlebia. Ludzie lubią porównania typu „zjesz jak u mamy”, „porusza się jak baletnica”. Jakby nie można było powiedzieć, że ta kobieta pięknie się porusza. Ale porównując do baletnicy, zaraz uruchamia się całe „Jezioro łabędzie”.
– Ma pani na swojej wizytówce „osoba kontrowersyjna”. Czy rzeczywiście tak jest? Może bardziej skandalistka?
– Na wizytówce tak mam, odkąd wróciłam ze Stanów. Czyli od ponad trzydziestu lat. A mam dlatego, że wszystko, co dla mnie jest szczytem normalności obyczajowej i kulturowej, to w Polsce uchodzi za dziwne albo perwersyjne. Całe życie dużo wyjeżdżałam, podróżowałam, mieszkałam w Niemczech. Bardzo dobrze znam angielski i rosyjski. Nie mam w sobie ksenofobii i nie jestem zbytnią patriotka. Kocham język polski, polski krajobraz, ale na tym kończę… Zawsze byłam obywatelką świata, w związku z tym polska ksenofobia jest w moim odbiorze straszna.
– Wybrała jednak pani Polskę.
– Mieszkałam w Stanach, a wróciłam do Polski z wielką radością. Po Okrągłym Stole myślałam, że Polska będzie Europą naprawdę. Wróciłam myśląc, że to będzie Berlin, tyle, że w Polsce. Ludzie będą normalni i nie będzie to państwo katolickie, przede wszystkim będzie demokratyczne. Miało być europejsko i wesoło, a jest smutno i kałmucko. Jestem za stara na to, żeby zaczynać w Nowym Jorku. Zresztą, Nowy Jork teraz już nie jest tym, w którym mieszkałam przez dziewięć lat. Teraz jest pełny sprzeczności. Na nim odbił swoje piętno ten potwór Trump. W Polsce jestem popularna i lubiana.
– Ten powrót z Ameryki musiał być przyjemny, bo nastąpiła eksplozja pani popularności.
– Rzeczywiście, ogromnie. Ale to było bardzo dawno temu, w Polsce była nowa rzeczywistość i każdemu wydawało się, że tak będzie zawsze. Jestem absolutnie człowiekiem Zachodu, za wyjątkiem wschodniej serdeczności, bo jestem bardzo serdecznym człowiekiem. I otwarta na ludzi.
– Ale łatwo pani obraża ludzi. Sama to pani mówi, mówią też tak inni.
– Jeśli jest powód, to oczywiście, a czemu mam nie obrazić? A tak naprawdę nikogo nie obrażam, bo to jest tak: „uderz w stół, a nożyce same się odezwą”. Proszę pani, nie obrażam ludzi, to oni uważają się za obrażanych. Beata Tyszkiewicz mówiła, że obrażają się tylko gosposie. I teraz one strofują swoje panie, bo nie ma ich zbyt wiele na rynku.
– To już wiem, dlaczego mówią o pani „skandalistka”.
– Mówią tak o mnie, bo miałam czterech mężów, bo nie miałam ślubu kościelnego. Bo jestem osobą, która lubi się bawić, ale w żaden nieprzyzwoity sposób. Robię duże przyjęcia, a ludzie sobie to wszystko wymyślają na mój temat. Jestem wesoła…
– Studio Tulipan, które pani od pewnego czasu prowadzi w social mediach, udzielając porad raczej z przymrużeniem oka, także seksualnych, robi to w oparciu o własne doświadczenie czterech mężów?
– Jakich czterech mężów, no co pani opowiada!? Oprócz mężów miałam jeszcze partnerów. Wiele potrafię – sprzątam, gotuję, dużo czytam, podróżuję, gram w brydża. Nie jestem wyłącznie tak zwaną „plastyczką”. Jestem osobą kontrowersyjną i to powinno być w tytule.
– Pani stworzyła ponad tysiąc portretów. I w jednym z wywiadów powiedziała pani, że jej wiedza na temat seksu pochodzi od tych portretowanych osób.
– No tak. Wysłuchuję „spowiedzi”, bo to jest nieuniknione. Potem nakładam jedno na drugie, bo czerpię też z moich doświadczeń seksualnych.
– Rzeczywiście, emocje wywołują pani cztery małżeństwa, o czym niektórzy opowiadają z wypiekami na twarzy.
– Bo ludziom się wydaje, że jednym samochodem można jeździć pięćdziesiąt lat. Uważam, że samochody trzeba zmieniać na nowsze. Ludzie, którzy boją się zmian, jeżdżą jednym samochodem przez całe życie.
– Który z tych pani „egzemplarzy” był najlepszy?
– Wszyscy byli fantastyczni, przystojni, inteligentni, wykształceni.
– Skoro ich nie ma, to żaden nie był tym ideałem.
– Idealny mężczyzna to pogodny miliarder sierota, bez rodzeństwa i bezpłodny. Czyli nie ma dzieci, ani rodzeństwa jako spadkobierców. Jego rodzice nie żyją, a on dziedziczy wszystko. I jeszcze ma poczucie humoru.
– Takiego pani nie znajdzie.
– Ale bywałam blisko.
– Kto to taki, czy zdradzi pani? Czym się zajmuje, pytam z babskiej ciekawości.
– Nie, nie zdradzę, bo my nie o tym rozmawiamy. A miliarder, proszę pani, niczym się nie zajmuje. Miliarder pływa jachtem i jeździ konno.
– Rzeczywiście, miliarder niczym się już nie zajmuje. Z drugiej strony jest pani singielką.
– Jestem. Singiel to jest mentalność, niezależność, to jest umiejętność bycia samemu. To także wiąże się z niezależnością finansową, niezależnością psychiczną, w ogóle każdą niezależnością… Agnieszka Osiecka była singielką, a miała córeczkę Agatę. Bardzo proszę to napisać, że bycie singlem to jest gotowość do życia. A nie, że jakiś facet snuje się po domu i pyta o której wrócę.
– Czyli pytanie, o której pani wróci, to już ograniczenie?
– A pani ma takie ograniczenie?
– To ograniczenie mi nie przeszkadza.
– Przychodzę na przyjęcie i pytają „gdzie jest Marek”, na przykład, a ja nie jestem jego opiekunką. Zostawiam sobie w lodówce kanapkę, a ona znika, bo ktoś ją pożarł. Zostawiam sobie wodę, żeby była zimna, a ktoś ją wylał. To nie jest życie dla artysty, ale chętnie bym miała gospodarna żonę starego typu.
– Na jednym z pani portretów jest pani przyjaciółka Agnieszka Osiecka.
– Proszę pani, na temat Agnieszki powiedziałam już wszystko. I napisałam wszystko, książka „Ostatni bal” i „Druga dal”, to są listy do Agnieszki i Agnieszki do mnie. Przyjaźniłyśmy się siedemnaście lat i nie rozstawałyśmy się. Mimo, że miała dziecko, była singielką. I bardzo dużo mi dała, na tym kończę temat Agnieszki Osieckiej. Teraz moje wszystkie przyjaciółki i przyjaciele już nie żyją.
– Kilkanaście lat temu Marzena Chełminiak, dziennikarka radiowa jeździła po Polsce promując album z pięknymi zdjęciami znanych kobiet i ich nagich piersi. Dochód ze sprzedaży albumu miał pomóc chorym na raka kobietom. Tam też było pani zdjęcie.
– Tam było zdjęcie mojego pastela z biustem, a ja wystawiałam tylko głowę.
– Dlaczego skandalistka nie odsłoniła biustu?
– Miałam już pięćdziesiąt lat i nie uważam, żeby kobieta w tym wieku musiała koniecznie odsłaniać biust, skoro może narysować sobie taki, jaki chce.
– Więc czym jest czas dla kobiety?
– Czas ma jedną wadę, że biegnie za szybko. A reszta tematu „czas” w ogóle mnie nie interesuje. Uważam, że każdy wiek jest bardzo fajny za wyjątkiem późnej starości i niemowlęctwa, kiedy się tylko je i robi kupy.
– W jednym z wywiadów powiedziała pani, że przeżyła śmierć kliniczną.
– To było dawno i w ogóle nie chcę o tym rozmawiać. Wszyscy już wiedzą, jak to jest i ja miałam to samo. W ogóle mnie to nudzi.
– Jak pani myśli, czy dzisiaj taka sytuacja, kiedy Marzena Chełminiak jeździ po Polsce i promuje album nagich piersi byłaby możliwa? Czy nie byłoby sprzeciwu władzy?
– Proszę pani, w większości sztuka to pokazywanie biustu i tyłka. Acz nie tylko.
– W pani pracach dominuje temat kobiet i ostatnio kwiaty.
– Temat kwiatów pojawił się w pandemii, kiedy kobiety nie mogły wyjść z domu. A kwiaty mogły do mnie trafić z kwiaciarni.
– Kiedy widzę cięte kwiaty, nawet te najpiękniejsze, to widzę mimo wszystko przemijanie.
– Co pani opowiada? Niech się pani im przyjrzy! Jakie przemijanie, to są piękne świeże, podskakujące z radości bukiety. Co pani opowiada… Pani chce w złą stronę popchnąć rozmowę, ale ja się nie dam. Żeby pani zobaczyła moje kwiaty… To najbardziej radosne, co zrobiłam w życiu. Pani też przemija… a ja nie myślę o przemijaniu. Czy pani jest spod znaku Panny?
– Broń Boże. Jestem spod Raka.
– To wszystkiego najlepszego życzę.
– Dziękuję pięknie. 4 lipca obchodzę urodziny, ale nie powiem które.
– To jest też takie zawracanie głowy. Przecież to nie pani wina, że pani rodzice poszli do łóżka tego, a nie innego dnia. Nasz wiek nie zależy od nas, podobnie jak kolor oczu i wzrost. I o wieku w ogóle nie powinno się mówić dlatego, że nie mamy na to wpływu. Można mówić, że jestem niegrzeczna, za gruba, za chuda, czyli to, na co mam wpływ. Jak można mieć pretensje do człowieka, że ma tyle lat ile ma? Czemu wy dziennikarki jesteście takie sztampowe? Dlaczego jesteście takie identyczne? Przecież człowieka można zapytać o coś fajnego.
– A o co pani by mnie zapytała?
– Zapytałabym, czy pani jest szczęśliwa w związku. Jaki numer miski stanika nosi.
– Mam olbrzymi biust.
– Też mam olbrzymi, więc możemy sobie podać rękę.
Czytaj także: Zbigniew Bujak, opozycjonista w PRL: Spotkania z żoną to była specjalna operacja
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.